Temat mojej pracy magisterskiej, pisanej pod opieką prof. Alicji Kuczyńskiej w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego brzmiał: „Przemoc i lęk. Wątki egzystencjalne w polskim filmie animowanym lat osiemdziesiątych”. Na pierwszy rzut oka, temat mógł się wydać dziwny: czy rzeczywiście zajmowałam się badaniem najbardziej brutalnych fragmentów sagi o Bolku i Lolku? Czy analizowałam niepokoje dręczące Reksia? Oczywiście, byłoby to możliwe, ale ja zajęłam się akurat filmami artystycznymi, Polską Szkołą Animacji, opisaną w stopniu o wiele mniejszym niż Polska Szkoła Plakatu. Sięgnęłam do filmów z lat 80., funkcjonujących przez lata wyłącznie w obiegu festiwalowym: ważnych, nagradzanych, pięknych i nieznanych prawie nikomu spoza wąskiego grona pasjonatów. Trudno wyobrazić sobie dzisiaj, ile trudności w czasach przedinternetowych nastręczało zdobycie ich i obejrzenie. Do dzisiaj przechowuję trzy najcenniejsze kasety wideo, chociaż nie mam ich już na czym odtworzyć.

Sięgam do tej studenckiej martyrologii nie bez powodu. Otóż właśnie wtedy, w archiwum warszawskiego Studia Miniatur Filmowych, po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością Jerzego Kaliny, którego mroczne filmy doskonale wpisywały się w analizowany przeze mnie nurt „polskiego smutku”. Były mocne, hipnotyczne, znakomite formalnie, dopracowane. Pokazywały głęboką prawdę losu i alienacji. Była w nich samotność i niezgoda na otaczającą rzeczywistość. Nie było natomiast bylejakości ani topornej propagandy. Nie było narracji jednoznacznie wskazującej palcem, kto jest dobry, a kto zły. Kto stoi tam, „gdzie wtedy”. Była otwartość na interpretacje oraz jakość, jaką dzieło sztuki zawdzięcza głębokiej refleksji, wykraczającej poza stabloidyzowaną gazetową narrację.

Upiorna przemiana

O tym, jak bardzo tamte prace różniły się od dzisiejszych, najlepiej świadczy fakt, że sporo czasu upłynęło, zanim skojarzyłam tamtego Jerzego Kalinę z dzisiejszym autorem pomników: upiornych schodów donikąd i jeszcze bardziej upiornego papieża unurzanego po kolana w czerwonej sadzawce. Łopatologiczność tych dzieł powiązana z ich formalną mizerią oraz technicznymi kiksami, nijak nie chciała się w mojej percepcji uzgodnić z benedyktyńską cierpliwością animatora, kwestionującego pozorne oczywistości, zadającego otwarte pytania i nienarzucającego odpowiedzi, precyzyjnie cyzelującego każdą filmową klatkę.

Nastąpił błyskawiczny wysyp memów, spośród których wiele – piszę to z pełną odpowiedzialnością – okazało się o wiele lepszymi dziełami sztuki niż sam powód ich powstania. | Katarzyna Kasia

Dzisiejsza dyskusja – zwłaszcza wizualna – wokół odsłoniętej 3 października 2020 przed Muzeum Narodowym pracy „Zatrute źródło” pokazuje, że w sztuce pompatyczna powaga niezwykle łatwo przeistacza się w groteskę. Wszystko zaczęło się od tego, że Maurizio Cattelan w pracy „La nona ora” przedstawił Jana Pawła II przygniecionego meteorytem. Rzeźba była wystawiana wcześniej w Wenecji, Londynie i Bazylei, ale nigdzie nie wywołała reakcji tak ostrych jak w Polsce. W 2000 roku dwoje parlamentarzystów skrajnie prawicowego ugrupowania brutalnie zaingerowało w wystawę w warszawskiej Zachęcie, uwalniając figurę spod ciężaru kamienia i starając się ustawić woskowego papieża w pozycji pionowej. Nie udało im się to z powodów oczywistych, zaś figura aż dwadzieścia lat musiała czekać na profesjonalne „spionizowanie” i dokonał tego właśnie Jerzy Kalina. Swoją drogą, mamy tu do czynienia ze szczególnym esprit d’escalier, ponieważ sam Cattelan w 2001 powiedział, że „«La nona ora» mogła być po prostu złym żartem potraktowanym zbyt serio, mogła być ćwiczeniem z absurdalności. […] Na koniec to przecież tylko kawałek wosku”.

Nie trzeba było natomiast czekać kolejnych dwudziestu lat na odpowiedź internautów: nastąpił błyskawiczny wysyp memów, spośród których wiele – piszę to z pełną odpowiedzialnością – okazało się o wiele lepszymi dziełami sztuki niż sam powód ich powstania (można je obejrzeć na przykład na stronie Magazynu Szum). Jerzy Kalina objaśniał założenia rzeźby, wprost odnosząc się do myśli abp. Marka Jędraszewskiego, niestrudzonego teoretyka „tęczowej zarazy”. Zdaniem Kaliny bowiem, czerwony kolor wody ma być ostrzeżeniem skierowanym do osób wieszających tęczowe flagi na pomnikach. „Chciałbym, żeby skończyły się te ekscesy z symbolami religijnymi. Dotyka mnie to osobiście. Zaczynam się czuć, jak w barbarii. To jeden z ważnych powodów, dla których powstała ta praca”.

