Jeśli myślicie, że sporo wiecie o odpadach i ich poprawnej utylizacji, podczas lektury „Książki o śmieciach” na pewno dacie się złapać na zawstydzających błędach. Poza tym, jeśli szukacie w niej źródła wskazówek i recept na „czyste” życie (w dwojakim znaczeniu – ograniczenia zaśmiecania planety i braku wyrzutów sumienia), możecie się rozczarować. To bardzo niewygodna lektura, nurtująca i niczym wirus komputerowy wgrywająca się trwale w świadomość. Odtąd żaden spacer nie będzie już taki, jak wcześniej; zakupy staną się przyczyną moralnych rozterek; każdy ciuch, kosmetyk, napój, gadżet sprawi, że zaboli sumienie. I dobrze, bo jak pisze Staszek Łubieński: „śmieci są tak bardzo wszędzie, że przestajemy je zauważać”. Po lekturze tej książki zobaczymy ich więcej niż kiedykolwiek. W każdym możliwym miejscu.
54°49’ 55,4’’N, 18°08’25,4’’E
Na przykład tutaj, na plaży. Autor podaje konkretne lokalizacje intrygujących śmieci, które dają początek rozmyślaniom nad ich pochodzeniem. Skąd na plaży w Polsce reklamówka ze sklepu bezcłowego na Riwierze? Przecież powinna była utonąć, jak na solidny polietylen przystało. I zaśmiecić dno morza, próbując pobić rekord dotychczasowej rekordzistki: plastikowej siatki znalezionej na dnie Rowu Mariańskiego. Jedenaście kilometrów pod wodą, gdzie spocznie na wieki wieków. Przerażająca wizja, prawda? Z ulgą oddycham, że przecież najczęściej korzystam z bawełnianych wielorazówek albo toreb papierowych. Słucham, co takiego? – przywraca mnie do porządku autor. To niekoniecznie są rozwiązania bardziej ekologiczne i etyczne. Uprawa bawełny pochłania przecież ogromne ilości wody i chemikaliów, a do ich produkcji wykorzystuje się (tak, wykorzystuje!) nędznie opłacanych pracowników gdzieś daleko stąd… (rozczarowanie numer jeden). Jak więc żyć, by nie szkodzić? Łubieński daje brutalną radę: „Nie leczy się dżumy cholerą. Najlepsza reklamówka to ta, której nie ma”.
Co ma głuptak do śmietnika
Jak wyjaśnia autor, wrzuciliśmy tworzywa sztuczne do jednego worka o uniwersalnej, nadużywanej nazwie „plastik”. Reklamówka, a więc polietylen, to tylko jeden ze śmieci powszechnie zalegających na plażach, pływających po wodach (miejscami w postaci ogromnych wyspopodobnych tworów), walających się po chodnikach, fruwających w powietrzu, wreszcie trafiających do żołądków zwierząt, które zdezorientowane mylą je z pożywieniem lub… budują z nich gniazda. Sprytnie, można by pomyśleć, że jednak na coś zdadzą się pozrywane sieci, żyłki, szmatki. Rzeczywiście, doraźnie to budulec pozornie jak każdy inny. Ale też taki, który nigdy się nie rozłoży. Trwały, mocny, silniejszy niż zaplątane w niego pisklę czy krucha noga ptaka. Na przykład głuptaka (albo bociana, kosa, łyski…).
Throwaway living
Tworzyw sztucznych jest dziś na świecie cała masa – nic dziwnego, od XIX wieku ludzkość szukała tanich, wytrzymałych i, o zgrozo, trwałych substytutów materiałów naturalnych. Wyprodukowaliśmy od tego czasu niewyobrażalne ilości tworzyw przy użyciu polimerów, stabilizatorów, plastyfikatorów, napełniaczy, barwników itp. itd.
Idea jednorazowości pojawiła się nagle w latach 50. ubiegłego wieku: po co myć, prać, naprawiać? Użyj i wyrzuć, jakież to wygodne! I modne. Do czasu, bo już sześćdziesiąt lat później korzystanie z jednorazówek jest piętnowane. Modne za to stają się tworzywa „ekologiczne”, „naturalne”, „biodegradowalne” – i tu autor rozwiewa kolejną mrzonkę (rozczarowanie numer dwa): fakt, „że coś wyprodukowano z roślin, nie oznacza automatycznie, że grzecznie się rozłoży jak skórka pomidora”.
A „biodegradowalne” woreczki na psie odchody, owszem, rozłożą się, ale wyłącznie w warunkach kontrolowanej temperatury i wilgotności. Tych nie zapewnia obecnie żaden zakład w Polsce… (W zasadzie uznaję ten fakt za moje osobiste, osobne rozczarowanie numer trzy…).
