Czytając mądre książki, odczuwa się czasem pokusę rozważenia kwestii, „z którym autorem poszłoby się na piwo”. Na przykład z Hume’em na pewno warto by było się napić (równy gość!). Albo z Kantem – mówiłby pewnie długimi zdaniami, ale za to nie zadzierałby nosa. Spinoza? Ciekawa postać, ale jak tu gadać lematami przy browarze? Hegel i Nietzsche – szacunek dla nich, ale raczej jednak nie. Podobnie Platon – nigdy nie można by było rozstrzygnąć, czy to, co mówi swojemu rozmówcy, jest komplementem, czy obelgą. I tak dalej, wedle uznania, może całkiem na odwrót.

Do autorów, z którymi wolałoby się nie pić, należą również ci rozstawiający kolegów po kątach w pierwszych zdaniach wstępów do swoich książek za to, że owi koledzy napisali coś, co się autorom nie podoba. Takim autorem jest Christopher I. Beckwith, orientalista z Indiana University, którego obszerna synteza „Imperia Jedwabnego Szlaku. Od epoki brązu do czasów obecnych” ukazała się niedawno w polskim przekładzie w serii „Rodowody Cywilizacji”. Po usadzeniu niemądrych (w tym zwłaszcza „postmodernistów”, których przedstawia w postaci karykaturalnej, ale nie wiadomo, czy robi tak celowo, czy z niewiedzy) ubolewa następnie nad ubóstwem piśmiennictwa na temat cywilizacji środkowoazjatyckich w porównaniu ze zbędnym nadmiarem publikacji na przykład o Szekspirze, na koniec wstępu formułuje zaś deklarację, którą można streścić w zdaniu: „no to teraz ja wam to wszystko opowiem, jak należy”.
Po takim otwarciu przystępujemy do lektury właściwego tekstu książki z pewną, jak by tu rzec, rezerwą. Zwłaszcza że – odnośnie do tegoż wstępu – dałoby się może zauważyć, że studiowanie źródeł do dziejów Azji Środkowej wymaga opanowania co najmniej kilku języków nieindoeuropejskich, i to albo wymarłych, albo rzadko obecnie używanych, co jest zajęciem nęcącym dla niewielu ludzi, nawet w kręgach akademickich, jako że nawet tam nie każdy jest poliglotą na miarę Stevena Runcimana, który już do swojej debiutanckiej monografii o cesarzu bizantyńskim Romanie Lekapenie (wydanej, kiedy miał 26 lat) sczytał sporo średniowiecznych źródeł greckich, bułgarskich i starocerkiewnosłowiańskich. Co zaś do metodologii obranej przez autora, można uznać, że historiografia postąpiła jednak co nieco naprzód od czasów Rankego i obecnie mało kto w tej branży sądzi, że przy robocie ma do czynienia z „prawdziwą” przeszłością – cokolwiek miałoby to znaczyć – a nie z jej śladami utrwalonymi w przedmiotach i słowach. Nasze wątpliwości rosną, kiedy w pierwszym rozdziale Beckwith pomysłowo zestawia kilkanaście legendarnych opowieści etnogenetycznych z obszaru Azji Środkowej, po czym stwierdza, że wykazują one znaczące podobieństwa strukturalne, licząc to odkrycie na własne konto i pomijając fakt, że prawie sto lat wcześniej tym tematem (to znaczy odnajdywaniem i klasyfikowaniem zestawów podstawowych struktur fabularnych i narracyjnych w opowieściach ludowych) zajmowali się uczeni o nazwiskach Propp, Aarne i Thompson. Dodajmy jeszcze, że dając nieustannie do zrozumienia, iż zna całe piśmiennictwo dotyczące podjętego przez siebie tematu (jak sam podkreśla – ubogie), Beckwith nie wspomina ani razu takich autorów, jak Lew Gumilow i Bobodżan Gafurow – czyli uczonych, którzy w drugiej połowie XX wieku stworzyli solidne, rozległe syntezy dziejów Wielkiego Stepu oparte na znajomości ogromnego zasobu źródeł. Byli oni zresztą, dodajmy we wtrąceniu, postaciami ciekawymi poprzez radykalny kontrast, który zachodził między ich usytuowaniem społecznym: Gafurow był wysokiej rangi aparatczykiem partyjnym i członkiem Rady Najwyższej ZSRR przez wiele jej kadencji, a Gumilowa po długoletniej odsiadce w łagrze tolerowano w radzieckim świecie naukowym tylko z powodu jego wielkich osiągnięć intelektualnych. Jego wina polegała na tym, że był synem swojej matki, czyli Anny Achmatowej. Może zresztą dorobek Gumilowa i Gafurowa jest w oczach Beckwitha tak bezwartościowy, że nie zasługuje nawet na krytyczną wzmiankę – kto go wie?

