19 października 2020 roku ministrem edukacji i nauki został Przemysław Czarnek. Wręczając nominację, prezydent Andrzej Duda obwieścił między innymi, że „nie jest tak, że na polskich uczelniach może występować i być głoszony wyłącznie pogląd lewicowy, wręcz przeciwnie”, co w jasny sposób określa oczekiwania obozu rządzącego względem nowego ministra. Raptem trzy dni później Trybunał Konstytucyjny ogłosił wyrok, który wyprowadził na ulice polskich miast tysiące kobiet, w tym także studentki i uczennice. W tej sytuacji wybór na stanowisko ministra odpowiedzialnego za wychowanie młodzieży osoby, która –eufemistycznie rzecz ujmując – nie słynie z kompromisowych wypowiedzi, wygląda jak prowokacja. Trudno nie zadać sobie pytania, jak do tego doszło.
Zalewska, czyli jak zastąpić nauczyciela strażakiem
Powiedzieć, że nie byłem fanem minister Zalewskiej to tak, jakby powiedzieć, że wierny kibic Barcelony nie jest fanem Sergio Ramosa. Pomysł reformy systemu oświaty publicznie oceniałem źle jeszcze wtedy, gdy była tylko jednym z punktów w programie PiS-u, o którym nikt nie sądził, że kiedykolwiek zostanie potraktowany serio. Likwidacja gimnazjów była jakąś dziwaczną fanaberią, niepopartą żadnymi poważnymi badaniami, wynikającą za to z wiary paru starszych osób w to, że dawne szkoły produkowały elity, a teraz wypuszczają niedouczonych i niewychowanych absolwentów. Reforma stworzyła całkowicie niepotrzebny chaos, przy okazji rozmontowując parę rzeczy, które akurat działały dobrze. Poza gimnazjami przepchnięto w trakcie reformy różne bzdurne rozwiązania (moim „ulubionym” jest ograniczenie lekcji przyrody do czwartej klasy; czysty nonsens, zwłaszcza w świecie denializmu klimatycznego i antyszczepionkowców). Zaś obszaru, który naprawdę od lat domaga się zmian – kształcenia zawodowego – w zasadzie nie ruszono.
Na sam koniec urzędowania pani Zalewskiej wybuchł strajk nauczycieli. Jeśli spojrzy się tylko na liczby, zdziwienie wzbudzi nie fakt, że do tego strajku doszło, ale raczej to, że pojawił się on tak późno. Praca nauczycieli jest w Polsce skandalicznie niedofinansowana i sytuacja ta pogarsza się z każdym rokiem. Pomińmy to, że nauczyciele-stażyści, ci na najniższym szczeblu kariery zawodowej, zarabiają w tej chwili mniej niż kasjerki w Biedronce, i spójrzmy na zarobki nauczycieli dyplomowanych, czyli tych na najwyższym możliwym szczeblu awansu zawodowego. Po piętnastu latach pracy i zrobieniu pięćdziesięciu kursów i dwudziestu certyfikatów zarabiają oni tyle, ile dwudziestoparoletni konsultant w jednym z warszawskich call center.
Strajk nauczycieli był trudnym testem dla minister Zalewskiej – budżet państwa nie jest z gumy, a ponieważ była jedną nogą w Brukseli, trudno było od niej oczekiwać walki na noże z ministrem finansów. Jednak ze wszystkich możliwych rozwiązań konfliktu wybrała absolutnie najgorsze i bodaj jedyne, które wywoła efekty na lata. Oto w sytuacji, gdy pojawiła się realna groźba tego, że trzeba będzie odwoływać egzaminy, ściągnięto posiłki. Nagle okazało się, że nauczyciele mogą być zastąpieni przez księży, leśników czy służbę więzienną.
To głównie podejście do strajku nauczycieli spowodowało, że gdy 26 maja 2019 roku Zalewska została wybrana na europosłankę, w wielu nauczycielskich domach wystrzeliły korki od szampana. Bo przecież gorzej być nie może, prawda? Ta zasada nigdy się jednak nie sprawdza, na pewno nie w polityce.
