Gdy pisze się pożegnanie ważnego pisarza, osoby zasłużonej dla kultury, świadka epoki, dobrze jest mieć w zanadrzu jakąś osobistą anegdotę. Pozwala to na powrót tchnąć w postać zmarłego trochę życia. Sprawia, że widzimy człowieka, a nie wymienianą z patosem listę zasług.
Niestety, nie mam żadnej osobistej anegdoty związanej z Wojciechem Karpińskim. Poznałem go przelotnie na obchodach 30. rocznicy powstania „Zeszytów Literackich” w warszawskim Muzeum Literatury. Zamienił ze mną uprzejmie kilka zdań. Opowiedział o właśnie przygotowywanej do publikacji książce o Henryku Krzeczkowskim. Potem podsyłał informacje o swoich tekstach. Zwykła, zdawkowa korespondencja z osobą odpowiedzialną za dział recenzji książkowych. Żadnych podniebnych konwersacji o sztuce, żadnych literacko-towarzyskich wtajemniczeń, o których można by było potem pisać w pamiętnikach.
A jednak zawsze miałem wrażenie, że znam go bardzo dobrze, że już gdzieś kiedyś mieliśmy okazję się spotkać. Może dlatego, że jego erudycyjne, pełne topograficznych konkretów i zmysłowych opisów eseje były jak zaproszenie do rozmowy. A może dlatego, że pojawiły się w moim życiu w odpowiednim momencie. Miałem naście lat. Była połowa lat 90. Łapczywie czytałem wtedy wszystko, co obiecywało podróż w nieznany, lepszy świat. Z kupki wypożyczonych przez ojca książek sukcesywnie podbierałem kolejne tomy esejów Karpińskiego. Najpierw „Fajkę van Gogha”, później „Portret Czapskiego” i „Pamięci Włoch”.
Co tu dużo mówić – dałem się uwieść temu niezwykle plastycznemu pisarstwu. Po pierwsze, pozwoliło mi odkryć intelektualny mikrokosmos „Kultury” paryskiej. Wiedziałem już wtedy dobrze, kto to jest Gombrowicz i Miłosz, ale nie miałem za dużego pojęcia o piśmie Giedroycia czy postaciach takich jak Czapski, Jeleński czy Lebenstein. Karpiński był świetnym przewodnikiem po ich twórczości – oczytanym, zanurzonym nie tylko w polskiej, ale i zachodniej kulturze, a przede wszystkim zafascynowanym swoimi bohaterami, znającym ich osobiście, oddanym bez reszty misji popularyzowania ich dzieła. Po drugie, eseje Karpińskiego obudziły we mnie głód podróży, chęć obejrzenia na własne oczy miejsc i arcydzieł sztuki, o których pisał. Kiedy w 1998 roku po raz pierwszy pojechałem zwiedzić Europę Zachodnią – trasa wiodła przez Bonn, Amsterdam, Antwerpię, Paryż, Tuluzę, Niceę, Genuę, Florencję, Rzym, Neapol, Bolonię i Wenecję – wyobrażenie, jakie miałem o tym miejscu, było wzięte wprost z tekstów autora „Pamięci Włoch”.
Po latach, gdy spadkobiercami „Kultury” okażą się niemal wszyscy, a lista opublikowanych dzieł autorów tego emigracyjnego czasopisma, archiwalnych materiałów, listów i wspomnień zacznie się liczyć w setki, eseje Karpińskiego o paryskim środowisku skupionym wokół Giedroycia dla wielu stracą aurę nowości. Podobnie stanie się z esejami poświęconymi sztuce Francji czy Włoch. Dziś, w czasach internetu, tanich linii lotniczych i strefy Schengen, gdy weekendowy wypad do Florencji, po to, by na własne oczy zobaczyć „Portret Federica da Montefeltro” Piera della Franceski, przestał być czymś niewyobrażalnym, nie potrzeba już literackiego omówienia dzieła, by ożywić naszą wyobraźnię. W jednym i drugim przypadku mamy łatwy dostęp do oryginału.
Jednak pisarstwo Karpińskiego tylko pozornie straciło swój czar. Po pierwsze, samo stało się ważnym dokumentem epoki, głosem pokolenia, które w dorosłość weszło pod koniec burzliwych lat 60. Po drugie, nadal uczy, jak na własnych warunkach, niezależnie od politycznych zawirowań, budować przestrzeń intelektualnej wolności.
Paradoksalnie, te dwie cechy twórczości Karpińskiego widać dziś chyba najwyraźniej w jego młodzieńczych książkach, pisanych przed decyzją o emigracji podjętą w 1982 roku. Są świadectwem oryginalnej intelektualnej drogi, którą w latach 60. obrał młody, myślący niezależnie absolwent romanistyki.
Jak sam pisał po latach, cała ta trudna dekada była dla niego naznaczona poszukiwaniem języka, właściwych słów, które pomogły by mu wyjść poza komunistyczną nowomowę. Już wtedy, dzięki krótkiemu pobytowi w Paryżu, spotyka autorów „Kultury”, czyta Gombrowicza, Miłosza, Jeleńskiego i Wata. Prawdziwym przełomem są jednak wydarzenia Marca 1968. „Marzec był dla mnie wstrząsem – napisze o tamtym okresie – był umocnieniem w dawniejszych przeświadczeniach, ale i zmuszał do porzucenia złudzeń. […] Zacząłem szczerzej rozmawiać na tematy polityczne i kulturalne z kilkoma przyjaciółmi”. To wówczas odkryje dla siebie zapomnianą polską tradycję myślenia politycznego. Sięga po pisma Jana Kucharzewskiego i Mariana Zdziechowskiego. Na nowo odczytuje teksty Henryka Rzewuskiego, Henryka Kamieńskiego, Aleksandra Wielopolskiego, Zygmunta Krasińskiego. Interesuje się ideowym wpływem Rosji na Polskę. Wspólnie z Marcinem Królem redaguje w „Tygodniku Powszechnym” cykl szkiców o polskich myślicielach politycznych XIX stulecia. Wśród omówionych przez nich postaci znajdą się m.in. sylwetki Maurycego Mochnackiego, Juliana Klaczki i Włodzimierza Spasowicza. Wszystko to z pominięciem oficjalnej marksistowskiej wykładni, a nawet więcej – wbrew tradycyjnym historiograficznym schematom.
Z tych zainteresowań zrodzą się potem kolejne książki: „Od Mochnackiego do Piłsudskiego. Sylwetki polityczne XIX wieku” (wraz z Marcinem Królem), „Chusteczka Imperatora”, „Cień Metternicha”, „Polska a Rosja. Z dziejów słowiańskiego sporu”, wreszcie osobista „Prywatna historia wolności”. Część z nich z powodu cenzury ukaże się po 1989 roku.
Wpadną mi w ręce dopiero na studiach i z miejsca dopełnią sylwetkę Wojciecha Karpińskiego. Oprócz poważnego kustosza pamięci wielkich indywidualności związanych z paryską „Kulturą”, dojrzałego estety rozsmakowującego się w arcydziełach renesansowego malarstwa, przed moimi oczami stanie młody, trzydziestoparoletni mężczyzna, który w szarej Warszawie lat 70. usiłuje na własną rękę przemyśleć polską tradycję intelektualną i bez żadnych dogmatycznych podpórek wydestylować z niej to, co pozwoli poszerzyć domenę wolności. Ten obraz stoi przed moimi oczami również dziś.