Tyle wystarczy. Trzeba przyznać, że czytanie książek, których autorzy zbyt nachalnie sugerują, że jako pierwsi opisali coś, co wielu innych opisywało wcześniej, jest nieco irytujące. Ale źle by się stało, gdyby cały ten felieton składał się tylko ze zgryźliwych docinków. Trzeba napisać coś konkretnego.

Istnieją trzy główne możliwości badania wymarłych kultur i cywilizacji: przez źródła narracyjne (jeśli takowe istnieją), przez źródła archeologiczne (które nigdy nie tłumaczą same swojego sensu) i epigraficzne (które prawie zawsze są wyrwane z pierwotnego kontekstu sytuacyjnego i funkcjonalnego) oraz przez materiał językowy (na który składają się głównie przekazane w dwóch poprzednich grupach źródeł nazwy własne). Wnioski, jakie formułują badacze w oparciu o te trzy grupy źródeł, bywają zbieżne, ale zdarza się to nieczęsto, a sami badacze (czyli filologowie, paleografowie, archeologowie i językoznawcy) jeszcze rzadziej znajdują wspólny język, często zaś okazują sobie niechęć w zróżnicowanych konfiguracjach. Należy więc, mimo wszystko, przyjaźnie witać kolejne próby pisania historii przez językoznawców, są one bowiem próbami przerzucania mostów nad otchłanią. Nawet jeśli wywołują gorące debaty wśród specjalistów, czego doświadczali w swoim czasie również polscy mediewiści zgłębiający początki naszego narodu i państwowości.

W książce Beckwitha, który jest rasowym językoznawcą (na uczelniach amerykańskich nauczał języków: starochińskiego, starotybetańskiego, aramejskiego, starojapońskiego, starokoreańskiego, czyli koguryo, tocharskiego, starotureckiego, uzbeckiego i innych, a kto nie wierzy, niech sprawdzi na Wikipedii), od pierwszego rzutu oka widoczna jest przewaga materiału językowego nad historycznym. Jej tytuł jest zresztą mylący, ponieważ o Jedwabnym Szlaku jako fenomenie historycznym i kulturowym znajdujemy tam tylko kilka wzmianek – nie mamy bowiem do czynienia z pisarzem, którego ambicją byłoby tworzenie klimatu rodem z filmów krajoznawczych z kanału Discovery albo naśladowanie Brytyjczyków z pierwszej połowy XX wieku opowiadających o historii krain, przez które przeszli na własnych nogach od krańca do krańca. Tutaj nie chodzi o klimat ani o nastrój. Ambicją Beckwitha jest napisanie jeszcze jednej – tym razem pełnej – historii Indoeuropejczyków. Ponieważ jednak jedynym spoiwem nadającym „Indoeuropejczykom” jakąkolwiek realną tożsamość czyniącą ich czymkolwiek więcej niż książkowym bytem z uczonych rozpraw jest właśnie materiał językowy – przeto nic dziwnego, że nazwy są również spoiwem narracji historycznej w tej książce. Jej autor śledzi ruch plemion, ludów i narodów głównie poprzez ewolucję ich nazw w różnych językach i uzupełnia ten obraz wstawkami faktograficznymi utrzymanymi w stylu not z encyklopedii.