Piontkowski, czyli minister na chwilę
Następcą Zalewskiej został Dariusz Piontkowski – postać niesamowita. Nominację ministerialną dostał na parę miesięcy przed wyborami parlamentarnymi, prawdopodobnie głównie dlatego, że nikt inny nie chciał być ministrem na chwilę – tylko do wyborów. Na te kilka miesięcy w Ministerstwie Edukacji Narodowej przestano podejmować jakiekolwiek decyzje i działania. Teoretycznie wakacje to dobry moment na taki okres przejściowy, ale tak się pechowo złożyło, że akurat wtedy do liceów trafił podwójny rocznik – absolwentów zarówno gimnazjów, jak i ósmych klas szkół podstawowych. Był to jeden z bardziej bolesnych skutków ubocznych reformy Zalewskiej. A potem przyszły wybory, wygrane przez wiadomo kogo i nagle okazało się, że te chwilowe, zastępcze urzędowanie Piontkowskiego potrwało niemal półtora roku.
W marcu zaś wybuchła pandemia. Nie winię nikogo za to, że polskie szkoły były nieprzygotowane do przejścia na pracę zdalną. Do tego prawdopodobnie w tak krótkim czasie przygotować się nie dało. Decyzję o szybkim zamknięciu szkół też oceniam dobrze (notabene, wiele wskazuje na to, że Piontkowski nie uczestniczył w jej podejmowaniu, taki to minister). Może się ona wydawać przedwczesna jedynie z perspektywy czasu. Wtedy, w marcu, po prostu wiedzieliśmy za mało, a doniesienia z Lombardii kazały zakładać najgorszy scenariusz. Z dnia na dzień zostaliśmy zamknięci w domach, zaś nauczyciele, którzy jeszcze przedwczoraj mieli problem z odpaleniem worda, nagle musieli nauczyć się prowadzić lekcje on-line na zoomach i skype’ach. I wtedy stało się coś niesamowitego: minister edukacji, który miał szansę zabłysnąć tak, jak przez dłuższą chwilę błyszczał Łukasz Szumowski, po prostu zniknął.
Mam wątpliwości, czy przez cały ten wiosenny lockdown MEN zrobiło cokolwiek, by wesprzeć nauczycieli. Zapamiętałem głównie wypowiedzi ministra Piontkowskiego, że odpowiedzialność za to, by lekcje się odbywały, spoczywa na nauczycielach, a pilnować nauczycieli powinni dyrektorzy. Czyli klasyczne umycie rąk. Oczywiście, były jeszcze lekcje w telewizji, emitowane przez TVP. Ktokolwiek, kto je obejrzał, na pewno je zapamiętał. Jeśli ktoś ich nie widział, niech ich nie szuka w internecie, bo nie warto się irytować. Na niektórych konferencjach wspominano też – jako dowód na wspaniałe przygotowanie i przewidywanie rządu „dobrej zmiany” – istnienie platformy epodreczniki.pl. Faktycznie, bez niej byłoby jeszcze gorzej. Szkoda tylko, że nikt nie pamięta o tym, że została ona utworzona w 2012 roku, gdy ministrem edukacji była Krystyna Szumilas z Platformy Obywatelskiej.
Uczniowie, którzy zniknęli z systemu
Warto też wspomnieć o serwisie Librus. Jest to nazwa znana każdemu, kto ma dziecko w wieku szkolnym, przede wszystkim jako portal prowadzący wirtualny dziennik, miejsce gdzie można poznać oceny czy wyniki sprawdzianów swojego dziecka. Librus dostarcza też narzędzia do tworzenia planów lekcji, zarządzania szkołą czy drukowania świadectw – bez niego trudno sobie wyobrazić dzisiejszą polską szkołę. Jednak, gdy wskutek pandemicznego wzmożenia ruchu, padły librusowe serwery, nawet nie można było się poskarżyć Ministerstwu Edukacji. Jest bowiem Librus platformą stworzoną przez prywatną firmę, na prywatnych serwerach, całkowicie niezależną od państwa. Czy może być coś bardziej symbolicznego dla stanu usług publicznych w Polsce niż to, że portal fundamentalny dla jednego z kluczowych obszarów działalności państwa jest w prywatnych rękach?
