1.

„…w tym miejscu zwyciężyła «Solidarność». Powiem ci szczerze, że nie potrafię w to uwierzyć. […] Tutaj?” – zapytał retoryczne jeden z zatrzymanych przez policję młodych aktywistów LGBT+.

26-latek nie krył rozżalenia. Słowa te padły kilka dni po przetoczeniu się fali hejtu na mniejszości seksualne i po niedawnych niesławnych aresztowaniach. Padły także tuż przed 40. rocznicą pierwszej „Solidarności” i zawarcia porozumień sierpniowych.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że gorycz w głosie młodego aktywisty pokazuje, jak wiele zmieniło się (i nie zmieniło) w naszym kraju w myśleniu o solidarności i prawach jednostki. W końcu, na Krakowskim Przedmieściu, gdzie został aresztowany, domagano się przestrzegania Konstytucji, praw człowieka i obywatela. Wyrażano publicznie sprzeciw wobec poniżania mniejszości w naszym kraju.

Czy jednak słusznie ktokolwiek po 1989 roku zgłasza pretensje pod adresem „Solidarności”? Nie tylko wyraża swoje obecne rozczarowanie, ale też nadzieję na inspirację do działania wzniosłego, bezinteresownego? Krótko mówiąc, traktuje Sierpień ‘80 jako wzorzec na przyszłość?

Uważam, że nie. Owe oczekiwania są oparte na wielkim polskim nieporozumieniu.

2.

Oczywiście, „Solidarność” tutaj była.

Przypominam sobie, jak pewnego dnia na klatce schodowej pojawiły się napisy: „Solidarność zwycięży!”. Odbijane z kalkomanii, znalazły się przy każdym plastykowym włączniku światła. Pomimo rozmiaru, każdy lokator musiał je zauważyć. W drugiej połowie lat 80. nie było to wielkim wydarzeniem. Rozmaite hasła, polityczne graffiti regularnie ukazywały się na polskich blokowiskach.

Jakiś czas po pojawieniu się napisów, zostały one przez niewidzialną rękę wydrapane, zaś w naszym mieszkaniu odbyła się rewizja. Nikt z naszej rodziny ze sprawą napisów nie miał nic wspólnego. Niemniej nieproszone wtargnięcie „władzy” w życie prywatne należy do wątpliwych przyjemności. Funkcjonariusze panoszą się po M-3, obce dłonie przewracają ubrania, dzieci są przerażone itd. Jarosław Marek Rymkiewicz w „Rozmowach polskich latem 1983” opisywał „efekt dostania pałą”: „Dopiero jak człowiekowi przyłożą pałą, to dokonuje wyboru i odnajduje swoje miejsce w strukturze społecznej”. Podczas rewizji nikt nie używał przemocy fizycznej. Niemniej efekt rozdania ról był podobny jak u Rymkiewicza. Dla każdego było unaocznione, kim jest „my”, a kim są „oni”. Miejsce zaś po wydrapanym napisie całymi miesiącami przypominało zarówno o przykrym wydarzeniu, jak i o wydrapanej treści. Ówczesne bipolarne podziały polityczne były proste, oparte na antropologii politycznej nieomal z piaskownicy. Zrozumiałe były zatem nawet dla dzieci i nastolatków.\

3.

Wydrapany napis nie kłamał.

I tu zaczął się nasz nierozwiązany problem. Polska kultura polityczna nie była przygotowana na sukcesy. Do dziś, po latach praktykowania podziału „my–oni” (notabene lektura Carla Schmitta nam nie była potrzebna), ma też w praktyce kłopot z poszanowaniem różnorodności.

Dla wielu rodaków takie słowa jak „pluralizm”, niestety, są puste. 40 lat po Sierpniu pierwszej „Solidarności” – natychmiast nasuwa się też myśl o „wydrapywanych” po 1989 roku dedykacjach dla dawnych przyjaciół z opozycji czy sporach sądowych o inwektywy krążące pomiędzy byłymi dysydentami. Na członków dawnej opozycji demokratycznej można liczyć, szczególnie w mediach społecznościowych, gdzie nie szczędzą sobie „uprzejmości”. O zrywaniu przyjaźni z powodów politycznych mógłby coś powiedzieć choćby wspomniany Rymkiewicz.

