Liberalny teatr
Współcześnie wolność słowa najczęściej rozumie się wbrew intencjom twórców tego pojęcia. Dla klasycznych liberałów prawo to ma sens szczególnie wtedy, gdy zderzamy się z poglądami, z którymi nam nie po drodze. To myślenie z gruntu pragmatyczne. Dopuszczamy reprezentację szerokiej gamy poglądów istniejących w społeczeństwie, szczególnie tych, z którymi radykalnie się nie zgadzamy. Czynimy to, aby wiedzieć o ich istnieniu. Obecność publicznego fałszu uzbraja nas w nowe argumenty, powodując, że prawda, której szukamy, staje się bardziej wyraźna i oczywista. Tymczasem dziś wolność słowa funkcjonuje jak tarcza, dzięki której stwierdzamy, że możemy reprezentować poglądy uznawane przez innych za krzywdzące. Takie postawienie sprawy wypacza pierwotny sens tej instytucji, będąc jednocześnie jednym z przejawów kryzysu systemu politycznego, z którym mierzymy się współcześnie na Zachodzie.
Ideał wolności słowa jest drugorzędny wobec wartości reprezentowanych przez większość danego społeczeństwa. Dlatego – jak zauważył Blake Smith, interpretując koncepcję Stanleya Fisha – w pełni bezstronna debata publiczna to liberalny mit. Liberał to bowiem jednocześnie sędzia i zawodnik na jednym boisku. Możemy uznawać liberalną debatę publiczną za w pełni sprawiedliwą tylko wtedy, gdy sami posiadamy liberalny światopogląd. Często przytaczanym przykładem potwierdzającym tę opinię jest pogląd Johna Miltona, który już w połowie XVII w. krytykował instytucję cenzury, jednocześnie utrzymując jej zasadność względem katolików, z którymi jako purytanin walczył. Zgoda na mówienie wszystkiego jest jednocześnie zgodą na życie w jakiejkolwiek społeczności, bo ramy debaty tę społeczność kształtują. Milton chciał żyć w społeczeństwie bez katolików, toteż nie dopuszczał ich do głosu.
Na tej samej zasadzie liberalny konsensus w latach 90. nie uznawał w Polsce istnienia ofiar transformacji ustrojowej reprezentującej najczęściej konserwatywno-plebejski światopogląd. To samo przez długi czas dotyczyło narodowców, a także osób o lewicowym światopoglądzie nieskażonych dziedzictwem PZPR-u. Brak reprezentacji w parlamencie skutkował brakiem medialnej widoczności, a brak obecności w mediach skazywał kilkumilionowe elektoraty na polityczny niebyt.
Dlatego debata liberalna to z definicji inscenizowanie pola konfliktu w ramach z góry narzuconych ról. Scenariusz tej sztuki dopuszczający listę konkretnych aktorów politycznych jest regulowany nadrzędnym wobec całej rzeczywistości prawem politycznej reprezentacji. Nie dopuszczamy poglądów niepoprawnych, bo tych można tylko zakazać, debatować z nimi nie wolno. Taki jest mechanizm liberalnego teatru, który od dłuższego już czasu trzęsie się w posadach. Coraz więcej partii, nawet w samym centrum Zachodu, zaczęło bowiem podważać reguły tego przedstawienia.
Lewicowy cyrk
Co ciekawe, analogiczną do powyższej krytykę liberalizmu można znaleźć zarówno u Andrzeja Ledera (końcowe fragmenty Prześnionej rewolucji), jak i w publicystyce Ryszarda Legutki. Jednak wnioski wyciągane przez Fisha są niepokojące. Jeśli rzeczywiście jest tak, że nie uczestniczymy w debacie publicznej, aby dochodzić prawdy, to musimy założyć, twierdzi Amerykanin, że uczestniczymy w niej po to, aby nie wyrządzać innym krzywdy. Poglądy sformułowane w 1994 r. przez tego teoretyka prawa opisują dzisiejszą rzeczywistość, na którą jednak osoba o bardziej zachowawczych poglądach nie potrafi zareagować inaczej niż irytacją.