Tymczasem setki dzieci zniknęły z systemu. Był taki moment, gdzieś koło kwietnia, że w samej Warszawie naliczono ponad tysiąc uczniów, którzy nie pojawili się na zajęciach, jeszcze w maju było ich około 650. To są dzieci, które przez ten cały czas ani razu nie zalogowały się do Librusa, nie połączyły z lekcjami na Skypie, nie odpisały na ani jednego maila od nauczyciela. Po prostu wyparowały. Nie wiadomo, ile było w Polsce takich przypadków, bo MEN nie uznał tego za godne zbadania, ale te dane warszawskie są wystarczająco obrazowe, by uznać, że sytuacja jest dramatyczna. Polecam tu szczególnie bardzo ważny tekst Justyny Sucheckiej.
W Polsce takich danych jeszcze nie ma, ale badania prowadzone w USA czy Kanadzie pokazują jednoznacznie: lockdown i nauczanie zdalne najbardziej uderzają w dzieci z rodzin najbiedniejszych. To w tych rodzinach rodzice częściej nie mają czasu, bo nie mogą pozwolić sobie na absencję w pracy, częściej też nie mają kapitału kulturowego, który pozwoliłby na udzielenie realnego wsparcia. Minister Piontkowski zareagował na ten problem we właściwy sobie sposób. To wina nauczycieli, samorządów, służb socjalnych, wszyscy są winni, tylko nie ministerstwo, a w zasadzie to nie ma żadnego problemu. Była jeszcze jedna wypowiedź: że uczniowie mają nie tylko prawa, ale też obowiązki. Bądźmy jednak realistami – powiedzenie uczniom, że muszą chodzić do szkoły, na pewno nie spowoduje, że zaczną to robić. Milczał także Rzecznik Praw Dziecka, Mikołaj Pawlak, który od początku kadencji zajęty jest głównie walką o prawa dzieci nienarodzonych.
Najbardziej mam jednak ministrowi Piontkowskiemu za złe coś, co jest wręcz drobiazgiem i wydarzyło się w momencie, gdy wiedzieliśmy już, że zostanie zastąpiony Czarnkiem. Noc wcześniej nieznani sprawcy wypisali na fasadzie Ministerstwa Edukacji Narodowej imiona nastolatków ze społeczności LGBT, którzy w ostatnich latach popełnili samobójstwo, ponieważ byli prześladowani za swoją orientację seksualną. Dosłownie chwilę wcześniej na rynku wydawniczym pojawiła się absolutnie porażająca książka Witolda Beresia i Janusza Schwertnera, w której autorzy stwierdzają, że polska psychiatria dziecięca w zasadzie nie istnieje. Lista grzechów i wieloletnich zaniedbań po stronie resortów edukacji i zdrowia jest tu potężna.
I co zrobił z tą sprawą minister Piontkowski? Obiecał wsparcie psychologiczne? Zapewnił, że uczniowie mogą czuć się bezpiecznie, niezależnie od orientacji seksualnej i innych cech? Wymownie milczał? Nie, zwołał konferencję prasową przed budynkiem Ministerstwa, w trakcie której opowiedział, że „barbarzyńcy”, którzy pomazali budynek, zostaną ukarani. Słuchałem tej konferencji w pierwszej kolejności z całkowitym niedowierzaniem. Obserwuję polską politykę od ponad dwóch dekad i mam problemy ze wskazaniem równie obrzydliwego wystąpienia. Może z wyjątkiem tego, w trakcie którego śp. Andrzej Lepper rechotał, że nie da się zgwałcić prostytutki.
Czarnek, czyli żołnierz na pierwszej linii frontu
Gdy Dariusz Piontkowski ustępował ze stanowiska ministra, nawet przez chwilę nie pomyślałem, że gorzej być nie może. Było już bowiem jasne, że jego następcą będzie Przemysław Czarnek.
Przemysław Czarnek jest posłem Prawa i Sprawiedliwości, a wcześniej był wojewodą lubelskim, który zasłynął głównie barwnymi wypowiedziami, mającymi na celu szczucie na społeczność LGBT i inne grupy wykluczane. Przekonywał też, że kobiety powinny rodzić dzieci, a nie robić kariery. Gdy w czasie kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy partia rządząca postanowiła odpalić ten temat, to właśnie Czarnek stanął niczym żołnierz na pierwszej linii frontu. Idealna postać, by łagodzić konflikty w podzielonym społeczeństwie.
