Kto ocenia PiS wyłącznie przez pryzmat upolityczniania wymiaru sprawiedliwości czy niepublicznego poziomu mediów publicznych, może nie zauważyć, w jaki sposób ta partia adaptuje się do zmieniającej się rzeczywistości.

Ostatnio jednym z ciekawych przykładów była zapowiedź masowego wyrzucania z pracy urzędników. W powodzi newsów rzecz utonęła. Tymczasem mamy do czynienia z ciekawym zwrotem w narracji PiS-u.

Polityczne fabrykowanie podziału na „Polskę solidarną” i „Polskę liberalną” sięga czasów prehistorycznych. Wcale nie kampanii wyborczej w 2015 roku, ale 2005 roku! Kto dziś pamięta, że „solidarne państwo” to nazwa programu działań rządu Kazimierza Marcinkiewicza? W praktyce w latach 2005–2007 kierunek polityki na tym odcinku nadała „liberalna” Zyta Gilowska. O przełomie na miarę „500 plus” nie było wówczas mowy.

Po 2015 zmiana polegała na tym, że część Polaków nagle przekonała się, że politycy mogą obiecać pieniądze, dotrzymać słowa i jeszcze co miesiąc przelać je do ich kieszeni. | Jarosław Kuisz

To polityka socjalna zainicjowana w czasach rządu premier Beaty Szydło stanowiła przełom. W głowach rodaków transformacja dobiegła końca. Oczekiwano zmian, na co wskazywały sondaże. Kto miał pomysł, wolę polityczną, mógł wiele skorzystać. W kampanii PiS obiecywało na lewo i prawo. To jednak nie była żadna nowość. Najstarsi pamiętali jeszcze pachnące latami 90. „sto milionów” od Lecha Wałęsy. Po 2015 zmiana polegała na tym, że część Polaków nagle przekonała się, że politycy mogą obiecać pieniądze, dotrzymać słowa i jeszcze co miesiąc przelać je do ich kieszeni.

I już. Co kraj, to obyczaj – i taka polityka socjalna. Ważne leki nie potaniały, do lekarzy nadal są tasiemcowe kolejki, covid-19 unaocznił marność nad marnościami ochrony zdrowia itd.

Niemniej, ów przelew to był wielki przełom po 1989 roku w postrzeganiu świata polityki i polityków – i prowadził do uzyskania przez PiS u wyborców wyjątkowego kredytu zaufania. Dopiero na tym tle można i warto odnotować, nie bez zdziwienia, uchwałę Rady Ministrów dotyczącą wyrzucania na bruk urzędników państwowych.

Premier Mateusz Morawiecki brzmiał niemal, jak Donald Tusk lub minister jego rządu, gdy zapowiadał – uwaga na słowa! – cięcia zatrudnienia w administracji państwowej. Wyrzucanie z pracy będzie rozchodzić się jak koła na wodzie. Od serca rządu KPRM, poprzez ministerstwa, aż po jednostki budżetowe.

Z oświadczeń wynika jasno, że cięcia dotyczą między innymi: „urzędów obsługujących organy administracji rządowej w województwie, jednostek podległych i nadzorowanych przez prezesa Rady Ministrów, ministra kierującego działem administracji rządowej lub wojewodę, a także np. Zakład Ubezpieczeń Społecznych, Kasę Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego (KRUS) czy Narodowy Fundusz Zdrowia”. Wedle „Dziennika Gazety Prawnej” redukcja zatrudnienia w administracji ma sięgnąć nawet 20 procent.

Fot.pexels.com

I znów: kto dziś pamięta, że „tanie państwo” stanowiło jeden z filarów programu wyborczego PiS „IV Rzeczpospolita” w 2005 roku? Narracja PiS-u wróciła do punktu wyjścia. Gdy po 2015 roku wyrzucano z pracy w sektorze publicznym, powody były przecież polityczne, a nie budżetowe. Ucinano „platformerskie ogony”, ścinano głowy „liberalnej hydrze” i tak dalej. Na ogół nie było jednak mowy o zaciskaniu pasa.