O tym, że osobiście dotykają autora również przeróbki jego dzieła, świadczyć może obronna reakcja p.o. dyrektora Muzeum Narodowego, który na oficjalnym profilu facebookowym placówki, zachęcił do „merytorycznej dyskusji na temat tej realizacji, na temat roli sztuki w rzeczywistości społecznej, wolności wypowiedzi artystycznej, czy też intertekstualności dzieł sztuki”. Użycie przez p.o. dyrektora określenia „merytoryczny” jest w tym kontekście nie do końca uzasadnione, gdyż akurat merytoryczności, tak samo zresztą jak docenienia „intertekstualności dzieł sztuki” nie można w żadnym razie odmówić debacie w sieci. Można w tym miejscu wspomnieć o stole i nożycach albo o „sianiu wiatru”, ale faktem jest, że praca Jerzego Kaliny przejdzie do historii artystycznych porażek jako „Zatrute źródło memów”.

Ilustracja: Max Skorwider

Jutro będzie lepiej?

Kontrapunktem dla opisanych wydarzeń jest to, co się nie wydarzyło w hallu głównym gmachu Opery Narodowej. Miała tam zostać otwarta wystawa prac Pawła Susida zatytułowana „Jutro będzie lepiej”. Wystawę najpierw ocenzurowano, a następnie w ogóle usunięto. Artysta poinformował o tym w mediach społecznościowych: „Muszę podzielić się przykrą wiadomością. Otóż zdemontowano mi gotową już wystawę w sieni Teatru Wielkiego. Coś takiego nie zdarzyło mi się nawet jak to mówią za Polski Ludowej. W dniu, kiedy odsłania się na dziedzińcu Muzeum Narodowego prawomyślną instalację propagandową jedynego słusznego artysty. Czyżby przyszło nowe?”. Dlaczego prace Susida, wybitnego malarza, profesora warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych zostały uznane za niegodne wystawienia w państwowej instytucji? Czy dlatego, że nie malował ich na kolanach i niewystarczająco panegiryzował aktualnie uznany panteon? A może dlatego, że jego sztuka jest zadziorna, nieoczywista, zabawna, ale jednocześnie rozbija koherencję łatwego poczucia przynależności? W imieniu Teatru Wielkiego – Opery Narodowej wypowiedział się reprezentant Działu Literackiego i Marketingu, który w bezpardonowym językowo piśmie całą winą obarczył pandemię, dobrodusznie dodając, że „artyście została złożona propozycja organizacji wystawy w przestrzeni dedykowanej prezentacji obiektów sztuki”. Na sytuację szybko zareagowało środowisko, podejmując decyzję o ugoszczeniu i pokazaniu usuniętych z wystawy prac Susida w kilku stołecznych galeriach podczas Warsaw Gallery Weekend.

Kiedy popatrzymy na tę całość, możemy mieć dojmujące poczucie déjà vu, to się już działo, tak już w Polsce było. Z jednej strony widzimy jedynie słusznego artystę, który za ciężkie publiczne pieniądze wystawia przed Muzeum Narodowym w Warszawie dzieło, cechujące się przede wszystkim imponującym ładunkiem niezamierzonego komizmu oraz z drugiej – artystę świadomie posługującego się komizmem, którego prace zostają usunięte, gdyż nie odpowiadają pozbawionej poczucia humoru i smaku władzy. Obaj panowie mogą pamiętać tamte czasy, Jerzy Kalina skończył warszawską ASP w 1971 roku, zaś Paweł Susid w 1978. Jeden obronił dyplom w pracowni Stefana Gierowskiego, drugi u Tadeusza Dominika.

W 1982 roku Jerzy Kalina skończył pracę nad jednym z najbardziej frapujących i nieoczywistych filmów animowanych, jakie miałam w życiu okazję zobaczyć. Nie mogę przestać o nim myśleć, kiedy widzę jego najnowsze produkcje. Z tej perspektywy jest to bowiem dzieło o tyle bardziej bolesne, że jakoś autobiograficznie profetyczne. Film nosił tytuł „Obrabiarka”, ale daleki był od socjalistycznej propagandy sukcesu. Na początku tej dwuminutowej animacji Kalina pokazuje naturalistycznie przedstawionego robotnika, pracującego przy obrabiarce. Muzykę zastępują głośne dźwięki hali fabrycznej. Robotnik działa automatycznie, coraz bardziej przyspieszając. Jego sylwetka zaczyna migotać na ekranie, hałas robi się trudny do zniesienia. Rozedrgany człowiek znika z kadru, w którym pozostaje tylko wirująca w obłąkanym tempie obrabiarka.

To dla mnie trochę jak tragiczny los Jerzego Kaliny: artysta zniknął, zostawiając nas z marną mechaniczną propagandą zamiast społecznie ważnej sztuki.