Zło nie spada z nieba. Nie jest gromem, który uderza znikąd, zupełnie niezapowiedziany. Erupcję przemocy czynią możliwe słowa, starannie przygotowane ideologiczne symbole, konsekwentnie sączona nienawiść.

Mechanizm znamy doskonale, opisano go już dziesiątki razy. Najpierw pewna grupa zostaje naznaczona, wyodrębniona z reszty społeczeństwa. Następnie poddaje się jej przedstawicieli konsekwentnej dehumanizacji na poziomie języka. Ta dokonana w warstwie symbolicznej operacja pozwala stępić naturalne, ludzkie odruchy współczucia. Kolejnym krokiem jest otwarta przemoc: z początku oddolna, jedynie tolerowana przez państwo, w ostatnim stadium również odgórna, aktywnie przez nie organizowana. Nie istnieje żaden determinizm, który sprawiałby, że postawiwszy pierwszy krok, dojdziemy aż do ostatniego. Logika wykluczenia nie posiada jednak żadnych wewnętrznych bezpieczników, które hamowałyby ześlizgiwanie się po opisanej równi pochyłej. Komu wydaje się, że panuje nad masowymi namiętnościami, ten śni na jawie.

Żaden odziedziczony z tradycji morał nie zwalnia nas z obowiązku zachowania czujności. Zło – w tym to największe – nie spada z nieba. Czas, by bić na alarm jest teraz. | Jan Tokarski

Pisząc te słowa, mam przed oczami dwa obrazy. Pierwszy z Warszawy, gdzie policja w brutalny sposób aresztowała działaczy LGBT. Drugi z Katowic, w których siły porządkowe biernie przyglądały się erupcji nienawiści skierowanej przeciw osobom nieheteronormatywnym, a „hajlujących” bandziorów grzecznie legitymowały. Piszę te słowa w kraju, który jeszcze kilka lat temu można było określić mianem liberalnej demokracji oraz w którym konstytucja gwarantowała równe prawa wszystkim obywatelom – w tym przedstawicielom mniejszości.

Dziś na terenie Polski ponad sto gmin to „strefy wolne od LGBT”. Wybrany przez ponad dziesięć milionów naszych rodaków prezydent w trakcie kampanii z energią i przekonaniem godnym lepszej sprawy podkreślał, że zwolennicy tęczy to „nie ludzie, lecz ideologia”. Przedstawiciele rządu, ministrowie, kuratorzy oświaty i prawicowi publicyści zgodnym chórem grzmią o „zarazie gorszej niż koronawirus”, „nihilizmie”, „zamachu na naszą tożsamość” oraz „końcu cywilizacji, jaką znamy”. Przekaz ten emitują i powtarzają media, które jedynie mocą językowego przyzwyczajenia określa się jeszcze mianem publicznych. Z ambon powtarzają go wysocy hierarchowie polskiego Kościoła – przy wymownym braku jednoznacznej, potępiającej reakcji ze strony tych najwyższych. Skrajnie prawicowe portale internetowe są miejscem ciągłych seansów antygejowskiej nienawiści. Określenia takie, jak „pedryl” czy „ciota” należą do najłagodniejszych, jakie można na nich przeczytać.

Nie wszystko trzeba odnosić do dramatycznej przeszłości. Nie każdy dzisiejszy problem stanowi kalkę dawnych demonów. Kiedy się ich nadużywa, z historycznych epitetów wietrzeje treść. A jednak, patrząc na to, co się dzieje, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że do powyższych, stanowiących spójną całość praktyk pasuje jak ulał pewien przymiotnik rodem z politycznego słownika XX wieku. Są to mianowicie praktyki faszystowskie.

Nie twierdzę, że historia musi się powtórzyć. Twierdzę jednak, że zaczęliśmy powtarzać niektóre z jej najbardziej niepokojących schematów. Wbrew temu, co zwykło się powtarzać, historia nie jest nauczycielką życia. Przeciwnie: człowiek wydaje się istotą, która ze swojej przeszłości niczego w sposób trwały nie potrafi się nauczyć. Żaden odziedziczony z tradycji morał nie zwalnia nas więc z obowiązku zachowania czujności. Zło – w tym to największe – nie spada z nieba. Czas, by bić na alarm jest teraz.

 

Fot. ivanacoi, pixabay.com.