Kierowca-ładowacz pojazdu bezpylnego
Jeszcze niejeden raz Łubieński sprowadza mnie brutalnie na ziemię – przerażająco niska jest moja (i zapewne większości konsumentów) świadomość. Nie wiedziałam, że „śmieciarka” to „pojazd bezpylny”, a potocznie (i często pogardliwie) określany „śmieciarzem” superbohater, który zabiera z oczu i sumień wszystko, co niechciane i niepotrzebne, to „ładowacz”.
Nie wiedziałam też, dokąd ów pan ładowacz zabiera pojazdem bezpylnym pękate wory resztek, opakowań, butelek, opakowań PET itp. Autor zadał sobie wiele trudu, by podążyć za śmieciami. Nie wszędzie mógł się dostać (czyżby zakłady utylizacji miały coś do ukrycia?), ale przyjrzał się wysypiskom, sortowniom, spalarniom. Miejską legendą okazuje się „wrzucanie posegregowanych odpadów do jednej śmieciary”. Niestety, również mrzonką jest umiejętność prawidłowego segregowania, a także możliwości recyklingu – w Polsce odzyskuje się zaledwie ułamek tego, co mogłoby ponownie trafić do obiegu.
Za to trafiają do nas niechciane śmieci z krajów zamożniejszych. Na przyjęciu czyichś kłopotliwych odpadów można nieźle zarobić. To łatwy pieniądz, dlatego sięgają po niego najbardziej potrzebujące, ubogie kraje – najczęściej z Azji i Afryki. A tam nikt się nie troszczy o prawidłową utylizację. Choć w zasadzie to tajemnica poliszynela, zaliczam jednak kolejne rozczarowanie – numer cztery.
Zaprogramowana autodestrukcja vs. początek nowego
Nie jest też dla mnie odkryciem ograniczona, zaprogramowana żywotność przedmiotów. Po prostu mają się popsuć po okresie gwarancyjnym. A naprawiać ich zazwyczaj nie ma sensu. Zresztą nowe jest kuszące, modne, lepsze. Konsumujemy na potęgę, niewiele myśląc o cyklu życia przedmiotów: źródłach surowców, łańcuchu dostaw, warunkach produkcji, śladzie węglowym, wreszcie utylizacji. I po co to wszystko?
Może po to, żeby stworzyć nowe habitaty postantropocentryczne. Skoro śmieci są wszechobecne, może powinny zostać zaakceptowane jako składowe nowych ekosystemów? W iluż zmurszałych butach porzuconych w lesie powstaje życie – wyrasta w nich mech, gnieżdżą się owady. Tu autor zahacza o sztukę – od słynnych ready-made’ów, przez śmieciowe rzeźby i performance, po ożywioną (dosłownie) twórczość Diany Lelonek, autorki pojęcia „środowiska śmiecioroślinne”, oznaczające hybrydowe siedliska organizmów żywych (na przykład „pobudowlane typu łąkowego”). Artystka formułuje tezę, że „nieskażona natura właściwie dziś już nie istnieje”. Przeraża myśl, że najprawdopodobniej ma rację. A Stanisław Łubieński dodaje niby oczywisty, a jednak szokujący fakt: wszystkie śmieci – w znaczeniu odpady, rzeczy niepotrzebne, bezużyteczne – pochodzą od człowieka. Nieskalana natura jest obiegiem zamkniętym, wszystko ma swoją funkcję i przydaje się na każdym etapie swojego istnienia. W teorii. Bo w praktyce takiej przyrody już nie doświadczamy.
Jak żyć?
Lektura „Książki o śmieciach” uświadamia obezwładniającą bezradność – wydaje się, że nie ma jednoznacznie dobrych rozwiązań, zachowań. Nie ma też powrotu, za dużo śmieci wyprodukowaliśmy, by uchronić się od katastrofy i przywrócić stan sprzed choćby 200 lat.
Jak więc żyć?
Zapytany przeze mnie autor rozbrajająco szczerze odpowiada: „Nie wiem. Nie chcę mędrkować ani dawać rad. Napisałem książkę, która mnoży pytania. Chciałem nią wywołać efekt przebudzenia. A także poradzić coś na moją nerwicę ekologiczną – już mi lżej, trochę wyluzowałem. Pewnie trochę kosztem czytelnika. Ale nie dajmy się zwariować, róbmy, co możemy – małe wyrzeczenia, głośne protesty, rozważne głosowanie na najlepsze możliwe władze… Żyjmy w zgodzie ze sobą, jak najpiękniej!”.
Książka:
Stanisław Łubieński, „Książka o śmieciach”, wyd. Agora, Warszawa 2020.