Język to władza
Kultury, sfery komunikacji, nie da się oddzielić od życia społecznego. Słowa się liczą. To, co nienazwane, nie istnieje, mówiąc wytwarzamy uniwersum, w którym żyjemy. Słowa skłaniają do działania albo przed nim powstrzymują. Wpływają na zmianę społeczną. Słowem można zabić jak nożem, uderzyć jak pięścią albo pogłaskać po głowie i wprawić w dumę. To pole ma swoje granice – nie wszystko da się powiedzieć. I wewnętrzne reguły – nie wszystko, co da się powiedzieć, zostanie wysłuchane i wywoła rezonans. Nie wszystko jest równie ważne. Rozgrywki, które się toczą, w dużej mierze dotyczą właśnie tego, co uzyska ważność, a co zostanie unieważnione. Uprawomocnianie, ujawnianie, nagłaśnianie i czynienie przedmiotem zainteresowania pewnych kwestii to jedna strona medalu. Druga to unieważnianie, spychanie na margines, delegitymizacja i uciszanie.
Procesy te są ze sobą związane – odpowiedzią na uciszanie nie zawsze jest milczenie, częściej podniesienie głosu. Język to władza, a całą sferę komunikacji przenika taka czy inna forma przemocy. Nawet w demokratycznym i pluralistycznym społeczeństwie instrumentami kształtującymi procesy uważniania i unieważniania komunikatów dysponuje władza. Edukacja, prawo, polityki kulturalna… W mniej demokratycznym tym bardziej. Liczą się też pieniądze, co jest może oczywiste, kiedy myślimy o medialnych koncernach, a mniej, kiedy narzekamy na hejt i fejk w pozornie anarchicznych mediach społecznościowych. A przecież i one są skolonizowane przez rynek, kapitał i politykę.
Państwo PiS
Nie wdając się już głębiej w zawiłości teoretyczne, przejdźmy do polskich konkretów. W państwie PiS mamy do czynienia nie tylko z deformacją demokracji, ale też z kontrrewolucją kulturową. W polskim społeczeństwie następowały pewne zmiany – w realnym życiu i w poglądach. Zmieniała się rodzina, pozycja kobiet, rosła akceptacja dla różnorodności, postępowała laicyzacja. PiS tych zmian nie tylko nie aprobuje, ale wręcz zaprzecza ich istnieniu – cancel! Nieustannie narzucają nam definicję polskiego społeczeństwa jako bez wyjątku konserwatywnego i katolickiego, wykluczając ze wspólnoty narodowej niewygodnych, zaprzeczając temu, co pokazuje każde badanie socjologiczne.
Można tu długo wymieniać działania władzy, których celem jest modyfikacja sfery publicznej i kultury: ograniczania i tak ograniczonych praw kobiet, kampanię przeciwko imigrantom, środowiskom mniejszości seksualnych. W ten sposób, mówiąc o „ideologii” gender czy LGTB w istocie unieważnia się realne problemy, odmawia prawa głosu, uniemożliwia rzeczową dyskusję. Przeciwstawianie się temu – zrozumiałe – traktuje jako ataki, a nie prawomocne głosy. I to jest kontekst, pisowska polityka unieważniania, który powinniśmy mieć w głowie, kiedy zastanawiamy się nad robiącym ostatnio karierę określeniem „kultura unieważniania” stosowanym w odniesieniu do zjawisk sytuujących się po lewej stronie.
Prawicowy cancelling
„Lewicowy cyrk”, jak jest uprzejmy to nazwać Pilawa?
To zobaczmy, co dzieje się na jego arenie. Prawicowy dyskurs próbuje unieważnić wszystkie kwestie związane z odmiennością płciową czy seksualną. Zepchnąć ją do sfery ściśle prywatnej i stabuizowanej. Nie jest prawdą, że są to powszechne reguły obowiązujące również heteroseksualnych cis-mężczyzn i cis-kobiety. W sferze publicznej jest mnóstwo informacji o żonach, dzieciach i życiu prywatnym osób znanych i kompletnie nieznanych. Wykluczenie tych kwestii z edukacji i ograniczenia publicznej ekspresji są typowym przykładem unieważniania, a konsekwencją jest odmowa przyznania równych praw, a także otwarciem furtki dla homofobicznej przemocy.
Twierdzenie, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny jest prawdziwe, ale równie prawdziwe jest zdanie, że związki jednopłciowe są funkcjonalnie małżeństwami, tylko pozbawionym prawnego wsparcia. Odmowa adopcji w parach jednopłciowych unieważnia z kolei to, że socjalizacja jest ważniejsza od reprodukcji. Już król Salomon wiedział, że nieważne, kto urodził, ważne, kto kocha. Poza tym zdnie, że osoby homoseksualne nie mogą mieć dzieci jest po prostu fałszywe. Każda próba wyjaśnienia oczywistych faktów – ludzie różnią się pod względem orientacji i tożsamości płciowej! – jest gaszona bzdurami o upadku cywilizacji i kilkudziesięciu płciach.
Prawa kobiet, w tym to podstawowe do dysponowania własnym ciałem i życiem, są znowu zagrożone. Drwiny i oskarżenia o zamach na wolność słowa i łamanie karków, tym którym przez gardło nie chce przejść słowo „posłanka”, padają za używanie feminatywów, które mimo to coraz bardziej się przyjmują.
„Metoo” uzmysłowiło nie tylko skalę przemocy wobec kobiet, ale przede wszystkim to, jak wielkiej zmiany wymagają nasze zwyczaje. Potrzebne było choćby po to, żebyśmy usłyszeli do jakiego rodzaju przemocy i nadużyć dochodziło w kultowym teatrze w Gardzienicach. Kobiety wreszcie zaczęły mówić, a ich świadectwa są porażające. I zapoznanie się z tymi relacjami jest najlepszą odpowiedzią na zarzut, że nie można opierać się na subiektywizmie ofiar. Nie można, ale wiarygodne oskarżenia, które mają szanse na uzyskanie powszechnego wsparcia, nigdy nie są pojedynczym głosem. Zwykle, żeby zaistnieć, musi on znaleźć oparcie w innych świadectwach. Naprawdę nie grozi nam sytuacja, w której ktoś powie, że prześladują go kosmici, a następnie stanie się to prawem powszechnym.
Czynienie tych kwestii ważnymi pociąga za sobą dążenie do unieważnienia mizoginii, homofobii, transfobii, rasizmu, itd. Czy zawsze odbywa się to bezboleśnie? Czy zawsze sprawiedliwie i w sposób nie budzący wątpliwości? Czy nie było tak, że ludzie stawali się przedmiotem nagonki i to takiej, która miała realny wpływ na ich życie? Nie zamykajmy też na to oczu. Nie są to przyjemne zjawiska i nie zamierzam mówić, że rewolucja wymaga ofiar albo gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Powinniśmy wystrzegać się w swoich reakcjach stadnych emocji, ulegania szantażom moralnym i tego, co Olga Tokarczuk zgrabnie nazwała „literalizmem”, a ja czepianiem się słów.
***
Chodzi nam o prawdę, ale trochę uprzejmości też nie zawadzi. Czasem warto docenić intencje, radzić jak unikać niewłaściwych wypowiedzi niż potępiać. Pamiętając jednak przy tym. że na tle szerszych procesów jest to margines i nie ekscytując się nadmiernie przykładami „z Ameryki” czy męczeństwem Rowling – żyjemy w innej rzeczywistości. To są kwestie interesujące, ale określenie „kultura unieważniania” używane jest często w złych zamiarach – jako narzędzie służące unieważnieniu przeciwników politycznych i ideowych.