Kilkukrotnie przeczytawszy szkic Konstantego Pilawy, kiwam głową nad klawiaturą z coraz większym uznaniem, ale i zatroskaniem. Podzielam diagnozę, jaką stawia; przewiduję główne kierunki polemicznego kontruderzenia; i powątpiewam, czy stan debaty publicznej istotnie zmienić mogą zaproponowane przez publicystę Klubu Jagiellońskiego środki zaradcze. To ostatnie zastrzeżenie formułuję jednak ze szczególnym zakłopotaniem. Nie znoszę komentatorów, którzy szukają dziury w całym, wzruszają ramionami („nie, to nic nie da”), łącząc nastoletnie ennui z bezsilnością zgrzybiałych starców.

Nie znoszę – a zarazem naprawdę wątpię, by suflowane przez Pilawę pomysły Watykanu lub cyber-guru były w stanie coś zmienić. W sprawie przełamania blokady i ograniczeń współczesnej debaty coś wskórałby jedynie ośrodek zlokalizowany w pełni poza nią, poza ograniczeniami retoryk politycznych, stronnictw, swych rzeczywistych lub domniemanych sympatii. Takim ośrodkiem nie są ani organizacje międzynarodowe (rozdzierane i sparaliżowane klinczami politycznymi, trwającymi w łonie państw członkowskich, ewentualnie służące za pudło rezonansowe wewnątrzkrajowych konfliktów), ani postulowane przez publicystę „instytucje odwoławcze na poziomie ponadnarodowym” – które w moim przekonaniu służyłyby jedynie przeniesieniem na kolejne „piętro” konfliktów krajowych.

Poza tym „dynamicznym klinczem”, którego doświadczamy, znajduje się (i mógłby narzucić nowe reguły debaty) jedynie marzenie średniowiecznych metafizyków, Nieruchomy Poruszyciel. Nie jest jednak jasne, w jaki sposób mógłby on wkroczyć w paraliżujące współczesność spory, uporządkować język, zerwać zasłony demagogii. Tymczasem jego rolę, w braku wyglądanych przez apokaliptyków kosmitów, przejąć mogą kataklizmy (zdrowotne, ekologiczne, polityczne, militarne) dokonujące się na taką skalę, że zmarginalizują dzisiejsze demagogie, podziały i oskarżenia.

Dramat milczącej większości

Zacznijmy od diagnozy. Zgadzam się z wizją debaty liberalnej jako pewnego teatrum, do którego dopuszczeni są tylko salonfähig, a inni, ta czy inna silent majority, pozbawieni swoich mediów, retorów i mocnej reprezentacji politycznej skazani są na rozproszenie, ciszę, bądź w najlepszym razie obwożenie po programach satyrycznych w roli dyżurnych cyrkowych wręcz dziwadeł.

Pilawa wymienia tu w pierwszym rzędzie, i słusznie, bo to doświadczenie równie masowe, co nieprzepracowane, polskie ofiary transformacji z początku lat 90. Pamiętam też jednak jak przez mgłę, jak w latach 90., pozbawieni byli głosu również wspominani przez publicystę narodowcy. Ogromnie mi do nich daleko; ale stworzenie z nich wówczas garstki dziadków w – co za ironia kostiumu! – maciejówkach, mamroczących jakieś antyniemieckie frazy z czasów Wielkiego Księstwa Poznańskiego, nie było fair.

Oczywiście, z milczącą większością kłopot jest ten, że nie odzywa się sama, lecz wywoływana jest do tablicy (dodajmy, mając na względzie późniejsze losy: zwykle bezskutecznie) przez przypartych do ściany polityków, od Nixona, który ożywił tę frazę w roku 1969, przez zapomnianego Antonio di Spinolę, Davida Camerona, a ostatnio – prezydenta Trumpa. Oczywiście, jest w tym niezbywalny paradoks: gdyby milcząca większość zabrała głos, nie byłaby już milcząca. No, ale zwykle latami nie zabiera, albo – bo całkiem niema, albo – bo nikt nie słucha „populistów”.

Ta bariera została trafnie opisana, podobnie jak jej kruszenie: retoryka „antypopulistyczna” już nie działa, coraz częściej postrzegana jest wyłącznie jako tarcza obronna środowisk „oligarchów”: na kruszenie tej tarczy (i wyostrzającą się polaryzację sił politycznych, dzielonych na populistów i oligarchów) zwraca zresztą od lat uwagę w swojej publicystyce Dariusz Karłowicz. Pojawienie się terminologii i praktyk „antyhejterskich”, w tym cancel culture, było prawdopodobnie nieuchronną (choć łatwo zauważać tę nieuchronność teraz) konsekwencją tej strategii, organizowaniem przedpola słabnącej obrony.