Wcale nie mam przekonania, że w Polsce roku 2020 ktoś z aktorów ówczesnych wydarzeń naprawdę chce coś świętować. Niektóre procesy sądowe o naruszenie dóbr osobistych trwają w najlepsze. Podobnie jak w przypadku niedawnych obchodów trzydziestolecia „upadku komuny” zanosi się na – jakże „wychowawcze” dla potomności – uroczystości paralelne. Aktualnie rocznicową „wisienką na torcie” jest awantura o legendarne tablice, na której umieszczono 21 postulatów gdańskich stoczniowców. Spór toczą dwie placówki, w tle zaś mamy „wielką” politykę partyjną.

Zdumiewać zatem może, że w 2020 nie tylko ów aktywista LGBT+ odwoływał się do dziedzictwa „Solidarności”. Główni aktorzy politycznej sceny odwołują się do tradycji Sierpnia ‘80. Niebawem ma powstać, opozycyjny wobec PiS-u, ruch Rafała Trzaskowskiego pod nazwą „Nowej Solidarności”.

Zupełnie tak, jakby pomimo upływu lat i setek rozczarowań po 1989 roku w ogóle ani razu nie przemyślano powodu, dla którego Sierpień ‘80 okazał się ideałem, z którego sączy się żółć.

4.

A ten powód jest zasadniczy.

Otóż, pierwsza „Solidarność” powstała w niesuwerennym państwie. I, czy to się komuś podoba czy nie, ma to kolosalne znaczenie.

To nie były czasy niepodległości, jak teraz, w których Polacy z Polakami kłócą się, jak chcą, o co chcą – i na takim poziomie, na jaki sami zasługują.

Przeciwnie, „Solidarność” lat 1980–1981 to wydarzenie epoki podległości (Moskwie), ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ruch milionów ludzi pod jednym politycznym parasolem mógł powstać wyłącznie w obliczu zagrożenia własnego życia. Latem 1980 roku, gdy wybuchły strajki, powszechnie bowiem obawiano się radzieckiej interwencji militarnej. Ów dialog w Sierpniu ‘80, „jak Polak z Polakiem”, prowadzono z pistoletem za plecami.

Właśnie w takich chwilach w pełni uzmysławiano sobie, że państwo NIE jest suwerenne. Obce wojska stacjonowały w najlepsze na polskim terytorium. Od pierwszych zaś dni strajków zadawano sobie pytanie: „Wejdą – nie wejdą?”. Obawiano się, nie bez powodu, powtórki wydarzeń węgierskich z 1956 czy czechosłowackich z 1968 roku. Dziesięć lat wcześniej na Wybrzeżu strzelano do stoczniowców (1970), zaledwie cztery lata wcześniej zafundowano robotnikom tak zwane ścieżki zdrowia (1976).

Historycy mogą się spierać, czy te obawy były uzasadnione. Nie ma to jednak żadnego znaczenia dla podkreślenia, że owe zmitologizowane więzi międzyludzkie z czasów „Solidarności” nie powstały w normalnych warunkach.

Bo w normalnych warunkach – we własnym państwie – pełni temperamentu aktorzy ówczesnych wydarzeń w ogóle nie znaleźliby się pod jednym politycznym parasolem. Bez cenzury i „na swoim” – w 1980 roku prawdopodobnie spieraliby się między sobą tak ostro i bezceremonialnie, jak czynili to Polacy po 1918 czy 1989.

Dziś zwraca się oczy w stronę kompromisu, a zapomina o tamtym strachu przed przemocą z zewnątrz.

Tymczasem nie było jednego bez drugiego.

Aut. Arkadiusz Hapka

5.

Można próbować zrozumieć oczekiwania aktywisty LGBT+, gdy wypowiada gorzki wyrzut wobec pokoleń „Solidarności”. Osobiście dziś jednak nie mam wobec nich żadnych oczekiwań, które należałoby przecież wiązać z tamtymi, nadzwyczajnymi okolicznościami. Z ideału Sierpnia ‘80 wycieka żółć, bo nie da się z niego już wiele wycisnąć na potrzeby czasów pokoju i niepodległości we własnym państwie. Każde słowo, każdy gest z roku 1980 – wymaga dziesiątek zastrzeżeń, tęgiego wysiłku tłumaczenia ich na nasze warunki w XXI wieku.