Idea opisania pięćdziesięciu wieków historii rozgrywającej się od Morza Śródziemnego do chińskich wybrzeży Pacyfiku na niespełna czterystu stronach druku (odliczywszy wstępy, aneksy, przypisy i bibliografię) była, zdaje się, utopijna już u swego zarania. Autor, chcąc jej sprostać, w drugiej połowie książki jeszcze przyspiesza tempo i przegania strudzonego czytelnika przez ostatnie pięćset lat historii Azji Środkowej w taki sposób, że chwilami wygląda to na niezamierzoną autoparodię. O ile na początku oglądaliśmy z daleka tajemnicze ludy Heftalitów, Tocharów czy Turkutów, o których faktycznie trudno powiedzieć coś poza wyliczeniem ich nazw i dat, które udało się ustalić odnośnie do ich dziejów, o tyle podsumowania problemów nowożytnych Indii i krajów środkowoazjatyckich w kilku czy kilkunastu akapitach są mało poważne. Na deser autor serwuje nam zaś obszerne osobiste przemyślenia na temat szkodliwego wpływu sztuki modernistycznej na kondycję ludzkości, nie dostrzegając chyba, że formułowanie takich ocen – poza tym, że słabo pasuje do postulatów naukowego obiektywizmu, którymi szermował we wstępie – jest podobne do ubolewania nad systemem fonologicznym języka portugalskiego z racji tego, że nadmiar palatalizacji powoduje w nim niepowetowane szkody dla wokalizmu, wobec czego lepiej by było dla Portugalczyków i Brazylijczyków, gdyby przerzucili się jednak na norweski.

Swoisty wdzięk tej książki budują – oprócz cech już wzmiankowanych – liczne przypisy dolne, których jedyną treścią jest odesłanie do obszernych przypisów końcowych albo podanie referencji bibliograficznej w systemie harwardzkim (zamiast adresu bibliograficznego lub jego skrótu mamy tylko nazwisko, datę oraz numer strony i jeśli chcemy sprawdzić, jak się nazywa publikacja, trzeba szperać w końcowej bibliografii zbiorczej). Nie ułatwia to lektury, w zamian zaś zniechęca do szczegółowego śledzenia autorskich rozumowań. A morał z tego wszystkiego płynie taki, że językoznawcy, nawet pisząc historię, piszą zazwyczaj tekst mający postać skomplikowanej szarady algebraicznej. Takie teksty można traktować jako odwrotność tekstów poststrukturalnych, w których często dominuje żywioł rozpasanych asocjacji i kalamburów harmonizujący z wartkim wielosłowiem. Żadnego z tych rodzajów piśmiennictwa nie zaleca się osobom miłującym umiarkowanie (o ile jeszcze nie wymarły).

Tłumaczowi tego labiryntoidalnego dzieła udało się nie zagubić w jego zaułkach i nie stracić kontroli nad mnóstwem imion i nazw, które niezwykle rzadko pojawiają się w polskim piśmiennictwie. Dotarł też do mało znanych polskich przekładów tekstów źródłowych, publikowanych na ogół w skrajnie niskonakładowych edycjach. Tym bardziej intrygująca jest jego decyzja, aby wyimki z „Germanii” Tacyta podawać w zabytkowym przekładzie Adama Naruszewicza, którego staropolska dykcja w zestawieniu z hipernaukową narracją Beckwitha sprawia wrażenie trochę komiczne, a trochę niesamowite. Może była to dyskretna dywersja tekstowa.

Książka:

Christopher I. Beckwith, „Imperia Jedwabnego Szlaku. Od epoki brązu do czasów obecnych”, przeł. Tomasz Fiedorek, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, seria „Rodowody Cywilizacji”