Problem z takim postawieniem sprawy polega na tym, że debata nakierowana na prawdę ma szansę przynosić rozwój, a debata nastawiona na niewyrządzanie krzywdy może przypominać wyłącznie terapeutyczną kozetką. Hejt obecny nie tylko w Internecie, ale i w parlamentach jest przekleństwem naszych czasów i konsekwencją radykalnej demokratyzacji debaty publicznej, ale jest także kosztem, który w pewnej mierze musimy ponosić.
Nie sposób zdefiniować, czym dla ogółu jest zachowanie nienawistne. Rasizm, ksenofobia, homofobia, transfobia – w wielu przypadkach są oczywiste, realnie istnieją i stanowią realny społeczny problem – jednak również w wielu przypadkach są to sytuacje odbierane stricte subiektywnie. Jeśli ogół społeczeństwa nie rozumie, dlaczego kogoś obraził, to żyjąc w obrębie jednego państwa, musimy się z tym ogółem liczyć. W przeciwnym razie za każdym razem będziemy ulegać moralnemu szantażowi osób sądzących, że są ofiarami tzw. przemocy symbolicznej. Gdzie są intersubiektywne granice tego rodzaju agresji? Nie sposób obiektywnie ich ustalić. W konsekwencji zamiast deliberacji mamy lewicowy krzyk, zamiast pożądanej przez lewicę etyki obywatelskiej – hipertrofię moralności.
Nadużywanie moralnego wzmożenia jako oręża politycznego w połączeniu z logiką funkcjonowania mediów społecznościowych stwarza piekło dzisiejszej debaty publicznej. Wiele mówi się dziś o postępie, ale w sferze wolności słowa następuje radykalny regres. 50 lat temu można było emitować na kanałach BBC (publicznej telewizji!) Latający cyrk Monthy Pythona, gdzie John Cleese, Michael Palin i spółka żartowali z cudzoziemców, katolików, imigrantów, feministek, niepełnosprawnych itp. Dziś trudno sobie to wyobrazić. Pythoni to prawdziwi naziści wśród symbolicznych agresorów. I rzeczywiście, media nie tak dawno donosiły, że jeden z odcinków Fawlty Towers (Hotelu Zacisze), sitcomu, którego współtwórcą jest John Clesse, został usunięty z platformy UKTV za rasizm. Dziwi doprawdy wybiórczość cenzorów. Idąc tą logiką wszystkie skecze Pythonów powinny zostać wygumkowane z historii i ludzkiej pamięci.
Nie można opierać prawa na subiektywizmie, bo prawo ma stanowić ramę tego, co nas łączy lub łączyć powinno. Z samej odmienności nie można czynić racjonalnej motywacji do społecznej zmiany. W zamian za mit w pełni zracjonalizowanej debaty publicznej na modłę klasycznych liberałów, otrzymujemy emotywistyczną utopię przewrażliwionych jednostek zgrupowanych w obrębie kółek wzajemnej adoracji.
Najczęstszy, jeśli nie jedyny argument, jaki można usłyszeć na tak sformułowane stanowisko, brzmi: „twoja świadomość jest przemocowa, bo należysz do warstwy uprzywilejowanych i nawet jeśli nie opluwasz mniejszości na ulicy lub forach internetowych, to całe twoje istnienie skazane jest na krzywdzenie »Inności«”. Tak działa ten społeczny darwinizm. Zauważmy jednak, że historia realnego ucisku rasowego czy seksualnego może być używana przez te mniejszości jako oręż walki politycznej usprawiedliwiającej przemoc w imię swoiście pojmowanej reedukacji lub wprowadzania siłą „progresywnych” poglądów.
W ten sposób, w imię wzniosłych ideałów, cynicznie używa się tragicznej przeszłości, w której homoseksualizm był penalizowany i istniało niewolnictwo. Czy bicie pokłonów i całowanie butów czarnoskórym przez Bogu ducha winnych przypadkowych Amerykanów mieści się w ramach zdrowego rozsądku? Czy odpowiedzią na nieuczciwy antyaborcyjny komunikat może być usprawiedliwianie fizycznej agresji wobec jego nadawcy? To jest właśnie polityka wiktimizacji, a więc logiczna konsekwencja przyjmowanej przez Stanleya Fisha, i jego kontynuatorów, wrażliwości.