To strata czasu. Bo w naszych warunkach – w warunkach niepodległości, a nie podległości – motywacją do wypracowywania szerszego porozumienia politycznego musi być coś innego niż strach przed lufami. Oto nasz dramat roku 2020. Obecnie dramat ten polega jeszcze na czymś – na tym, że rządzący od 2015 roku, zamiast powoli rozstawać się z kulturą czasów podległości, wyłącznie konsolidują ją. Zamiast wzmacniać suwerenne państwo, na przekór bombastyczne retoryce, osłabiają jego pozycję. Zupełnie tak, jakby de facto nie wierzyli, że może ono trwać – i szykowali się na sytuację, w której trwać będzie tylko naród bez państwa, a nie obywatele w państwie (o czym więcej pisałem w książce „Koniec pokoleń podległości”).

Stąd pytanie, czy strona przeciwników PiS-u będzie potrafiła wydobyć się z kultury podległości tak, aby automatycznie nie rzucać się w nią, gdy ewentualnie wygra wybory.

Czy może dogadać się Polak z Polakiem bez pistoletu za plecami? O ileż łatwiej, biorąc pod uwagę nasze kody kulturowe z XIX–XX wieku, byłoby znów znaleźć się w sytuacji podobnej do roku 1980. Natychmiast różnice między jednostkami zeszłyby na drugi plan? Może znów ukonstytuowałoby się wielkie „my”?

Oto patologia naszych wyobrażeń. Przecież budowanie dialogu w III RP, we własnym państwie, bez „czynnika zewnętrznego”, bez zagrożenia bezpośrednią interwencją ze strony obcych wojsk, musi być inaczej rozumiane, musi także inaczej wyglądać. Ale jak?

Przez około 25 lat po prostu wzorowaliśmy się na wyśnionym Zachodzie. Gdy ów postkomunistyczny mit z różnych powodów przeminął, okazało się, że w polsko-polskich sprawach stoimy w miejscu. Nie wiadomo nawet, czego się chwycić, na czym lub na kim wzorować się, by osiągnąć kompromis w ważnych sprawach, by różnić się w sposób cywilizowany we własnym państwie.

Nasza wyobraźnia polityczna nie ożywi się tak odległymi przykładami z historii Polski, jak I Rzeczpospolita. Rozpaczliwie zatem szuka bliższych, znanych punktów odniesienia.

I zawsze wraca do „Solidarności”. I zawsze kończy się frustracją.

Czy zauważyli Państwo, że jedną ze strategii prowadzenia sporów miedzy opozycjonistami było oczernianie byłych kolegów, iż nie dorośli oni do ideału roku 1980? Mówiono, że ten donosił, tamten zaś zdradził sprawę. Sam ideał jednak pozostawał niewzruszony. Ten wzorzec „Solidarności” jako milionów ludzi działających razem, sprzymierzonych ponad podziałami ideologicznymi, ponad różnicami majątkowymi, bez oglądania się na poziom wykształcenia, do dziś realnie pulsuje, przyciąga uwagę, pobudza wyobraźnię. Lecz tak naprawdę ideał ten wcale nam nie pomaga w rozgoszczeniu się we własnym państwie, w normalnym życiu w niepodległości.

6.

Co dalej?

Przed nami stoi zupełnie inne pytanie: czy następne pokolenia – wychowane w końcu już we własnym państwie – poniosą dalej wyłącznie kod kulturowy ostrego podziału politycznego? Tak brutalnego, że niemożliwe będzie nawet wspólne świętowanie pięćdziesięciolecia „Solidarności”?

Że ktoś w końcu za rok czy dwa zniszczy legendarne tablice z postulatami – tylko po to, aby nie miał ich ten drugi?

Nie łatwo być optymistą. W naszej niedawnej rozmowie redakcyjnej okazało się, że maturzyści 2020 twierdzą, iż o Polsce Ludowej i początkach III RP nadal nie przekazuje się wiedzy (argument: „bo do matury się nie przyda”). Oznacza to, że wyłącznie przekazywanie automatyzmów, polskich kodów kulturowych – w szkole czy obok niej – będzie trwało dalej. Tym samym nieprzepracowanie ostatnich dekad ma wszelkie szanse powodzenia.