Przeciwnie, rozpoczęto rządy, pod którymi wyświetlały się napisy: „dość wyrzeczeń!”. I to był właśnie prawdziwy koniec transformacji ustrojowej w Polsce, albowiem hasło „dość wyrzeczeń!” objęło nie tylko politykę socjalną, ale w ciągu pisowskiej pięciolatki dosłownie wszystkie obszary życia publicznego. Od polityki budżetowej – aż po moralność i stosunki między obywatelami.

Precz z „pedagogiką wstydu”! Precz z „imposybilizmem”! Precz z „zawstydzaniem przez porównania z Zachodem”! Czas popuścić pasa – realnie i w przenośni. Jak ostatnio, na przykład można parafrazować zdanie z filmu Barei: „Nie lubię mniejszości – i co mi kto zrobi?”.

Salwy serdecznego śmiechu jednak nie będzie. Może szyderczy chichot?

Powściągliwość, rozsądny umiar, dobór słowa, nawet kultura osobista, nagle zaczęły się ulatniać z kolejnych programów publicystycznych publicznej telewizji i radia.

Po pięciu latach dość dobrze widać, że politykę „dość wyrzeczeń!” każdy zrozumiał po swojemu. Jedni podryfowali w obszary pachnące korupcją polityczną i objadają się kiełbasami spółek skarbu państwa, inni zaś spuścili ze smyczy własny język. Nieliczne wyjątki warto zachować w pamięci.

Właśnie dlatego, że ruszyła polityka „dość wyrzeczeń!”, PiS tak wielki kłopot miało (i wciąż ma) choćby z polityką sanitarną u części swoich wyborców. Bo skoro „dość wyrzeczeń!”, to dlaczego mam nosić maseczkę i myśleć o innych? Może obok w autobusie stoją ci, których poglądów nie lubię? Tu nawet Morawiecki podczas konferencji prasowej ich nie przekona.

Hasło „dość wyrzeczeń!” objęło nie tylko politykę socjalną, ale w ciągu pisowskiej pięciolatki dosłownie wszystkie obszary życia publicznego. Od polityki budżetowej – aż po moralność i stosunki między obywatelami. | Jarosław Kuisz

W efekcie prorządowe „Sieci” jakiś czas temu zdecydowało się zamieścić w numerze tekst pana Pawlickiego jawnie podważający politykę byłego ministra Szumowskiego. Właśnie dlatego plan nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt wywołał pęknięcia na prawicy. Właśnie dlatego jakakolwiek polityka samoograniczania budzi zaskoczenie – i być może najmocniej potrząsa podstawami Zjednoczonej Prawicy. Krytyka za nieposzanowanie praw człowieka czy za plany dekoncentracji mediów jej nie straszna.

Na zakończenie, zmieniając nieco rejestr tygodników, przypomina się, że w 2014 „The Economist” popełnił słynny okładkowy tekst o „nowej erze jagiellońskiej” czasów Tuska. Dawne dzieje, „złoty wiek” III RP. Rok później niejeden czytelnik łapał się za głowę.

Po pięciu latach aż trudno się powstrzymać od uwagi, że – mówiąc dalej Pawłem Jasienicą – później nie nastąpił wcale jakościowy skok do przodu. Nie poprawiła się jakość edukacji publicznej, ochrony zdrowia, geopolitycznego bezpieczeństwa Polski. Przyszedł tylko „srebrny wiek”.

Ku przestrodze przypomnieć nam samym należy, że następny tom dzieła historyka nosił tytuł „Calamitatis regnum”. Nie trzeba jednak sięgać aż do tytułu ostatniego tomu dzieła Jasienicy.

Gra o Polskę w XXI wieku przecież toczy się dalej. I w końcu to w naszych rękach, co dalej zrobimy. Tyle że to bardzo ciężka odpowiedzialność.