Tragedia moralnego wzmożenia

Można też uznać, że eskalacja środków obronnych, jak to zwykle bywa na okrutnych wojnach, zaskoczyła samych liberałów: świadczyć o tym może głośny protest zbiorowy przeciwko fenomenowi cancel culture: list otwarty (narzędzie, dalipan, dotąd bardziej znajome historykom środkowego PRL niż amerykańskim pisarzom), od miejsca publikacji określany często mianem „Harper’s Letter” . W oczach milionów uczestników debaty publicznej, znużonych odpieraniem kolejnych fal poprawności politycznej niczym poilus tkwiący trzeci rok w błocie okopów nad Sommą, było w tym liście coś z fenomenu rodem z bardziej rycerskich czasów, czegoś między Władcą Pierścieni a Pieśnią o Rolandzie: jak to, więc i Noam Chomsky…? Więc i Anne Applebaum, i Fareed Zakaria?!

W kwartał po jego podpisaniu (i – znów te analogie do PRL! – wycofaniu podpisu przez co najmniej jedną z sygnatariuszek, która znieść już nie mogła presji) nie wydaje się, by „Harper’s Letter” cokolwiek zmieniło. Nie miejsce tu, by mnożyć kolejne anegdoty o zmianach obsady, kanonów lektur, regulaminów przyznawania nagród czy zwolnieniach kolejnych dziennikarzy już nie za to, co sami napisali, lecz za przeprowadzenie wywiadu z kimś źle widzianym (przypomnijmy, że wydarzeniem bezpośrednio inicjującym lipcowy list w USA było zwolnienie z pracy Davida Shora – analityka Big Data i lojalnego wyborcy Demokratów, który w obliczu fali protestów #BLM pozwolił sobie zretweetować artykuł naukowy, wskazujący na pewne przewagi protestów pokojowych dla uzyskania poparcia opinii publicznej dla swych postulatów). Ich liczba wyraźnie wskazuje na to, że entuzjaści kolejnych odsłon poprawności politycznej przejmują kontrolę nad kolejnymi obszarami debaty.

Dziś Fawlty Towers, jutro Georgiki Cycerona – nic się nie ostanie.  „Nadużywanie moralnego wzmożenia”, o którym pisze Pilawa, jak najbardziej ma miejsce – zaś pytanie publicysty Klubu Jagiellońskiego „czy bicie pokłonów i całowanie butów czarnoskórym przez Bogu ducha winnych przypadkowych Amerykanów mieści się w ramach zdrowego rozsądku? Czy odpowiedzią na nieuczciwy antyaborcyjny komunikat może być usprawiedliwianie fizycznej agresji wobec jego nadawcy?” uznaję za zbyt retoryczne, bym musiał podkreślać swoje podwójne negative w tych kwestiach.

Kto będzie moderował moderatorów?

Zgoda wreszcie i na przywołaną diagnozę Thomasa Harrisa, nie pierwszą przecież i nie bardzo oryginalną dla medioznawców. „Zjawiska takie jak fake newsy, popularność teorii spiskowych, polaryzacja polityczna, fałszowanie wyborów są wywoływane w dużej mierze przez logikę bezdusznych algorytmów zaprojektowanych tak, aby treści wywołujące największe emocje, najbardziej skrajne i prowokujące konflikt były jednocześnie treściami najbardziej popularnymi”. 15 lat temu mówiono w podobnym tonie o tabloidyzacji prasy i telewizji – o stosowanie „logiki bilansu ekonomicznego” oskarżano zaś wówczas rady nadzorcze tygodników, nie Facebooka, tyle drugorzędnej różnicy.

Skoro jednak podzielam wizję społeczności twitterowców, facebookowiczów, publicystów, polityków i wydawców zwartych w „dynamicznym klinczu” nierozwiązywalnych sporów – jak mógłbym uwierzyć w wizję „instytucji odwoławczej na poziomie narodowym”, która sprawnie, szybko, z poszanowaniem krajowego prawa rozpatrywałaby skargi na arbitralność moderatorów? Pomijam już fenomen potęgi ponadpaństwowej korporacji medialnej, (załóżmy, że Zuckie postanowił olśnić nas wspaniałomyślnością i powołać Narodowe Rady Apelacyjne, zdolne zdjąć w ciągu doby ban z dowolnej osoby). Zastanówmy się nad trybem wyłaniania polskiej NRA i gronem zasiadających w niej arbitrów. Naczelni? A zatem nad zdejmowaniem banów radzić będą wspólnie Tomasz Lis i Michał Karnowski. A może zawołani publicyści? Pozostaje nam liczyć na dojrzały, życzliwy kompromis Elizy Michalik i Roberta Tekieli. Vlogerzy może?

Wydaje mi się, że tkwimy – na poziomie krajowym i szerszym – w ogarniającym wszystko ogniu, ekpyrosis, jak mawali stoicy: ogniu już nie debaty czy polemiki, lecz charkotu, który czasem zrywa się ze smyczy i przybiera kształt kryterium ulicznego, od Portland po Paryż. Bardzo chciałbym usłyszeć o możliwości wygaszenia tej ἐκπύρωσις w inny sposób niż poprzez narzucenie na świat azbestowego koca katastrofy.