Jak można byłoby wyjść z post-postsolidarnościowej frustracji?

W sytuacji, gdy korozji ulegają kolejne instytucje publiczne, od wymiaru sprawiedliwości po media publiczne (czego obecnie, godnym pożałowania przykładem jest choćby radiowa „Trójka”), gdy brak szacunku do mniejszości ubiera się w cnotę – każda propozycja brzmieć może jak pobożne życzenia. Sposób prowadzenia kampanii wyborczych przez upartyjnioną telewizję publiczną był ponurym spektaklem cynizmu i resentymentu. Od jesieni zaś czeka nas dalszy ciąg psucia państwa pod pozorem reform. Wołanie o dobre obyczaje urasta do rangi naiwności.

Niemniej potrzebne są nam jakieś kierunki dla naszego działania. Z tej pracy, jakkolwiek by nie była obecnie frustrująca, nikt nas nie zwolni. Skoro rozmawiamy przy okazji rocznicy czterdziestolecia „Solidarności”, na przyszłość widzę dwie ścieżki.

Po pierwsze, należałoby podciągnąć materiał w szkołach średnich, by objął obowiązkowo zarówno okres Polski Ludowej, jak i początki III RP. Nie należy obawiać się kontrowersji czy pudrować przeszłości. Trzeba mówić o blaskach i cieniach całego okresu historii najnowszej. Prawdziwą edukacją obywatelską w Polsce byłoby mówienie dziś o sukcesie i degeneracji opozycji antykomunistycznej. O całej złożoności bohaterów Sierpnia ‘80, ich wielkości, rozłamach i dezintegracji, o przyjaźniach czasów niewoli, które w warunkach wolności zostały zerwane i przepoczwarzyły się nierzadko w nienawiść. Jedni z dysydentów dziś podążają ścieżką poszanowania praw mniejszości, inni zaś, choć „walczyli o wolność”, pozwalają sobie na nietolerancję i wykluczanie. Potrzebna nam jest nieupudrowana lekcja „Solidarności”, która wynika z całego jej doświadczenia: od chwalebnych narodzin ruchu masowego do dramatycznego rozpadu na wiele głosów i obecnych podziałów.

Po drugie, na tle problemu praw człowieka trzeba byłoby w końcu jasno powiedzieć, że po 30 latach III RP dopiero nadrabiamy „zgubione 30 lat” – uwaga – te sprzed 1989 roku. Na pewno nie zadowoli to aktywistów LGBT+. Jednak, gdy od lat 60. XX wieku mniejszości rasowe, mniejszości seksualne dobijały się o swoje prawa, u nas – odwołując się do praw człowieka – głównie myślano o odzyskaniu niepodległości. Oczywiście, Polacy odwoływali się do praw człowieka w latach 70., jak inne społeczeństwa na Zachodzie. Jednak to samo pojęcie wypełniano inną treścią. Dość wspomnieć, że w latach 80. XX wieku w najlepsze porównywano krach „Solidarności” do powstania listopadowego 1830–1831 czy styczniowego 1863–1864. I wydawało się to w pełni uzasadnione i zrozumiałe!

Reasumując, za kilka dni – w niedzielę 31 sierpnia 2020 – można z mieszaniną podziwu i melancholii spojrzeć na to, co miało miejsce w 1980 roku. Naszego problemu jednak to nie rozwiązuje. Nie mamy bowiem inspirującego wyobraźnię polityczną wydarzenia, które, powszechnie znane, realnie dawałoby się przełożyć na czasy naszej niepodległości. Bez brązowienia czy cenzurowania. Większość z tego, co my, Polacy, kojarzymy ze szkół jako wydarzenia inspirujące do działalności społecznej i politycznej, bierze się z epoki podległości – od powstań narodowych, przez pracę organiczną, aż po „Solidarność”.

W tym sensie „duchowe” odzyskiwanie niepodległości wciąż trwa, tak jak trwa poszukiwanie przekonujących źródeł tolerancji i pluralizmu na co dzień. Wyjście poza horyzont wyobrażeń „Solidarności”, poza ideał, z którego, niestety, sączy się żółć, poza owo dziecinne „my–oni” będzie dla nas procesem niełatwym, bolesnym.

I, jak widać dziś, na pewno nie wolnym od dalszych, przykrych podziałów.