Ci, dla których dziedzictwo i historia „Solidarności” mają jakiekolwiek znaczenie – biograficzne, środowiskowe, formacyjne czy dowolne inne – nie mają powodów do optymizmu. Na dziś pamięć o sierpniowym zrywie jest z jednej strony przegrana – „Solidarność” nie stanowi jednoznacznego powodu do dumy, nie jest fundamentem wspólnoty, którym mogłoby być zwłaszcza dziedzictwo pierwszych miesięcy ruchu. Z drugiej strony jest to pamięć martwa – choć wielu lubi się do „Solidarności” odwoływać, tak naprawdę przyjmuje to postaci rytualne, płytkie i wyzute z treści. Z trzeciej wreszcie strony jest to pamięć – w tych miejscach i środowiskach, gdzie jeszcze się ją zachowuje – porozrywana. Nie ma jednej pamięci o „Solidarności” – są sprzeczne narracje, skrajnie różne wspomnienia, osobiste i środowiskowe zatargi, rozmaici bohaterowie i antybohaterowie.

[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2020/08/31/40-rocznica-solidarnosci-nowa-odslona-spiecia/” txt1=”Przeczytaj również pozostałe teksty z tej edycji Spięcia” txt2=”” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2020/08/KL-24.08-24.08-550×388.jpg”]

Tak ponura diagnoza może wydawać się paradoksalna w kraju, w którym karty rozdają wciąż elity post-solidarnościowe – zwłaszcza w sferze politycznej i medialnej. Co więcej, są to elity, które nader chętnie używają pałki „sprzeniewierzenia się ideałom sierpnia” do okładania oponentów po głowach. I to pomimo tego, że pod względem biograficznym jest to w niemałej części spór w rodzinie, o czym więcej pisałem przed pierwszą turą wyborów prezydenckich.

Jedni i drudzy zakłamują „S”

Tyle tylko, że niemal każdy, kto dziś w polskiej polityce odwołuje się do „Solidarności”, robi to w sposób wybiórczy. Naiwni byli ci, którzy myśleli, że na demonstracjach KOD-u wystarczy uruchomić rozmaite elementy solidarnościowego, nomen omen, kodu (piosenki, odwołania, hasła, sama nazwa), by uruchomić energią obywatelską zdolną do powstrzymania walca PiS-owskich zmian w Trybunale Konstytucyjnym czy sądownictwie. Naiwna jest jednak także PiS-owska prawica, gdy próbuje przejąć „Solidarność” dla siebie, czyniąc z Lecha Kaczyńskiego najważniejszego aktora wydarzeń lat 80. czy odmawiając prawa do tegoż dziedzictwa osobom myślącym inaczej.

Pamięć o „Solidarności” znajduje się w kryzysie, ale wciąż ma jeszcze wewnętrzną odporność na próby całkowitego jej zawłaszczenia przez strony politycznego sporu toczącego Polskę. Pierwszy element tej odporności to wciąż zbyt krótki czas, jaki upłynął od wydarzeń sierpniowych i późniejszych, by dało się całkowicie zakłamać tamtą rzeczywistość – zbyt wiele osób wciąż pamięta tamte dni, by dało się to zrobić. Co ważne, dotyczy to nie tylko tych, którzy „Solidarności” liderowali, ale też tych, którzy – często dziś pomijani – ją współtworzyli.

Tu pojawia się drugi element owej odporności. Trudno – choć nie brakuje takich, którzy próbują to czynić – wiarygodnie opowiedzieć „Solidarność” w jednym tylko wymiarze. Gdy środowiska liberalne próbują sugerować, że był to w zasadzie wyłącznie zryw przeciw opresyjnemu państwu, walka o wolność, której uczestnicy marzyli o demokracji i neoliberalnie rozumianej transformacji, to kłamią. I wiemy to dobrze, nawet jeśli przez kilka dekad po 1989 roku zacierano pamięć o socjalnym dziedzictwie „Solidarności”, próbując wymyć z jej historii samą istotę tamtego zrywu (to skądinąd zapewne jedna z głównych przyczyn, dla których pamięć ta jest tak mało znacząca). Gdy jednak rządząca prawica chce odwoływać się do zafałszowanej tożsamości (nieproporcjonalnie mocno podkreślającej wagę jej katolickich elementów czy pobocznych nurtów jak Solidarność Walcząca) albo socjalnego dziedzictwa „Solidarności”, słusznie wskazując na to, że kształt transformacji daleko odszedł od treści robotniczych żądań i postulatów z sierpnia ʼ80, to również zakłamuje część tamtej rzeczywistości.

Czy „Solidarność” przegrała?

Siłą „Solidarności” było wszak połączenie jednego i drugiego. To, że udało się przełożyć frustrację milionów ludzi – mającą podłoże przede wszystkim ekonomiczne – w walkę nie tylko o poprawę sytuacji socjalnej, ale także o polityczną zmianę. Jedno bez drugiego nie przyniosłoby upadku realnego socjalizmu w Polsce. Drugie bez pierwszego nie miałoby żadnych szans na przełamanie środowiskowych barier i wyjście poza ograniczone kręgi opozycji.

