Anna Olmińska: Historia polskiego sportu kobiecego nie została dotychczas zgłębiona. Najwięcej publikacji poświęconych jest jej początkom, kiedy pierwsze kobiety, jak chociażby legendarna kolarka Karolina Kocięcka, brały udział w zawodach sportowych, i okresowi wzmożonego rozwoju sportu kobiecego w dwudziestoleciu międzywojennym. Dlaczego postanowiłaś napisać książkę o sporcie kobiecym – i to właśnie w PRL-u?

Anna Sulińska: To był zupełny przypadek. Pod sam koniec pisania mojej poprzedniej książki „Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u” rozmawiałam z Wandą Tycner, przyjaciółką pierwszej opisywanej przeze mnie stewardesy. Pewnego razu pani Wanda opowiedziała mi o innej swojej znajomej – narciarce Barbarze Grocholskiej-Kurkowiak, która brała udział w zimowych igrzyskach olimpijskich w 1952 roku oraz cztery lata później, a potem została zupełnie zapomniana. Pani Wanda zauważyła, że o olimpijkach prawie wcale się nie pisze. To był jeden z wielu wątków, które poruszałyśmy w trakcie spotkania, i szybko o nim zapomniałam.

Skończyłam „Wniebowzięte…”, podpisałam z wydawnictwem Czarne umowę na zupełnie inną książkę, zaczęłam zbierać do niej materiały i powoli planowałam, co w niej będzie. I nagle przyszło olśnienie: a może by pójść za radą pani Wandy i napisać książkę o medalistkach olimpijskich? Zaczęłam się zastanawiać, jakie polskie medalistki znam: Irenę Szewińską, Justynę Kowalczyk, Renatę Mauer, Otylię Jędrzejczak… Myślałam, że są o nich jakieś publikacje i ta książka nie będzie niczym odkrywczym. Wystarczyło chwilę poszukać w internecie, żeby się przekonać, że nie ma prawie nic, tylko krótkie biogramy poszczególnych zawodniczek. Przystępując do pracy nad nowym tematem, sama nie miałam zielonego pojęcia o sporcie oraz igrzyskach olimpijskich.

Jakimi materiałami się posiłkowałaś, żeby zdobyć potrzebną wiedzę?

Najpierw zakupiłam kilkadziesiąt książek sportowych, głównie z czasów PRL-u autorstwa Tadeusza Olszańskiego, Bogdana Tomaszewskiego, Bogdana Tuszyńskiego. Wertowałam też tygodnik „Sportowiec”, szukałam różnych filmów dokumentalnych.

Wspomniani autorzy bardzo mało – jeśli w ogóle cokolwiek – piszą o sporcie kobiecym.

To prawda, w ich książkach nie ma na ten temat prawie nic. Ale ja chciałam poczuć klimat epoki, zobaczyć, jak się pisało o olimpiadach, co się wtedy działo. Chciałam mieć o co pytać moje bohaterki.

No właśnie – we wstępie piszesz, że książka poświęcona jest olimpijkom z PRL-u, bo chciałaś mieć możliwość porozmawiania z bohaterkami. Czy tylko one mogły ci przekazać szczegółowe informacje z pierwszej ręki o tym, jak wyglądały ich sportowe kariery?

Tak. Rozmawiałam też z ich trenerami, jeśli jeszcze to było możliwe.

Piszesz o medalistkach olimpijskich różnych dyscyplin, o których zapewne niewiele osób słyszało: Jarosławie Jóźwiakowskiej, Danieli Walkowiak-Pileckiej czy Helenie Pilejczyk, członkiniach medalowej drużyny siatkarek czy dwójce wioślarskiej… Długo by wymieniać. Pojawiają się jednak również dwie postacie ze świata lekkiej atletyki, z którymi nie mogłaś porozmawiać: Stanisława Walasiewiczówna, która zmarła w 1980 roku, i Ewa Kłobukowska, która odmówiła kontaktów z prasą. Dlaczego postanowiłaś napisać także o nich?

O tym, że trzy bohaterki: Stanisława Walasiewiczówna, Ewa Kłobukowska i Irena Szewińska będą w książce i że znajdą się w jednym rozdziale, wiedziałam od momentu, gdy zobaczyłam ich wspólne zdjęcie. Trzy najszybsze kobiety świata stoją na nim obok siebie. Historia dwóch pierwszych była tragiczna, ostatniej z nich – wprost przeciwnie. Ich życiorysy pokazują, jak wiele zależy w życiu od przypadku.

