Od kiedy w 2015 roku Donald Trump ogłosił start swojej kampanii prezydenckiej, szokował wyborców i media swoimi wypowiedziami – twierdząc choćby, że ludzie przybywający do USA z Meksyku to gwałciciele, dilerzy narkotyków, a może jest wśród nich także trochę „dobrych ludzi”. Szokował także obietnicami, które wydawały się niemożliwe do zrealizowania – jak ta o budowie wielkiego muru na granicy z Meksykiem, za który miałby zapłacić rząd tego państwa.
Gorzej, że obietnice i wypowiedzi Trumpa często stały w sprzeczności z ideałami Partii Republikańskiej, której liderem miał się stać. Amerykańska prawica od dawna prezentowała się jako ugrupowanie zwolenników wolnego rynku i wolnego handlu, relatywnie otwartych na imigrację zarobkową i promujących wartości liberalnej demokracji na całym świecie. Trump tymczasem powtarzał, że globalizacja, zamiast pomóc Amerykanom, doprowadziła ich do ruiny, że zamiast otwierać dostęp do amerykańskiego rynku, trzeba go zamykać, a zamiast angażować Stany Zjednoczone na forach organizacji międzynarodowych, lepiej zabrać swoje pieniądze i po prostu się z nich wycofać.
Tradycyjni republikanie najpierw się z tych tyrad naśmiewali, później zaczęli krytykować, a następnie… potulnie zaakceptowali. Po wygranej w kampanii na kandydata Partii Republikańskiej, a wreszcie po zwycięskich wyborach w 2016 roku, Trump nie stracił poparcia partii, lecz tę partię podbił. I utrzymuje jej poparcie do tej pory.
Czy Trumpowi powodziło się dzięki złożonym obietnicom, czy mimo nich? Które zapowiedzi udało mu się zrealizować, a które nie wyszły poza wiecowe hasła? Podsumujmy ostatnie cztery lata amerykańskiej polityki, aby zobaczyć, do jakiego stopnia Trump realnie wpłynął na jej bieg.
Nieudana wojna z imigrantami
Jednym z głównych tematów kampanii i prezydentury Trumpa był postulat ograniczenia liczby imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych. Służyć miał temu między innymi wspomniany mur wzdłuż całej granicy z Meksykiem. Jak dotychczas, udało się jednak postawić jedynie krótkie fragmenty konstrukcji i odnowić część tych już istniejących. Jeśli ktoś wyobrażał sobie budowę realnej, solidnej zapory – czegoś na wzór Wielkiego Muru Chińskiego – to musiał się zawieść. Muru nie ma, a Meksyk nie chce nawet słyszeć o tym, by miał za cokolwiek płacić.
Pewnym pocieszeniem może być dla wyborców Trumpa obniżenie liczby przyjmowanych uchodźców. W pierwszym pełnym roku swojego urzędowania prezydent ustanowił górną granicę przyjmowanych uchodźców na poziomie 45 tysięcy rocznie, a następnie tylko ją obniżał. W rezultacie, od momentu przejęcia władzy administracja Trumpa zezwoliła na przyjęcie niespełna 80 tysięcy uchodźców. Dla porównania, administracja Baracka Obamy przyjęła ich 85 tysięcy tylko w ostatnim roku jego prezydentury.
Uchodźcy to jednak niewielki ułamek migracji do Stanów Zjednoczonych, która – jak na razie – nie tylko nie spadła, ale konsekwentnie rośnie. W 2018 roku odsetek osób mieszkających w Stanach Zjednoczonych, ale urodzonych w innym kraju, w stosunku do całej populacji wynosił 13,8 procent i zbliżał się do rekordowych wyników (14,7 procent) z końca XIX wieku. I to mimo ogłaszanego przez Trumpa z wielką pompą zakazu migracji z arbitralnie wybranych krajów muzułmańskich czy budzącej wielkie kontrowersje polityki rozdzielania rodziców i dzieci próbujących nielegalnie przekroczyć południową granicę Stanów Zjednoczonych. Takie działania stwarzały pozór twardej polityki antyimigracyjnej, budziły silne emocje i były zaskarżane w sądach, ale jak na razie – rewolucji nie przyniosły.
Prawo i porządek – pusta retoryka?
Sytuacja wygląda podobnie w kwestii wszechobecnej w retoryce Trumpa pod hasłem „prawa i porządku”. Prezydent już od czasu kampanii w 2016 roku malował obraz Stanów Zjednoczonych zalewanych kolejnymi falami przestępczości. Straszył, że zwycięstwo jego rywali będzie oznaczać dalsze osłabienie sił policyjnych.