Nowy minister nie ma żadnego doświadczenia w zarządzaniu placówkami oświatowymi czy uczelniami. Edukacją nie zajmował się nawet w Sejmie, gdzie zasiadał w Komisjach Gospodarki i Rozwoju, Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Spraw Zagranicznych. Pięć interpelacji poselskich, które zgłosił, dotyczyło między innymi limitu wiernych podczas mszy święcych oraz lokalizacji krematoriów, żadna jednak oświaty czy szkolnictwa wyższego.
Na dodatek postanowiono, że w ramach rekonstrukcji Czarnek obejmie we władanie nie tylko Ministerstwo Edukacji Narodowej, ale też Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, będzie zatem odpowiedzialny za funkcjonowanie uczelni. Tymczasem istnieją kontrowersje w kwestii jego habilitacji: jednym z jego recenzentów był jego dawny promotor i współpracownik, co jest jawnym naruszeniem zasad dotyczących konfliktu interesu. Na dorobek naukowy ministra składa się raptem kilkanaście artykułów, opublikowanych głównie w nieznanych, lokalnych wydawnictwach oraz jedna monografia, będąca podstawą habilitacji. W oficjalnym biogramie na stronie ministerstwa urosło to do „kilkudziesięciu artykułów i monografii”.
W chwili, gdy piszę te słowa, od objęcia stanowiska przez Czarnka nie minęło nawet kilka tygodni. Wydarzyło się jednak tyle, że mam poczucie, jakbym podsumowywał roczną kadencję.
Czego tu nie było!
– 22 października, w bodaj pierwszym wystąpieniu po zaprzysiężeniu, zapowiedział: „Chcemy wyeliminować [z podręczników] te treści, które są dziedzictwem pedagogiki wstydu”.
– 28 października ogłosił, że „wszelkie konsekwencje […] będą wyciągane” wobec nauczycieli, którzy zachęcają uczniów do udziału w demonstracjach.
– 29 października wprost zagroził uczelniom, które umożliwiły studentom udział w demonstracjach, że ograniczy im środki na granty.
– 31 października powiedział o Strajku Kobiet, że to „zachowania, które mogą być odczytywane wręcz jako zachowania satanistyczne”.
Minister wypowiada się w mediach często (choć niemal wyłącznie w prawicowych), regularnie wygłaszając sądy w najlepszym razie kontrowersyjne, czasem otwarcie skandaliczne. Jednocześnie trzeba się mocno wysilić, by wychwycić w tym słowotoku jakiekolwiek odniesienie do tego, co w tej chwili jest dla polskiej szkoły kluczowe – do nauki zdalnej w warunkach epidemii. Nawet jednak te nieliczne stwierdzenia, które się do tego odnoszą, są bliźniaczo podobne do frazesów, którymi przez całą wiosnę karmił nas minister Piontkowski. Jeszcze 27 października na konferencji ministra główny przekaz był taki, że „Polskie szkoły są bezpieczne” i celem ministerstwa jest jak najszybszy powrót do nauki stacjonarnej. O tym, co się stanie, jeśli tego celu spełnić się nie uda – a jest on całkowicie niezależny od działań ministerstwa – ani słowa. Brzmi to niemal tak, jakby minister Czarnek próbował między wierszami potwierdzić tezę, że przez ostatnie pół roku minister Piontkowski nie zrobił nic, by przygotować szkoły na nawrót pandemii.
Czystki
Byłoby dobrze, gdyby się okazało, że minister tylko tak sobie gada, a realnie nie będzie nic wielkiego zmieniał. Doszliśmy już do takiego miejsca, że bezczynność ministra w czasach kryzysu jawi się jako wcale nie najgorszy scenariusz. Pierwsze decyzje wskazują jednak na to, że za słowami pójdą też czyny.