Stanisława Walasiewicz w trakcie II Mistrzostw Europy w Lekkoatletyce (dla kobiet) w Wiedniu w 1938 r. Fot. NAC. Źródło: Wikimedia Commons (domena publiczna)

Jak potoczyły się losy Walasiewiczówny i Kłobukowskiej?

Stanisława Walasiewiczówna zaczęła karierę sportową jeszcze przed II wojną światową. Swoją biografią mogłaby obdzielić kilkanaście osób. Jest w niej wszystko: emigracja zarobkowa z mamą do Stanów Zjednoczonych, gdy była jeszcze maleńkim dzieckiem, próba poszukiwania tożsamości w nowej ojczyźnie, w której nie czuła się ani Polką, ani Amerykanką, uzyskanie statusu międzynarodowej gwiazdy, o którą zabiegają Stany Zjednoczone i Polska. Do tego niemal chorobliwa potrzeba zwyciężania i ogromna tajemnica niesiona przez całe życie, która wychodzi na jaw przypadkiem, po niespodziewanej śmierci – że była osobą interseksualną. Wszyscy widzieli, że Stanisława nie wygląda jak przeciętna kobieta, a ona całe życie podkreślała swoją kobiecość. Już jako starsza pani nosiła klipsy, blond perukę, bardzo mocny makijaż.

…a wcześniej, gdy startowała, zawsze prosiła organizatorów o oddzielny pokój jednoosobowy.

Była najszybszą kobietą świata, gwiazdą. Uchodziła za osobę bardzo nieśmiałą, która może wymagać takich udogodnień. Trafiła też na czas w sporcie, kiedy nie weryfikowano płci zawodniczek. Po tym, jak została zastrzelona przypadkiem na parkingu supermarketu w Cleveland – miasta, w którym spędziła życie – zgodnie z amerykańskim prawem wykonano sekcję zwłok, która wykazała, że nie miała w pełni rozwiniętych ani żeńskich, ani męskich narządów rozrodczych. Wybuchł olbrzymi skandal, ale nie odebrano jej rekordów ani tytułów. Społeczność Cleveland była oburzona sposobem, w jaki sprawę tę komunikowały media lokalne. To były lata 80. XX wieku, czyli czasy przed erą tabloidów.

Tyle szczęścia nie miała Ewa Kłobukowska, której odebrano możliwość startowania dokładnie wtedy, gdy dotarła na sam szczyt.

Ewa Kłobukowska była sprinterskim fenomenem. Jako osiemnastolatka wróciła z igrzysk olimpijskich w Tokio ze złotym medalem wywalczonym w sztafecie 4 razy 100 metrów i brązowym w biegu na 100 metrów.

Igrzyskom olimpijskim przyświecać miała idea, że to zawodnicy rywalizują między sobą, a nie kraje. Szybko jednak rywalizacja zeszła na poziom państw. Zwycięstwo zawodnika oznaczało wygraną kraju, z którego pochodzi. Potrzeba międzynarodowej rywalizacji była tak duża, że obok mistrzostw olimpijskich odbywały się tak zwane rozgrywki w ramach Pucharu Europy, w których państwa konkurowały ze sobą, wystawiając po jednym najlepszym zawodniku lub zawodnicze w każdej dyscyplinie. W latach 60. polskie drużyny były na tyle mocne, że Polska wygrywała z państwami większymi i potężniejszymi od siebie. Deptała po piętach ZSRR.

W 1967 roku, kiedy miał się odbyć kolejny Puchar Europy, przypadała też 50. rocznica rewolucji październikowej. Finał zawodów był rozgrywany w Kijowie. ZSRR musiało wygrać. Zastanawiano się, co zrobić, żeby osłabić nasze drużyny, szczególnie kobiecą, bo w eliminacjach Polki wygrywały z Rosjankami. Najłatwiejszym sposobem było wyeliminowanie z polskiej drużyny jakiejś zawodniczki. W testach na obecność ciałka Barra w komórkach padło na Ewę Kłobukowską.

Ewa Kłobukowska na mecie sztafety 4×100 metrów w 1964 r. Źródło: J. Szewiński, H. Sourek, „Lekka Atletyka” nr 12 (104), Grudzień 1964, Wikimedia Commons (domena publiczna)

Na czym polegały te testy?

Na sprawdzeniu, czy w komórce u danej sportsmenki występuje nieaktywny chromosom X. Materiał do badań pobierano ze śluzówki jamy ustnej. W latach 90. stosowanie tej metody najpierw zakwestionowało Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych (IAAF), następnie przewodniczący Komisji Medycznej MKOl-u przyznał, że test może dawać fałszywie pozytywne lub fałszywie negatywne wyniki badań.

