Konwencja Partii Republikańskiej miała być – jak zapowiedziała szefowa partii – „optymistyczna i pełna nadziei”, w przeciwieństwie do „ponurej” konwencji demokratów. Powinna mówić o „prawdziwych ludziach i […] jak prezydentura Trumpa poprawiła ich los”. Wysłuchaliśmy zatem wystapień zwykłych Amerykanów, którym prezydentura Trumpa polepszyła los: Melanii Trump, Ivanki Trump, Erica Trumpa, Tiffany Trump, Lary Trump, Donalda Trumpa juniora oraz jego narzeczonej, Kimberly Guilfoyle, która pierwszego dnia konwencji wygłosiła (czy raczej wykrzyczała) alarmistyczną mowę, wprowadzającą temat przewodni całego wydarzenia: „Lękajcie się!”. Przez cztery dni słuchaliśmy mrożących krew w żyłach opowieści o tym, co czeka ludzi w „Ameryce Bidena”. Zamieszki, szalejąca przestępczość, przymusowe odbieranie broni palnej, meksykańskie gangi w sąsiedztwie, likwidacja przedmieść. No po prostu świat Mad Maxa, który sprowadzą na Stany Joe Biden i Kamala Harris oraz oszalałe lewactwo czekające na to, by dorwać się do władzy. Czyli, wiecie Państwo: optymistycznie i z nadzieją.
Straszenie przemocą, chaosem, niezbyt subtelne granie kartą rasową mogą okazać się skuteczne, jeśli tematem kampanii wyborczej stanie się nie pandemia, a społeczne niepokoje. | Piotr Tarczyński
Obie konwencje dość wyraźnie pokazały, na czym chcą skupiać się sztaby kandydatów. Ludzie Bidena chcą, by głównym tematem kampanii była pandemia i nieudolna odpowiedź obecnej administracji – widzą bowiem, że w sondażach tylko jedna trzecia wyborców niezależnych ocenia pozytywnie działania Trumpa w tej sprawie. Ludzie prezydenta próbują z kolei skoncentrować kampanię wokół zaczerpniętego od Richarda Nixona hasła „prawo i porządek”. Tak chcą oni zmobilizować najwierniejszy elektorat i wystraszyć wyborców środka – niezależnych oraz rozczarowanych republikanów, których wizja lewackiego-armageddonu-i-końca-Ameryki-jaką-znamy ma skłonić do powrotu na łono partii. W tym celu zaproszono małżeństwo McCloskey – białą i bogatą parę z przedmieść St. Louis, która zasłynęła tym, że groziła bronią uczestnikom marszu Black Lives Matter, protestującym przeciwko brutalności policji. Na konwencji państwo McCloskey wystąpili jako „zwykli Amerykanie” broniący się przed „pozbawionym kontroli motłochem” (czytaj: nie-białym), który w „Ameryce Bidena” zagrozi pozycji „ludzi takich jak oni” (czyli białym mieszkańcom przedmieść).
Do tych wyborców, którzy byliby skłonni poprzeć Trumpa, ale odrzuca ich rasistowski język, skierowany był drugi przekaz. Na konwencji wystąpili chyba (i nie jest to wielka przesada) wszyscy czarni republikanie: jedyny czarny senator, Tim Scott; jedyny czarny członek gabinetu Trumpa, Ben Carson; jedyny czarny prokurator generalny stanu, Daniel Cameron z Kentucky. Nie była to jednak próba przekonania do Trumpa Afroamerykanów, którzy – jak zawsze – w przeważającej większości głosują na demokratów. Chodziło o uspokojenie sumień białej klasy średniej: nie bójcie się nas, republikanów, zobaczcie jacy jesteśmy inkluzywni.