Temat stał się ważny przede wszystkim w ostatnich miesiącach, kiedy po zabójstwie czarnoskórego George’a Floyda do debaty powrócił temat nadmiernej brutalności oraz „militaryzacji” policji. Część wyborców i polityków Partii Demokratycznej zaczęła domagać się ograniczenia środków przeznaczonych na siły policyjne. Zaoszczędzone pieniądze miałyby trafić między innymi do organizacji, które przestępstwom zapobiegają, a nie ścigają za te już popełnione. Trump ostrzega, że realizacja tych postulatów grozi pogrążeniem Stanów Zjednoczonych w chaosie.
Rzecz jednak w tym, że przestępczość w USA od lat konsekwentnie spada. Według danych FBI, liczba brutalnych przestępstw [ang. violent crime] na 100 tysięcy mieszkańców spadła z 747,1 w roku 1993 do 368,9 w roku 2018. Liczba przestępstw przeciwko własności, również w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców spadła z 4740 do 2199,5. Dziennik „The New York Times” wyliczył, że w ostatnich miesiącach wzrosła o kilkanaście procent liczba morderstw w 25 dużych amerykańskich miastach. Ale i w tym okresie liczba przestępstw w ogóle, w tym tych brutalnych, spadła odpowiednio o 5 i 2 procent. Wzrost liczby dokonywanych zabójstw powinien niepokoić, ale trudno stwierdzić, na ile jest to wynik wyjątkowych okoliczności pandemii, kryzysu gospodarczego i lockdownu, a na ile trwalsze zjawisko. Tak czy inaczej, nie sposób uznać, że za prezydentury Trumpa w kwestii liczby przestępstw dokonała się spektakularna zmiana na lepsze lub gorsze.
Prezydent liczy jednak zapewne na to, że Amerykanie poprą go nie z powodu realnego zagrożenia przestępczością, ale tego, w jaki sposób postrzegają zagrożenie. A w tej kwestii od dawna obserwujemy rozejście się percepcji społecznej z rzeczywistością. Od lat jest tak, że mimo konsekwentnego spadku liczby przestępstw, mniej więcej 6 na 10 Amerykanów sądzi, że w poprzednim roku przestępczość wzrosła.
Handel i polityka zagraniczna – chińskie zagrożenie
Kolejna wielka obietnica prezydenta dotyczyła zrewolucjonizowania polityki zagranicznej w ogóle i relacji handlowych w szczególności. Stany Zjednoczone – zdaniem Trumpa od dawna wykorzystywane przez inne kraje, także te sojusznicze – miały skuteczniej walczyć o interesy swojej gospodarki.
Głównym winowajcą były w tej wizji Chiny, które wysysały z USA miejsca pracy, bogaciły się dzięki inwestycjom amerykańskich firm, korzystały z ich wiedzy, a w zamian nie dawały nic. Za miernik tej nierównej relacji Trump uznawał deficyt Stanów Zjednoczonych w handlu z Chinami. Chciał ten stan rzeczy zmienić, ale, krótko mówiąc, nie zmienił. O ile w 2016 roku deficyt w relacjach dwustronnych wynosił 347 miliardów dolarów, to w 2019 spadł do… 345 miliardów, informował dziennik „Financial Times”.
Z pewnością zmieniła się jednak retoryka. Trump, kiedy było to dla niego wygodne, bezwzględnie krytykował Pekin. Słynny historyk i komentator polityczny Niall Ferguson przekonywał, że polityka wobec Chin to „najważniejszy element jego prezydentury”. Według Fergusona Trump „zerwał z pobłażaniem wobec Pekinu, które sięga czasów Kissingera i Nixona. Wprowadził społeczeństwo amerykańskie, łącznie z demokratami, w inną strefę mentalności w podejściu do Chin. […] USA zdały sobie sprawę, że Chiny są zagrożeniem, a nie partnerem, i że mogą coś z tym zrobić”.
Trudno się z tym zgodzić. Owszem, przez wiele lat elity polityczne w USA i innych liberalnych demokracjach uważały, że na rozwoju gospodarczym Chin korzystają też Stany Zjednoczone oraz pozostałe państwa Zachodu. Co więcej, panowało przekonanie, że rosnący poziom zamożności chińskich obywateli doprowadzi w końcu do demokratyzacji państwa, bo kiedy zaspokojone zostaną podstawowe potrzeby bytowe, ludzie zaczną domagać się swobód politycznych. Oba te założenia się nie sprawdziły i dziś niewiele wskazuje na to, że sytuacja wkrótce się zmieni.