Naiwność lewicy i liberałów pożywką dla alt-rightu
Obie wrażliwości, zarówno ortodoksyjnie liberalna, jak i radykalnie lewicowa, karmią nas naiwnymi utopiami. Polityka ugruntowana na w pełni zracjonalizowanej debacie, w której każde ze stanowisk będzie ugrzecznione niczym mowa w debacie oksfordzkiej, nigdy nie zmaterializuje się na Zachodzie, nie wspominając już nawet o wciąż sarmackiej retorycznie Polsce.
Podobnie trudno uwierzyć w istnienie kultury i polityki przesyconej zindywidualizowanymi emocjami, zarządzanej moralnie przez trybunał mniejszościowych sprawiedliwości, orzekający każdorazowo o symbolicznej krzywdzie. Obie propozycje dążą do Rzeczpospolitej Świętych, która nigdy nie powstanie.
Cynicznie wykorzystują tę naiwność zwolennicy postmodernistycznej prawicy, którzy – łamiąc kolejne zasady liberalnej gry – jednocześnie pobudzają gniew lewicowych radykałów, tworząc przy okazji wrażenie manichejskiego konfliktu, gdzie bez rozstrzygnięcia kulturowej wojny, nie sposób prowadzić jakiejkolwiek rozsądnej polityki.
A co na to Watykan?
Tymczasem głos rozsądku, co dla wszystkich stron współtworzących ten chaos musi być irytujące, płynie z Watykanu. Jeśli dobrze się wczytać w nową encyklikę papieża Franciszka, obierając tekst Fratelli tutti ze słusznych choć rytualnych moralitetów skierowanych do wszystkich ludzi dobrej woli, to odnajdziemy tam kilka nieoczywistych myśli poświęconych wolności słowa i szerzej – jakości debaty publicznej.
Po pierwsze, papież krytykuje liberałów posługujących się antypopulistyczną argumentacją. To coraz częściej jedynie retoryczna pałka używana wobec wszystkich, którzy nie dostąpili łaski oświecenia liberalną mądrością: „Doszło do tego, że próbuje się klasyfikować wszystkie jednostki, grupy, społeczeństwa i rządy w oparciu o podział dwubiegunowy: »populistyczny« lub »niepopulistyczny«. Nie jest już możliwe, aby ktoś wypowiedział się na jakikolwiek temat bez próby sklasyfikowania go w jednym z tych dwóch biegunów, niekiedy aby go niesprawiedliwie zdyskredytować albo też przesadnie wywyższać”.
Lewica również nie ustrzega się krytyki papieża: „Trzeba uważać, by nie popaść w pewne błędy, które mogą wynikać z przeinaczenia idei praw człowieka i ich paradoksalnego nadużywania. […] Jeśli prawo każdego nie jest harmonijnie podporządkowane większemu dobru, to w ostateczności pojmowane jest ono jako prawo bez ograniczeń, a tym samym staje się źródłem konfliktów i przemocy”. Można dopowiedzieć, że prawo bez ograniczeń i bez wspólnych definicji, chociażby tych dotyczących antropologii, staje się zaprzeczeniem prawa.
Oczywiście trudno szukać u Franciszka konkretnego remedium na tak zarysowaną diagnozę debaty publicznej. To w końcu papież, a nie polityczny reformator. Dla chrześcijan odpowiedź na kryzys polityki jest oczywista i oznacza nawrócenie i głoszenie Ewangelii. Diagnoza współczesności sformułowana przez papieża idzie jednak dalej. Rzeczywistość polityczna, twierdzi Franciszek, cierpi dziś na brak „strukturalnej kotwicy”, która byłaby zdolna dać odpór wiejącym zewsząd zmianom. Wiele miejsca poświęca nawoływaniu do reformy struktur ponadnarodowych, ograniczenia negatywnych skutków globalizacji, przestrzega przed szerokim interpretowaniem argumentu ze sprawiedliwej obrony, a także dehumanizacją spowodowaną zgubnym wpływem nowych technologii.
A teraz oddajmy głos byłym pracownikom Doliny Krzemowej
Wszystkie te propozycje mogą prowadzić do wniosku sformułowanego przez byłych pracowników Doliny Krzemowej wzywających w filmie Social dilemma do zmiany funkcjonowania mediów społecznościowych.
