Każdy odcinek najbardziej znanej wersji „Perry’ego Masona”, czyli popularnego serialu stacji CBS z lat 50. i 60., kończył się narracyjną zagrywką, która zapisała się na stałe w historii telewizji. W powtarzającej się niczym rytuał kulminacyjnej sekwencji prawnik Perry Mason (Raymond Burr) w ostatnim momencie dowodzi przed ławą przysięgłych niewinności niesłusznie oskarżonego (najczęściej o zabójstwo) klienta. Sprawiedliwość triumfuje dzięki przedstawieniu z trudem zdobytych dowodów oraz pełnej oratorskich fajerwerków serii pytań, po której prawdziwy sprawca może już tylko przyznać się do winy.
Zmęczone spojrzenie spod ronda fedory
W najnowszej odsłonie „Perry’ego Masona”, wyprodukowanej przez HBO, próżno szukać tego rodzaju dobrotliwego idealizmu. Wariacja na temat finałowej sceny z serialu CBS pojawia się w nowej wersji, ale jako pastisz – w połowie płomiennej mowy Masona orientujemy się, że coś tutaj nie gra, po czym cała sekwencja zostaje ujawniona jako naiwna fantazja, domowy trening przed prawdziwą rozprawą. Główny bohater szybko zostaje sprowadzony na ziemię przez współpracowników, którzy przypominają mu, że nikt przy zdrowych zmysłach nie przyznaje się do winy, zeznając jako świadek. A to właśnie Mason chciał wymusić na wyimaginowanym świadku skrzętnie przygotowywaną przemową. Scenarzyści Rolin Jones i Ron Fitzgerald, od samego początku dają nam do zrozumienia, że wpisują się w założenia marki HBO ustalone jeszcze w latach 90. Ma to być prestiżowy, mroczny, bezkompromisowy serial dla dorosłego widza. O wizualny kształt całości zadbał zresztą Timothy Van Patten, reżyser, który współtworzył takie sztandarowe produkcje HBO jak „Rodzina Soprano” czy „Zakazane Imperium”.
Nowy „Perry Mason”, chociaż nominalnie wciąż jest oparty na motywach powieści Erle’a Stanleya Gardnera, dość daleko odbiega od literackiego pierwowzoru i poprzednich ekranizacji. Kiedy poznajemy Perry’ego Masona (w tej roli Matthew Rhys, znany z wybitnego serialu „Zawód: Amerykanin”) daleko mu do nieugiętego prawnika o nieskazitelnej moralności, który zaciekle broni swoich klientów, pozostając przy tym w ramach amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Perry Mason z HBO to cyniczny prywatny detektyw rodem z najciemniejszego kina noir, który prędzej sięgnie po pięść niż prawo, żeby osiągnąć swój cel.
Matthew Rhys to jeden z tych charyzmatycznych aktorów, który dysponuje całym wachlarzem zmęczonych wyrazów twarzy, spojrzeń spod byka oraz znaczących chrząknięć i zrezygnowanych westchnień, wyrażających najdrobniejsze odcienie egzystencjalnego cierpienia. | Karol Kućmierz
Matthew Rhys to jeden z tych charyzmatycznych aktorów, który dysponuje całym wachlarzem zmęczonych wyrazów twarzy, spojrzeń spod byka oraz znaczących chrząknięć i zrezygnowanych westchnień, wyrażających najdrobniejsze odcienie egzystencjalnego cierpienia. Doświadczenie, które Rhys zdobywał przez sześć sezonów „Zawodu: Amerykanin”, gdzie grał jednego z najsmutniejszych szpiegów w historii telewizji, zostało tutaj dobrze wykorzystane. Perry Mason w jego wykonaniu to niezwykle malowniczy wrak człowieka – zmęczony życiem alkoholik, rozwodnik i fatalny ojciec, dręczony koszmarami weteran pierwszej wojny światowej, wciąż wściekły na cały świat, wciąż bez pieniędzy. Nawet jego płomienny romans z Lupe (Veronica Falcón) jest pełen destrukcyjnej energii, ze scenami seksualnych zbliżeń zainscenizowanymi niczym sceny walki – pełnymi potu i zniszczonych mebli. Matthew Rhys unosi ten bagaż psychologiczny swojego bohatera z zaskakującą lekkością, równoważąc jego rozpacz niewymuszonym poczuciem humoru, błyskiem w oku spod ronda nieodłącznej fedory i sugestią jakiejś ledwo tlącej się nadziei, która sprawia, że mimo wszystko trzymamy kciuki za pokiereszowanego życiem Perry’ego Masona.
Kres antybohatera?
Estetyka „Perry’ego Masona” spełnia wszystkie wymogi prestiżowej produkcji HBO – pokaźny budżet serialu, przekraczający 74 miliony dolarów, widać w każdym ujęciu. Scenografowie, twórcy rekwizytów i kostiumów najwyraźniej nie musieli się w niczym ograniczać, rekonstruując krajobraz Los Angeles lat 30. Timothy Van Patten i Deniz Gamze Ergüven, odpowiedzialni za reżyserię, w atrakcyjny sposób pokazują dwa przenikające się oblicza Miasta Aniołów – powierzchowny hollywoodzki blichtr i ukrywający się w jego cieniu półświatek, awers i rewers tej samej monety, która straciła sporo na wartości podczas Wielkiego Kryzysu. Twórcy obficie korzystają też z osiągnięć ikonicznych filmów, dzięki którym Los Angeles zapisało się w zbiorowej pamięci („Chinatown”, „Wielki sen”). W efekcie mamy do czynienia z bardzo sprawną układanką audiowizualną, która może nie wnosi nic szczególnie świeżego, jeśli chodzi o filmowe przedstawienia tego miasta, ale często wykracza poza prostą reprodukcję nostalgii. Szczególne wrażenie robią doskonale skomponowane, klasycznie hollywoodzkie plansze tytułowe, które zawsze pojawiają się w idealnym momencie, skąpane w fantastycznej ścieżce dźwiękowej autorstwa Terence’a Blancharda.