Dlatego, choć zarówno partia dziś rządząca, jak i główna siła opozycyjna (a także wspierające je ośrodki medialne oraz uczestnicy i uczestniczki wydarzeń z lat 80.), próbują się niekiedy pozycjonować jako jedyni prawdziwi spadkobiercy „Solidarności”, to jednym i drugim trzeba przypominać, że w ten sposób szkodzą pamięci o tej wspaniałej części historii Polski. Prawicy trzeba przypominać, że „Solidarność” walczyła także o wolne sądy, wolne media czy pluralizm związkowy i polityczny. Liberałom trzeba przypominać, że spośród 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego większość dotyczyła spraw socjalnych i bytowych, a część nich – czterdzieści lat po sierpniu ʼ80! – wciąż nie doczekała się realizacji i uderza swoją aktualnością do dziś. W kwestii osiągnięć ustrojowych notujemy regres za sprawą osób, które chętnie odwołują się do „S”. W kwestiach socjalnych również jesteśmy daleko od realizacji jej postulatów, choć przez większość czasu po 1989 roku rządzą ludzie z „ideałami sierpnia” na ustach.

Czy to znaczy, że „Solidarność” przegrała? Chciałoby się powiedzieć, że tak. Na tym pesymistycznym obrazie warto jednak dodać kilka jaśniejszych kresek. I zastanowić się, czy jest w Polsce siła, która byłaby gotowa „odgrzać” pamięć o „Solidarności” w pełnej krasie i w większej złożoności. Ktoś mógłby powiedzieć, że to bez sensu, bo kogo obchodzi historia, młodzi ludzie (tacy jak ja) nie pamiętają czasów sprzed 1989 roku i mają inne problemy. Otóż, po pierwsze, problemy dotyczące wysokości płac, dostępności mieszkań czy usług publicznych i wiele innych wciąż są tak samo, a niekiedy nawet bardziej palące. Po drugie zaś, któż piętnaście lat temu spodziewałby się, jak tożsamościowo i politycznie nośna może okazać się znacznie bardziej zamierzchła i raczej konstruowana niż przypominana historia „żołnierzy wyklętych”? Ten przykład pokazuje, że na skutecznie opowiedzianej historii można zbudować pociągającą opowieść o tożsamości i teraźniejszości. „Solidarność” ma potencjał, by uczynić to z szacunkiem do realiów historycznych i ze znacznie większą korzyścią dla Polski, a na jej bazie sformułować sensowniejsze postulaty, niż jest to czynione na podstawie tragicznej historii „leśnych chłopców i dziewcząt” po wojnie.

Niespełniona obietnica

By tak się stało, trzeba jednak dowartościować obie części dziedzictwa „Solidarności” – zarówno tę dotyczącą politycznej wolności czy pluralizmu, jak i – znacznie mocniej niż dziś – tę odnoszącą się do postulatów socjalnych. Trzeba doceniać, jak istotny był cały, również ten sprzed sierpnia ʼ80, ruch opozycyjny, budujący alternatywny obieg społeczny oraz poczucie obywatelskiej solidarności w poprzek państwowego monopolu na władzę. Równocześnie trzeba dowartościować podstawowy aspekt buntu społecznego tamtych dni, czyli bunt wobec niespełniania przez socjalistyczne państwo swoich obietnic. Widać to wyraźnie w dokumentalnych materiałach wykorzystanych w Człowieku z żelaza Andrzeja Wajdy. Protestujący ludzie pytają na nich: „Jak ja mam tysiąc złotych na jedną osobę i z tego się ubrać, wyżyć, to co mogę kupić za tysiąc złotych? Chleb i do chleba margarynę”. Mówią: „My mamy te same żołądki, co na górze, co na dole, wszyscy mamy te same żołądki”. Wskazują na swoje dobre wykształcenie, które miało gwarantować dobrą płacę. Wyliczają, ile kosztują rajstopy dla dziewczynki, ile wydają na mieszkanie, jak długo nie byli na wczasach.

Gdyby ktoś chciał czynić jeszcze z przesłania „Solidarności” inspirację na przyszłość – a mnie, być może z przyczyn środowiskowych, wciąż się to mimo wszystko jakoś marzy – musi pamiętać o obu tych elementach. „Solidarność” powinna być punktem odniesienia dla krytyki zamordystycznych i autorytarnych posunięć i praktyk obecnej władzy. Równocześnie, na głębszym poziomie, powinna być inspiracją do wskazywania i występowania przeciw niespełnionym obietnicom transformacji, kapitalizmu, wolnego rynku czy globalizacji.

Czy dziś na tej samej demonstracji moglibyśmy krzyczeć „wolne media” oraz „chcemy chleba”? Czy na tych samych demonstracjach moglibyśmy wyliczać, jaką część płacy pożerają wydatki na mieszkanie, ile czasu nie miało się urlopu na umowie śmieciowej i jak głodowe potrafią być emerytury oraz przeciwstawiać się centralnemu zarządzaniu prokuraturą czy dławieniu wolności słowa?

Może ci, którzy chcą to zrobić, którzy chcą wyzwolić się (i nas) z rzekomo uniemożliwiającej to wojny polsko-polskiej napędzanej przez spór PO i PiS i ich medialne zaplecza, znajdą jakąś inspirację i punkt odniesienia właśnie w „Solidarności”. Kandydatury, kto mógłby po nie sięgnąć, wydają się oczywiste – lewica oraz ruch Szymona Hołowni. To tam jest. Pytanie, czy da się to jeszcze uratować. I czy ktoś będzie miał odwagę spróbować.

 

Współpraca: Szymon Rębowski

 

* Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski. 

Fot. Pxhere.com, Creative Commons CC0