Główny narrator tej opowieści to Tristan Harris, dawniej etyk projektowania w Google’u, a obecnie współzałożyciel Center for Humane Technology (organizacji non profit zajmującej się etyką technologii konsumenckich). Zjawiska takie jak fake newsy, popularność teorii spiskowych, polaryzacja polityczna, fałszowanie wyborów – twierdzi Harris – są wywoływane w dużej mierze przez logikę bezdusznych algorytmów zaprojektowanych tak, aby treści wywołujące największe emocje, najbardziej skrajne i prowokujące konflikt były jednocześnie treściami najbardziej popularnymi. Harris, razem z innym byłymi pracownikami wysokiego szczebla takich firm jak Google, Facebook, Twitter, stwierdza, że jedyną logiką tych korporacji jest logika bilansu ekonomicznego.
Wszyscy oni podają wiele przykładów oczywistych politycznych manipulacji, które nie byłyby możliwe bez istnienia mediów społecznościowych. Co najważniejsze, Chiny lub Rosja wpływając na politykę państw zachodnich, nie łamały regulaminów tych platform. Postępowały zgodnie z prawem, legalnie żerując na wadach zachodniej technologii. W filmie pada w końcu pomysł opodatkowania korporacji i uzależnienia wielkości tego świadczenia od ilości magazynowanych danych. Tak aby nie opłacało się gromadzić ich zbyt wiele i by – w konsekwencji – ograniczyć skuteczność wywoływania konfliktów.
Wyjściem z klinczu obecnej dyskusji, w której opowiadamy się albo po stronie świętej wolności słowa, albo stajemy się zwolennikami „cancel culture” i palimy książki J. R. Rowling na TikToku, jest stworzenie z mediów społecznościowych transparentnej przestrzeni do pełnoprawnej debaty publicznej. Twitter i Facebook to dziś globalne parlamenty bez swoich regulaminów. Szara strefa, dzięki której podgrzewamy debatę publiczną do czerwoności, niszcząc jakąkolwiek możliwość dialogu i manipulując ogromną rzeszą ludzi.
Bartosz Paszcza, szef działu technologicznego na portalu opinii Klubu Jagiellońskiego, w rozmowie z Andrzejem Kohutem, koordynatorem z ramienia KJ Regionalnego Ośrodka Debaty Międzynarodowej w Warszawie, w podcaście Po Amerykańsku przedstawili cztery ramowe warunki potrzebnej zmiany w funkcjonowaniu mediów społecznościowych:
- Stworzenie mechanizmu odwoławczego od decyzji moderatorów do niezależnej i publicznej instytucji. Odpowiedzialny za rozstrzyganie spornych sytuacji urząd mógłby funkcjonować na zasadach podobnych do „24-godzinnych sądów”.
- Instytucja odwoławcza powinna powstawać na poziomie narodowym, aby brać pod uwagę społeczno-kulturowy kontekst, stojąc jednocześnie na straży egzekwowania lokalnego prawa.
- Właściciele mediów społecznościowych powinni publikować pełne dane o tym, które posty, grupy lub użytkownicy zostali objęci moderacją treści, a jednocześnie zapewniać przejrzystość zasad, wedle których posty zostają zakwalifikowane na czarną listę.
- Powinniśmy również zadbać o szybkość działania – tak, aby zarówno potencjalna moderacja, jak i mechanizm odwoławczy działał w perspektywie dni, a nie lat.
***
To oczywiście rozwiązania cząstkowe, nie odpowiadające na wszystkie problemy. Trudno również argumentować za tym, że media społecznościowe są winne całemu złu. Wydaje się przecież, że są raczej skutkiem niż przyczyną kondycji Zachodu w później nowoczesności. Niemniej, trudno nie zgodzić się, że polityka potrzebuje dziś nowych regulacji, które byłyby zdolne ograniczyć istniejący chaos. Idąc za refleksją papieża Franciszka, racjonalnie jest upatrywać ułamka nadziei w organizacjach ponadnarodowych, takich jak UE, a nie konkretnych stronnictwach politycznych zagonionych przez BIG TECH do ideologicznego cyber-ringu.