Jakie były jeszcze sposoby weryfikowania kobiecości?

Szukano różnych sposobów. Jeszcze przed II wojną światową zawodniczki musiały przedstawiać zaświadczenia lekarskie potwierdzające ich płeć. W latach 60. XX wieku odbywały się tak zwane parady golasów, podczas których między innymi działacze i lekarze sportowi oglądali narządy intymne zawodniczek. Odbywało się to bez udziału ginekologów, bo ci nie są przecież lekarzami sportowymi. Rozebrane do naga zawodniczki stawały przed komisją weryfikacyjną, zdarzało się, że kobiety oglądano na fotelu ginekologicznym. Taką weryfikację Ewa Kłobukowska przeszła zresztą pozytywnie i dostała, podobnie jak inne zawodniczki, certyfikat potwierdzający jej płeć. Potem był test na obecność ciałka Barra, który uznawano za lepszy dla zawodniczek, bo mniej inwazyjny. Tacy wspaniałomyślni byli pomysłodawcy tych badań.

A jak jest dzisiaj?

Od 1999 roku nie testuje się płci zawodniczek, chyba że istnieje podejrzenie, że dana sportsmenka nie jest kobietą. Przeprowadza się wówczas badania genetyczne. Zgodnie z regulacją wprowadzoną przez IAAF w ubiegłym roku, jeśli wykażą one kombinację chromosomów XY, biologicznie przynależną mężczyznom, wykonuje się pomiar testosteronu. Gdy przekracza on maksymalną dawkę, wyklucza się zawodniczkę z rywalizacji. Będzie mogła do niej wrócić, gdy obniży testosteron do dopuszczalnego poziomu i utrzyma to stężenie przynajmniej pół roku przed startem, a także przez cały okres zmagań sportowych. Zapis ten dotyczy jedynie biegów na dystansie 400, 800 lub 1500 metrów – czyli w tych konkurencjach, gdzie startuje i wygrywa Caster Semenya. Odpowiedź na pytanie, czy jest to zjawisko dobre, czy złe, nie jest jednoznaczna. Kiedy pytałam o to zawodniczki, mówiły, że rywalizacja z osobami obdarzonymi nadludzką mocą zwyczajnie pozbawia je motywacji, by ćwiczyć i startować. Z drugiej strony, podwyższony poziom testosteronu występuje u niektórych kobiet naturalnie. Tymczasem nikt nie bada na przykład, czy sportowcy mają stopy czy dłonie, których rozmiary odbiegają od ogólnie przyjętych norm – a przecież może być tak, że to właśnie decyduje o ich zwycięstwie.

Weryfikacja ciała ludzkiego pod kątem spełniania różnych norm wymagałaby najpierw ich opracowania. To mogłoby wywołać wiele kontrowersji.

Ale przez lata opracowywano jedynie normy dotyczące kobiecości, która zresztą była określana w różny sposób – nie ma jednego jej modelu, on zmienia się w czasie, a do tego jest arbitralny i dotyczy tylko jednej płci.

Poziom testosteronu, od którego teraz zależy start, można jednak obniżyć, a ciała nie dałoby się zmienić.

Da się obniżyć, ale to również może wiązać się z konsekwencjami zdrowotnymi dla zawodniczki. Poza tym zastanówmy się przez chwilę, co czuje sportsmenka, która słyszy, że nie jest kobietą. Jak postrzega się jej sukcesy? Na czym skupia swoją energię? Jaki to ma wpływ na jej życie?

I na wyniki sportowe. Wróćmy jednak do czasów PRL-u, kiedy po negatywnej weryfikacji kobiecości danej zawodniczki nie mogła ona już wrócić do sportu. Poza weryfikacją płci lub jej brakiem – co jeszcze różniło sport kobiecy od męskiego?

Pozycja kobiet była zdecydowanie gorsza i słabsza. Jeden dziennikarz z tamtych lat wprost powiedział mi, że sportsmenki miały za zadanie na chwilę rozbudzić emocje, ale to mężczyźni byli stawiani za wzór.