W efekcie mamy do czynienia z bardzo sprawną układanką audiowizualną, która może nie wnosi nic szczególnie świeżego, jeśli chodzi o filmowe przedstawienia Los Angeles, ale często wykracza poza prostą reprodukcję nostalgii. | Karol Kućmierz
Kiedy zestawimy „Perry’ego Masona” z innymi hitami platformy HBO („Watchmen”, „Sukcesja”), na pierwszy rzut oka wygląda jak produkcja z zupełnie innej epoki. I nie chodzi tylko o to, że to nowa adaptacja serii powieściowej, która powstała w latach 30. poprzedniego wieku. Gdyby nie kilka detali, takich jak przełamujący stereotypy casting, można by uznać „Perry’ego Masona” za serial rodem z lat 90. i początków XXI wieku. Wybór gatunku (noir), tematyka (korupcja wszelkich instytucji), typ bohatera oraz styl wizualny całości przenoszą nas dwadzieścia lat wstecz. Mroczne, pełne przemocy opowieści z antybohaterem w roli głównej weszły już do telewizyjnego kanonu wraz z takimi tytułami jak „Rodzina Soprano” czy „Breaking Bad” i wydaje się, że powiedziano na ten temat już wszystko. Teraz przyszedł czas na eksponowanie punktów widzenia i bohaterów, którzy do tej pory nie doczekali się swoich reprezentatywnych produkcji (na przykład „Mogę cię zniszczyć” Michaeli Coel czy „Ramy” Ramy’ego Youssefa, w których twórcy opowiadają osobiste historie ze swojej unikalnej perspektywy, ściśle związanej z pochodzeniem, środowiskiem czy tożsamością społeczno-kulturową).
https://youtu.be/_5O3cMmg3JQ
A jednak nawet w takim zachowawczym formalnie serialu jak „Perry Mason” dokonały się delikatne przesunięcia, które sprawiają, że ma on rację bytu jako współczesna produkcja. Perry Mason nie dołącza do parady antybohaterów, których atrakcyjność na ekranie polegała głównie na tym, że jako widzowie od samego początku wiedzieliśmy, że źle skończą. Twórcy co prawda igrali z naszym mechanizmem projekcji-identyfikacji, skłaniając nas do utożsamiania się z takimi postaciami jak uwodzicielsko zły Hannibal Lecter („Hannibal”) czy nieprzewidywalny Don Draper („Mad Men”). Mimo to podświadomie pragnęliśmy ich gorzkiego końca, nawet jeśli darzyliśmy ich sympatią. Chcieliśmy oglądać, jak zmieniają się w potwory, przekraczają granice i ostatecznie zostają za to ukarani w ten czy inny sposób. Grany przez Matthew Rhysa Mason początkowo wydaje się ulepiony z tej samej gliny, ale po kilku odcinkach można zauważyć, że to jednak inny typ bohatera.
Perry Mason to raczej postać podobna do Saula Goodmana, który po raz pierwszy pojawił się na drugim planie w „Breaking Bad”, gdzie poznaliśmy go tylko do pewnego stopnia i jeszcze w paradygmacie czysto antybohaterskim. Po latach Goodman zyskał jednak zupełnie nowe oblicze w rewelacyjnym spin-offie i prequelu „Better Call Saul”, gdzie zdefiniowano tę postać i jej motywacje na nowo, wychodząc daleko poza schemat znany z „Breaking Bad”. Perry Mason i Saul Goodman to bohaterowie, którzy chcą dobrze, ale często zachowują się niemoralnie, popełniają błędy i brną w ślepe uliczki. Różnica polega na tym, że teraz, kiedy skończyła się era hegemonii antybohatera, coraz bardziej pragniemy, żeby im się powiodło. W przypadku Saula jest to o tyle trudne, że znamy już jego przyszłe losy, ale ich ostateczny wydźwięk może się jeszcze zmienić. Jeśli chodzi o Perry’ego Masona, jego rokowania są coraz lepsze, szczególnie kiedy z prywatnego detektywa staje się w końcu prawnikiem (chociaż okoliczności tej przemiany są dość szemrane). Rozwiązanie kryminalnej sprawy, która wypełnia fabularnie pierwszy sezon „Perry’ego Masona”, nie jest tak czyste i domknięte jak w powieściach Gardnera, ale główny bohater zaczyna coraz bardziej przypominać swój pierwowzór.
Pozostaje tylko jedno pytanie – czy mamy do czynienia z kolejnym przesunięciem wahadła, jeśli chodzi o dominujący typ bohatera serialowego (oczywiście wyłącznie w głównonurtowej kategorii: biały i heteroseksualny), czy raczej cofamy się do sprawdzonych wzorców z przeszłości? A może po prostu tęsknimy za bardziej jednoznacznymi, idealistycznymi postaciami rodem z dawnej telewizji? „Perry Mason” urzeczywistnia tę potrzebę w przystępnej formie, która jest doskonale zrozumiała dla kilku pokoleń widzów – prestiżowej, pełnej nagości i przemocy produkcji HBO.
Serial:
„Perry Mason”, twórcy: Rolin Jones, Ron Fitzgerald, USA 2020.