Ale Trump nie był pierwszym, który podniósł alarm. Zagrożenie wynikające ze wzrostu potęgi i asertywności Chin dostrzegał już Obama, co znalazło wyraz w jego słynnej zapowiedzi „zwrotu ku Azji” [ang. pivot to Asia]. Sposobem na ograniczenie wpływów Chin miało być wówczas Partnerstwo Transpacyficzne, czyli wielonarodowe porozumienie handlowe z państwami regionu, do którego Pekin nie został zaproszony. Trump zamiast współpracy wolał jednak rozmowy bilateralne, dlatego z projektu Obamy natychmiast się wycofał.
Co zaś do zmiany postrzegania Chin na świecie, to badania faktycznie pokazują, że notowania Państwa Środka w różnych krajach – od Kanady, przez Europę, po Australię – spadły dramatycznie i to w krótkim czasie. Stało się tak jednak przede wszystkim z powodu pandemii koronawirusa i reakcji chińskich władz, próbujących zastraszać państwa domagające się niezależnego śledztwa badającego przyczyny wybuchu pandemii czy wykorzystujących krach gospodarczy do przejmowania podupadłych firm. Gdyby przyczyną zmiany była polityka Trumpa, to narastającą wrogość wobec Pekinu widzielibyśmy już w poprzednich latach. Ponadto pogorszeniu opinii o Chinach na świecie towarzyszy nie mniej dramatyczny spadek pozytywnych opinii na temat Stanów Zjednoczonych.
Sukcesy na Bliskim Wschodzie i w NATO?
Pewnych osiągnięć w polityce zagranicznej nie można jednak Trumpowi odmówić. Obiecał, że nie będzie rozpoczynał nowych wojen i faktycznie – wbrew obawom wielu swoich przeciwników – żadnego nowego konfliktu zbrojnego nie zaczął. Obiecywał też wycofanie amerykańskich żołnierzy z Afganistanu. Nie udało mu się to, ale faktycznie jest ich tam dziś niespełna 9 tysięcy, czyli mniej, niż kiedy Trump wprowadzał się do Białego Domu. Nikt jednak nie mówi obecnie głośno o zwycięstwie w tej toczonej od 19 lat wojnie. Szczytem ambicji jest względnie honorowy powrót do domu.
Prezydent obiecywał też bliską współpracę z władzami Izraela. Zgodnie z zapowiedziami, przeniósł amerykańską ambasadę do Jerozolimy, mimo protestów Palestyńczyków, i przedstawił plan pokojowy, który Palestyńczycy uznali za niemożliwy do zaakceptowania. Wycofał się także z porozumienia nuklearnego z Iranem – które zdejmowało z tego kraju sankcje gospodarcze w zamian za rezygnację z programu budowy broni jądrowej i poddanie się międzynarodowej kontroli. Ta decyzja również była zgodna z postulatami Tel Awiwu. Czy wszystkie razem doprowadzą jednak do stabilizacji regionu? Można mieć poważne wątpliwości.
Za sukces Trump uznaje także zwiększenie nakładów na obronność w krajach NATO, co miałoby być dowodem na to, że przestają one wykorzystywać amerykański parasol ochronny. I faktycznie, państwa członkowskie Sojuszu wydają na zbrojenia więcej. W 2019 roku łącznie o 4,6 procenta.
Tu jednak warto poczynić dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, rok 2019 był już piątym z rzędu rokiem, kiedy wydatki na zbrojenia rosły, a zatem cały proces zaczął się już przed prezydenturą Trumpa. Po drugie zaś, Trump mylnie rozumie lub mylnie „sprzedaje” swój rzekomy sukces. Wbrew temu, co mówi prezydent, państwa członkowskie nie wpłacają więcej do budżetu NATO, ani tym bardziej nie przekazują pieniędzy Stanom Zjednoczonym. Po prostu w swoich własnych budżetach przeznaczają więcej pieniędzy na szeroko rozumianą obronność.
Dwie najważniejsze obietnice
Niezależnie od tego, jak ocenimy politykę zagraniczną prezydenta, to przecież nie z powodu przeniesienia ambasady USA do Jerozolimy cieszy się poparciem swoich zwolenników.
Dwie najważniejsze obietnice, które Trump złożył i których dotrzymał, to obniżenie podatków i nominacje konserwatywnych sędziów na różnych szczeblach systemu sądownictwa, z Sądem Najwyższym włącznie.
Prezydent lubi się chwalić, że doprowadził do najwyższej obniżki podatków w historii. Nie jest to prawdą, ale jest prawdą, że skorzystali na tym głównie najbogatsi i że wskutek tej decyzji deficyt budżetowy wzrósł do niespotykanych od lat rozmiarów. W roku fiskalnym trwającym od 1 października 2018 do 30 września 2019 wyniósł 984 miliardy dolarów (4,6 procent PKB), chociaż rok wcześniej było to „jedynie” 779 miliardów, czyli 3,8 procent PKB. Jak na prezydenta z partii, która nieustannie mówi o konieczności redukcji deficytu, rozsądnym wydawaniu publicznych pieniędzy i cięciu programów społecznych właśnie w imię odpowiedzialności budżetowej, jest to doprawdy imponujący wynik. A wiadomo, że z powodu pandemii ten rok będzie pod względem zadłużenia znacznie, znacznie gorszy.