Przypomnijmy choćby historię kajakarki Danieli Walkowiak-Pileckiej, której prawdopodobnie specjalnie nie powiadomiono o tym, że wszyscy kajakarze jadą już na miejsce startu w finałowym wyścigu olimpijskim w Rzymie – i która o mały włos by go przeoczyła. A zdobyła w nim brązowy medal. Stało się tak najpewniej dlatego, że starty kobiece odbywały się przed męskimi, a Daniela – podobnie jak startujący na tych samych igrzyskach polscy kajakarze – miała szanse na medal, który miał być pierwszym w historii medalem dla polskiego kajakarstwa. Jak pierwszy medal mógł zdobyć ktoś inny niż mężczyzna? To tylko potwierdza tezę, że liczyły się jedynie zwycięstwa mężczyzn.

Therese Zenz, Antonina Seredina i Daniela Walkowiak-Pilecka na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie w 1960 roku. Źródło: Wikimedia Commons (domena publiczna)

A czym się różniło życie zawodników i zawodniczek w Polsce na co dzień, podczas treningów?

Sport w PRL-u generalnie był niedofinansowany, ale na ten kobiecy było jeszcze mniej środków. Dlatego zawodniczki miały gorsze warunki treningowe. Często ćwiczyły bez opieki trenera – po pierwsze, niewielu było kandydatów, którzy znali się na sporcie kobiecym, po drugie, nie każdy był skory trenować kobiety, również ze względów finansowych. Jeśli miały trenera, często przykładał on do zawodniczek męskie miary, nakazując im na przykład podnosić obciążenia takie same jak mężczyznom.

Comiesięczna niedyspozycja była, zdaje się, tematem tabu.

Zdecydowanie. Poza tym zawodniczkom brakowało podstawowego wyposażenia, na przykład butów czy ubrań. Buty po starszej koleżance to była nobilitacja. Helenie Pilejczyk zdarzało się startować w za dużych łyżwach albo ogrzewać się w zimie gazetami wkładanymi pod ubranie. Były też problemy z jedzeniem.

…ale to, jak piszesz w książce, dotyczyło całej kadry – zarówno kobiet, jak i mężczyzn.

Tak. Jadło się po prostu to, co było. Na zgrupowaniach było fajnie, bo jedzenie było zapewnione i nie trzeba się było o nie martwić. Ale jak wracało się do akademika, to spożywało się to, co reszta studentów. Zawodniczki ratowały się przesyłanym przez mamę smalcem, który zapewniał dużo kalorii na raz, ale miał mało składników odżywczych. Miejscem, gdzie nareszcie można było się najeść, były igrzyska olimpijskie – i zawodnicy tyli tam po kilka kilogramów.

Pomimo tych trudności – w opowieściach twoich rozmówczyń jest bardzo dużo entuzjazmu. Może dlatego odniosłam wrażenie, że bycie sportsmenką w PRL-u miało też swoje duże plusy – i że nie zawsze kobiety miały gorzej niż mężczyźni.

Bezsprzeczną zaletą było to, że sportowcy mogli wyjeżdżać za granicę. Na zgrupowaniach czy podczas zawodów nie można było co prawda zbyt wiele zobaczyć, bo wszystko było podporządkowane sportowi, dzień składał się z treningu, spania i jedzenia, ale nawet samo lądowanie na zagranicznym lotnisku było wydarzeniem. Podobnie jak możliwość kupienia czegoś w sklepach.

Irena Szewińska i Wojciech Buciarski, Międzynarodowe Zawody Lekkoatletyczne w Papendal, 1975 r. Źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0 NL)

A nie było trochę tak, że dzięki temu, że kobiet w sporcie było mało, łatwiej się było przebić?

Na pewno, ale też wymagało to większej determinacji. Co więcej, udawało im się wybić nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Zwyciężało się zresztą dla samego zwycięstwa – za złoty medal dostawano kilkadziesiąt dolarów. Jedyną gratyfikacją był przydział na mieszkanie albo na samochód, uzyskiwany często drogą nieoficjalną. Dotyczyło to oczywiście również mężczyzn. Moje rozmówczynie przyznawały wprost, że w wielu aspektach zawodnicy i zawodniczki mieli tak samo źle. Podkreślały też, że porównywanie tego, co było kiedyś, z tym, co jest teraz, nie ma sensu. Teraz są zupełnie inne warunki, zupełnie inny sprzęt. Zamiast tartanu na bieżni był piach, gdy padało, robiło się błoto…

Na przestrzeni lat ewoluowała też technika. Na igrzyskach w Tokio nowością była choćby zagrywka japońskich siatkarek, na którą jakiś sposób znalazły Polki, odbierając Japonkom… jednego seta, co już było wydarzeniem. Skoro jesteśmy przy Japonkach, bardzo ciekawie opisujesz różnice kulturowe między drużyną polską i japońską – w porównaniu z Japonkami Polki miały bardzo dużo wolności.