Pierwszą bodaj decyzją ministra Czarnka było odwołanie ze stanowiska dyrektora Departamentu Podręczników, Programów i Innowacji, Aliny Sarneckiej. To symboliczne, bo to ten departament odpowiada za treści nauczania. Do podstaw programowych można mieć bardzo dużo zastrzeżeń, ale na pewno nie tych, które zgłosił minister Czarnek. Na marginesie, słuchając jego wypowiedzi, można odnieść wrażenie, że nie bardzo odróżnia on podstawy programowe od programów nauczania. Tym bardziej należy pytać, czy w tych kryzysowych czasach to właśnie podstawy programowe (notabene, opracowane za kadencji Zalewskiej) powinny być właśnie teraz priorytetem dla rządu.
Drugiej decyzji personalnej nie da się wyjaśnić w żaden logiczny sposób. Odwołana została Urszula Martynowicz, dyrektor Departamentu Strategii, Kwalifikacji i Kształcenia Zawodowego. Pani Martynowicz stanowisko to objęła jeszcze za czasów pierwszego PiS-u, przetrwała na nim prawie piętnaście lat, w tym pełne dwie kadencje rządów Platformy Obywatelskiej. Nikt nie chciał jej odwoływać, bo miała oczywiste dla każdego, kto miał szansę z nią współpracować (włącznie z niżej podpisanym), kompetencje, a także faktyczne osiągnięcia: bez jej zaangażowania nie powstałby w Polsce Zintegrowany System Kwalifikacji. W jaki sposób jej odwołanie ma się przysłużyć zwalczaniu opisanych wyżej realnych problemów (albo chociaż tych wyimaginowanych, o których tak ochoczo opowiada minister Czarnek) – nie mam pojęcia.
Na dodatek na urzędniczkę napuszczono jeszcze dziennikarzy z propagandowego portalu wpolityce.pl, którzy cytują opinię, że rzekomo „pani Martynowicz do wybitnych zarządzających zdecydowanie nie należała”. Oczywiście, wypowiedź ta była anonimowa. Pod nazwiskiem nikt by czegoś takiego nie powiedział. Ja zaś – pod nazwiskiem – powiem, że jest to nie tylko kłamstwo, ale też szczególna podłość, bo niewiele w swoim zawodowym życiu spotkałem równie pracowitych i zaangażowanych osób.
Groźne fuzje w czasie pandemii
Nie można również zapominać, że Czarnek jest ministrem nie tylko edukacji, ale też nauki i szkolnictwa wyższego. Jakkolwiek zawsze uważałem, że rozdzielenie tych dwóch resortów było idiotyczne i należy je połączyć, to zrobienie tego w środku pandemii, gdy szkoły i uczelnie muszą sobie radzić z nagłymi, nieoczekiwanymi okolicznościami, jest po prostu absurdalne. Chyba już po zaprzysiężeniu ministra ktoś się nad tym zastanowił, bo w chwili obecnej fuzja została zablokowana: istnieją dwa osobne ministerstwa, w obu szefem jest minister Czarnek. Skutek jest taki, że nie mamy ani efektu synergii, który miał być skutkiem połączenia, ani zachowanego status quo. Oczekiwanie, że lada moment resorty zostaną połączone, powstanie całkowicie nowa struktura, a co za tym idzie – nowa obsada stanowisk, bardzo skutecznie paraliżuje różne inicjatywy.
Pięć lat „dobrej zmiany” w edukacji, można zatem podsumować tak, że polegała ona na niepotrzebnej i nieuzasadnionej reformie, która wprowadziła mnóstwo chaosu do szkół, oraz na całkowitej abdykacji w chwili, gdy aktywne działanie było faktycznie potrzebne. W najbliższym czasie czeka nas tylko spotęgowanie tych problemów, które doprowadzą do jeszcze większego pogłębienia nierówności szans uczniów z bogatszych i biedniejszych środowisk. Czeka nas także wprowadzanie całkowicie losowych rozwiązań, które czasem będą odpowiadały na wyzwania, czasem będą od nich zależne, a czasem – będą tworzyć nowe, całkowicie zbędne problemy.
Z jednym z takich rozwiązań już mamy do czynienia. W zeszłym tygodniu minister Czarnek zapowiedział: tegoroczne egzaminy ósmoklasistów i matury będą prostsze, bo uczniowie nie mogli się do nich dobrze przygotować. Jeśli się Państwo jeszcze nie domyślili, winę za to ponoszą nauczyciele.
Ikona wpisu: Pixabay.