Podobnie jest w sprawie długu publicznego. Jak czytamy w opracowaniu think tanku Brookings Institution, w latach 2007–2009 wynosił on około 35 procent PKB, a następnie rósł do poziomu 80 procent PKB tuż przed pandemią. W tym roku przekroczy 100 procent PKB i zmierza do rekordowego poziomu 106 procent osiągniętego w czasie II wojny światowej.
Wreszcie sądy. To bezapelacyjnie największy sukces Trumpa i wspierających go republikanów. Jeśli kogoś dziwi to, jak człowiek trzykrotnie żonaty, publicznie przechwalający się swoimi podbojami seksualnymi (inna rzecz, że na wyrost), organizator konkursów piękności, który chwalił się tym, że może wchodzić do przebieralni uczestniczek, a nawet je obmacywać, zyskał poparcie religijnych konserwatystów – odpowiedź leży właśnie tutaj. Trump zawarł z kościelną prawicą konkretny układ: wy dajecie mi głosy, a ja daję wam konserwatywnych sędziów. Mówił o tym otwarcie w rozmowie z BBC pastor Rob Schenk, do niedawna jedna z najbardziej wpływowych i znanych postaci ewangelickiego ruchu antyaborcyjnego, który bywał na spotkaniach w Białym Domu.
Trump słowa dotrzymał. W ostatnich czterech latach mianował 194 sędziów federalnych, co stanowi niemal 25 procent wszystkich sędziów tej kategorii. Jednocześnie udało mu się nominować aż 3 na 9 sędziów Sądu Najwyższego, dzięki czemu sędziowie konserwatywni mają w nim obecnie przewagę 6 do 3 nad tymi nominowanymi przez prezydentów z Partii Demokratycznej. Tym samym na całe dekady wpłynął na amerykańskie prawodawstwo, bo nominacje sędziowskie są w Sądzie Najwyższym dożywotnie.
Co dalej?
Amerykański system polityczny jest poważnie chory. Od 2000 roku kandydat na prezydenta z Partii Republikańskiej tylko raz zdobył większość głosów, a mimo to aż trzy z pięciu kadencji prezydenckich przypadły w udziale republikanom. Jeszcze gorzej jest w przypadku Senatu. Dzięki zasadzie, że każdemu stanowi – niezależnie od liczby ludności – przysługują dwa miejsca, republikanie mogą dominować w tej bardzo wpływowej izbie, chociaż łącznie otrzymują mniej głosów od demokratów.
Liczebność bazy wyborczej Partii Republikańskiej – białych Amerykanów, zwłaszcza gorzej wykształconych – kurczy się w stosunku do reszty społeczeństwa. Ale partia, zamiast poszerzać swój udział w innych częściach elektoratu, woli cementować to, co już ma. Zamiast promować udział w wyborach, stara się ograniczać na różne sposoby frekwencję w niesprzyjających jej grupach. Robi to poprzez ograniczanie liczby punktów do głosowania, utrudnianie głosowania korespondencyjnego, zachęcanie do zastraszania pewnych grup społecznych czy wprowadzanie specjalnych wymagań dotyczących dokumentów potrzebnych do oddania głosu (w USA nie ma dowodów osobistych i w różnych stanach różne dokumenty są honorowane przy okazji wyborów).
Politycy tacy jak Trump spychają partię jeszcze bardziej na prawo – w kierunku religijnego fundamentalizmu i teorii spiskowych. To na dłuższą metę strategia samobójcza dla republikanów, ale przede wszystkim niebezpieczna dla kraju. W państwie z systemem dwupartyjnym taki ideologiczny „rozjazd” obu ugrupowań prowadzi do politycznego paraliżu i grozi wybuchem poważnych konfliktów społecznych. Zwłaszcza w państwie, gdzie posiadanych prywatnie sztuk broni jest więcej niż ludzi.
Dlatego dziś każdy tradycyjny konserwatysta, który chce jak najlepiej dla swojego państwa i Partii Republikańskiej, w najbliższych wyborach powinien jej życzyć jednego – totalnej klęski. Klęski nie tylko Trumpa, ale także republikańskich kandydatów na kongresmanów, gubernatorów, senatorów itd. Amerykańska prawica potrzebuje dzisiaj nie zwycięstwa, a otrzeźwienia.