Japońskie siatkarki musiały całkowicie poświęcić swoje życie dla sportu. Podpisywały na przykład oświadczenia, że w czasie gry w drużynie narodowej nie zajdą w ciążę. Były skoszarowane w zakładach Nichibo, gdzie pracowały po cztery godziny dziennie, po czym szły na ośmiogodzinny trening. Trener traktował je jak maszyny, które miały zdobywać punkty. Jeśli nie zachowywały się tak, jak powinny, potrafił je uderzyć. Nierzadko przy innych. Dla moich bohaterek sport był przede wszystkim przyjemnością, a do pewnego etapu także świetną zabawą.

Wróćmy jeszcze do tematu pracy sportowców, który poruszyłaś. Jak była zorganizowana?

Zasada była taka, że sportowcy musieli być zatrudnieni na etacie. Sport olimpijski miał być sportem amatorskim i nie można było czerpać z niego korzyści finansowych. W latach 60. zawodnicy faktycznie pracowali, a po godzinach trenowali. Potem zdarzało się, że obniżano im wymiar czasu pracy. Wyjątkami były kluby gwardyjskie i milicyjne, na przykład Wisła Kraków, która zatrudniała na tak zwanych fikcyjnych etatach, dzięki czemu zawodnicy mogli skupić się na trenowaniu. Ale ci, którzy trenowali w AZS, jak Jarosława Jóźwiakowska czy niektóre siatkarki, musieli normalnie pracować. Nie było to ujednolicone. Na okresy zgrupowań czy zawodów udzielano bezpłatnych urlopów, które jednak nie liczyły się do emerytury, co sportowcy po latach boleśnie odczuli.

Czesława Kościańska w 1982 r. Fot. ZibiFive Źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0)

No właśnie, mimo sukcesów sportowych twoje rozmówczynie nie opływają w luksusy.

Panie mówią wprost, że gdyby nie emerytura olimpijska, nie miałyby za co opłacić rachunków. Jako kobiety miały o tyle trudniej, że do emerytury nie liczył im się też na przykład okres urlopu wychowawczego, kiedy opiekowały się dziećmi. Okresów składkowych miały nieraz bardzo mało, co wpływało na wysokość emerytury.

Wiele z nich rezygnowało z kariery na rzecz założenia rodziny. Mało która zawodniczka wróciła do treningów po urodzeniu dziecka, z twoich rozmówczyń chyba tylko Irena Szewińska.

One bardzo chciały trenować jak najdłużej, ale życie weryfikowało ich plany. Niektóre świadomie odkładały macierzyństwo tak długo, jak się dało – zdarzało się, że rodziły pierwsze dziecko krótko przed czterdziestką! To była świadoma i bardzo trudna decyzja. A potem nawet trenerką trudno było zostać, bo ta praca wymaga bycia na kilkutygodniowych zgrupowaniach z zawodnikami, a tego nie da się pogodzić z życiem rodzinnym. Szewińska wróciła, bo miała bardzo duże wsparcie męża, który był jednocześnie jej trenerem. Jej dzieckiem opiekowały się tak naprawdę babcie.

Wioślarka Czesława Kościańska-Szczepińska czy łyżwiarki Helena Pilejczyk i Elwira Seroczyńska próbowały trenować po urodzeniu dzieci, ale nie mogły sobie poradzić z tym, że podczas zgrupowań po trzy tygodnie nie widziały swoich rodzin. A nie mogły tak po prostu zadzwonić, żeby zapytać, czy wszystko w porządku. Pozostawało im napisać list, na który i tak odpisałby mąż – i który szedłby bardzo długo.

W książce zdarza ci się poruszać trudne tematy. Mam wrażenie, że twoje rozmówczynie nie miały jednak oporów, żeby się przed tobą otworzyć.

To prawda. Wszystkie byłe zawodniczki, z którymi rozmawiałam, od samego początku były entuzjastycznie nastawione do projektu i przyjęły mnie z otwartymi ramionami. Z każdą przeprowadzałam po kilka rozmów, co pozwoliło mi skrócić dystans. A ostatnio nawet dostałam od pani Heleny Pilejczyk piękną kartkę pocztową z gratulacjami i podziękowaniem za książkę i to właśnie jest dla mnie najfajniejsze w ogromie pracy, którą włożyłam w „Olimpijki”.

 

Książka:

Anna Sulińska, „Olimpijki”, wyd. Czarne, Wołowiec 2020.