Jakub Bodziony: Dlaczego ten konflikt Armenii i Azerbejdżanu powinien nas obchodzić?
Mateusz Kubiak: Z polskiej perspektywy niekontrolowana eskalacja konfliktu o Górski Karabach, stanowiącego przedmiot sporu między Ormianami a Azerami, to w skrajnym przypadku przede wszystkim groźba destabilizacji całego Kaukazu Południowego (na przykład za sprawą kryzysu uchodźczego, przenikania grup zbrojnych itd.). Jest to obszar istotny geostrategicznie, ale także po prostu jako region, gdzie Polska może odgrywać rolę orędownika idei integracji europejskiej czy transalantyckiej.
W tym kontekście należy mieć na uwadze, że obecnie trwające walki mogą wkrótce się zakończyć, ale ich skutki wciąż będą mogły mieć długofalowe konsekwencje.
Jakie?
Chociażby umocnienie rządów obecnej ekipy w Azerbejdżanie, znaczące osłabienie poparcia społecznego dla obecnych władz w Erywaniu, na przykład wskutek konieczności poczynienia koncesji na rzecz przeciwnika, czy nawet ewentualne rozmieszczenie sił pokojowych w regionie przez Rosjan, jeżeli nadarzy się ku temu odpowiednia „okazja”.
Pojawiają się głosy, że obecne starcie to konflikt zastępczy [ang. proxy war], w który jest zaangażowana właśnie Rosja oraz Turcja.
W moim przekonaniu należy być bardzo ostrożnym z określaniem obecnych walk w Górskim Karabachu mianem proxy war. To niesłusznie sugeruje, że zachodzi analogia względem tego, jak Rosja i Turcja aktywnie angażują się w konflikty wewnętrzne w Syrii czy Libii. Oba państwa posiadają oczywiście swoje (sprzeczne) interesy na Kaukazie Południowym i starają się możliwie rozgrywać sytuacje karabachską dla własnych celów. Wciąż jest to jednak za mało, by mówić o wybuchu wojny zastępczej. Tyczy się to zwłaszcza Rosji, która nie jest zainteresowana tym, by tego typu konflikt, z udziałem bliskowschodnich najemników, tlił się w państwie bezpośrednio graniczącym z Dagestanem.
Inne komentarze sugerują, że to wojna na tle religijnym.
Ciągnący się od dekad konflikt ormiańsko-azerbejdżański ma charakter przede wszystkim terytorialny. Jest efektem zaszłości historycznych sięgających dwa wieki wstecz, w tym przesiedleń ludności w carskiej Rosji i polityki narodowościowej z czasów sowieckich. Czynnik konfesyjny nigdy nie był powodem starć między oboma stronami. Konfliktu o Górski Karabach nie sposób nazywać wojną religijną, a wszelkie tego typu określenia to przede wszystkim nośne medialnie hasła, nieznajdujące odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Dlaczego konflikt odżył akurat teraz?
By dobrze zrozumieć obecną dynamikę rozwoju sytuacji, warto cofnąć się do 2018 roku. Po ówczesnej zmianie władzy w Armenii doszło do pewnej odwilży na linii Erywań–Baku. Oba państwa pozostawały oczywiście w stanie wojny, ale zintensyfikowały rozmowy pokojowe i zdołały nawet porozumieć się w pewnych kwestiach, takich jak przywrócenie łączności kryzysowej.
Jakiekolwiek dalej idące koncesje z obu stron były niedopuszczalne – takich kroków nie wybaczyłaby zarówno ormiańska, jak i azerbejdżańska opinia publiczna. To zaczęło rodzić pewien zawód po stronie Azerbejdżanu, który liczył na większą elastyczność Ormian, a w konsekwencji obie strony zaczęły stopniowo zaostrzać retorykę.
I tak doszliśmy do obecnej sytuacji?
Ogólnie rzecz biorąc, cały rok 2020 to postępująca eskalacja napięć – wzrost liczby incydentów zbrojnych, pojawiające się groźby wznowienia otwartych działań wojennych, czy wreszcie kilkudniowe walki na granicy armeńsko-azerbejdżańskiej (nie w samym Karabachu) w połowie lipca. Po części takim tendencjom sprzyjał globalny kryzys związany z koronawirusem, który dodatkowo osłabił zainteresowanie światowej opinii publicznej i poszczególnych mocarstw sytuacją na Kaukazie. Można również spekulować, do jakiego stopnia Azerbejdżan był zainteresowany wznowieniem walk w Karabachu po to, by właśnie w dobie pandemii i jej skutków gospodarczych na nowo zjednoczyć naród wokół ośrodka władzy.
Kto wygrywa trwające stracie?
Doniesienia, które do nas docierają, są bardzo trudne do weryfikacji i często wzajemnie sprzeczne. Nie wiemy, jak dokładnie kształtuje się dynamika rozwoju sytuacji na linii frontu. Walki wciąż mają ograniczony charakter i nie są wojną totalną – to raczej działania obliczone na stopniowe osłabienie przeciwnika i systematyczne umacnianie własnych pozycji. Azerbejdżan zdaje się przesuwać linię rozgraniczenia na wybranych kierunkach na swoją korzyść, ale nie wiemy do końca, jakim kosztem i na ile będzie w stanie utrzymać te zdobycze.
Jaki jest najbardziej prawdopodobny finał tej sytuacji?
Wciąż mniej prawdopodobne wydaje się, by walki miały nagle „rozlać się” na właściwe terytoria Armenii i Azerbejdżanu – co do zasady taki scenariusz nie leży w interesie żadnej ze stron. Myślę, że prędzej możemy się spodziewać wstrzymania działań zbrojnych (lub przynajmniej ich znacznego ograniczenia) w kolejnych tygodniach, ale i to nie musi być wcale pewne.
Wymagałoby to przede wszystkim wymuszenia ustępstw ze strony ormiańskiej. Władze w Erywaniu mogą nie mieć jednak wyboru, jeżeli sytuacja na linii frontu będzie się pogarszać, Rosja nie zdecyduje się zdecydowanie wesprzeć Ormian, a sytuacja epidemiczna w kraju stanie się niemożliwa do opanowania. Tylko 14 października w niespełna trzymilionowej Armenii odnotowano ponad tysiąc przypadków covid-19.