Straszenie przemocą, chaosem, niezbyt subtelne granie kartą rasową mogą okazać się skuteczne, jeśli tematem kampanii wyborczej stanie się nie pandemia, a społeczne niepokoje. Zamieszki w Kenoshy w Wisconsin po tym, jak policjanci siedmiokrotnie strzelili w plecy nieuzbrojonemu czarnemu mężczyźnie, Jacobowi Blake’owi, spadły republikanom jak z nieba. Kiedy dzień później siedemnastoletni chłopak z samozwańczej „milicji obywatelskiej” zastrzelił dwóch protestujących, część prawicowców wzięła go w obronę – jako zatroskanego młodzieńca, który musiał „wziąć sprawy w swoje ręce”, bowiem władze miasta nie stanęły na wysokości zadania. Narracja o niebezpiecznych demokratach, którym nie można powierzyć sterów państwa, bo sprowadzą na kraj chaos, służy Trumpowi, przedstawiającemu się jako jedyny gwarant prawa i porządku. Jako że przestępczość jest dopiero piąta na liście największych problemów (najważniejsze są gospodarka i pandemia), celem republikanów jest uczynienie z niej tematu numer jeden – nic dziwnego zatem, że doradczyni Trumpa Kelyanne Conway wymsknęło się w rozmowie z dziennikarzem, że „im więcej chaosu i anarchii, wandalizmu i przemocy”, tym lepiej dla prezydenta. Trump zapowiedział już wizytę w Kenoshy, ale nie ma co liczyć na to, że będzie próbował uspokoić sytuację – wręcz przeciwnie.
Z konieczności zmiany hierarchii tematów wyniknęła sama forma konwencji. O ile demokraci zorganizowali swoją w całości wirtualnie, dbali o zachowanie dystansu, maseczki itd., o tyle konwencja republikanów sprawiała wrażenie, jakby żadnego koronawirusa już nie było. Dwa tysiące ludzi stłoczonych na trawniku Białego Domu, bez masek – wyglądało to wszystko jak wydarzenie z alternatywnej rzeczywistości, w której bohaterski prezydent koncertowo uporał się z pandemią, uratował kraj, a teraz szykuje się na kolejne cztery lata spektakularnych sukcesów. W sytuacji, w której wielu Amerykanów wciąż siedzi w domach, utrzymuje social distancing, nosi maski itd., konwencja republikanów – zwieńczona pokazem fajerwerków nad Pomnikiem Waszyngtona, układających się w napis „TRUMP” – była tyleż bezwstydna, co fałszująca rzeczywistość.
Była również złamaniem prawa – to znaczy Ustawy Hatcha – nakazującej wyraźne rozdzielanie działalności oficjalnej od partyjnej, ale – oczywiście – żaden republikanin się tym nie przejął, mimo rzekomego oddania idei „prawa i porządku”. Republikanie już całkowicie przeistoczyli się w „Partię Trumpa”, co symbolicznie przypieczętowała zdumiewająca decyzja delegatów, by nie przyjmować programu wyborczego – po raz pierwszy w stusiedemdziesięcioletniej historii – tylko „entuzjastycznie poprzeć plany prezydenta”. Jakie dokładnie to plany na drugą kadencję, trudno jednak powiedzieć. W rozmowie z „New York Timesem”, zapytany o drugą kadencję, Donald Trump powiedział: „Będziemy robić to, co robiliśmy dotychczas, ugruntujemy to, co zrobiliśmy i będziemy mieć inne rzeczy w planach, które zrobimy”. Tak właśnie wygląda dziś program wyborczy Partii Republikańskiej: co tylko Trump zechce.
Wystąpienie prezydenta, najdłuższa mowa na konwencji wyborczej w historii (poprzedni rekord, sprzed czterech lat, należał również do Trumpa) była nudna i niezborna – przestrzegał w niej przed Bidenem „grabarzem amerykańskiej wielkości”, przeinaczał, wyolbrzymiał, kłamał. Zapewniał, że od czasów Lincolna żaden prezydent nie zrobił tyle dla Afroamerykanów, co on, Trump [sic!], do tego opowiadał o kowbojach, zdobywaniu Dzikiego Zachodu i wyścigu kosmicznym. Choć nawet sympatyzująca z nim stacja Fox News uznała, że mowa była kiepska, konwencja spełniła swoją rolę – odwróciła uwagę od pandemii. W sondażach widać, że przewaga Bidena nad Trumpem trochę zmalała i jeśli Biden nie zareaguje, republikańska narracja zdominuje przekaz. Demokraci muszą pokazać, że dostrzegają widoczny w statystykach wzrost przestępczości, ale jest on wynikiem pandemii i kryzysu gospodarczego, a republikańskie „przywództwo” jest nie odpowiedzią, a jedną z przyczyn tego problemu.