Od wyborów parlamentarnych w Birmie/Mjanmie minęło już kilka tygodni. Z relacji nadsyłanych z tego azjatyckiego kraju, leżącego na styku Azji Południowej i Południowo-Wschodniej, wiemy, że zwyciężyła w tych wyborach Narodowa Liga na Rzecz Demokracji. Partia kierowana od wielu lat przez Aung San Suu Kyi, pozostająca przez długi czas w opozycji do dyktatorskich rządów junty wojskowej. Sama Aung San Suu Kyi przez lata płaciła za swą opozycyjną działalność aresztem domowym i represjami skierowanymi w stronę jej najbliższych współpracowników.

Wybory 2020 były drugimi w ostatnich latach wolnymi i demokratycznymi wyborami w tym kraju. Poprzednie odbyły się w roku 2015 i przyniosły również zwycięstwo ugrupowaniu kierowanemu przez Lady, jak Birmańczycy zwykli nazywać Aung San Suu Kyi. Sukces wyborczy sprzed pięciu lat był w jakimś stopniu ograniczony przez obowiązującą od roku 2008 konstytucję, przyjętą w sfałszowanym najpewniej przez juntę referendum konstytucyjnym.

Wedle zapisów tej konstytucji – obowiązującej także obecnie – wojskowi mają zagwarantowaną jedną czwartą miejsc w parlamencie. Tak więc wyborcze zmagania dotyczą tylko trzech czwartych mandatów parlamentarnych. Zmiana konstytucji wymaga 75 procent głosów parlamentarzystów, co jest nieosiągalne, ponieważ wojskowym sprzyja powołana przez nich Unia Solidarności i Rozwoju. Partia ta nie jest specjalnie popularna, w roku 2020 zdobyła jedynie 33 mandaty. Mimo to wojskowi dysponują więcej niż 25 procent miejsc w parlamencie. Ponadto, konstytucja gwarantuje Tatmadaw, czyli birmańskiej armii, kierowanie resortami siłowymi, co znacznie ogranicza pole manewru władz cywilnych. Ta sama konstytucja zawiera paragraf, na mocy którego osoba posiadająca w rodzinie kogoś, kto ma niebirmańskie obywatelstwo, nie może ubiegać się o fotel prezydenta. Tak więc niekwestionowana przez lata liderka opozycji, czyli Aung San Suu Kyi – której synowie posiadają obywatelstwo brytyjskie – została przez armię wyeliminowana z wyścigu do urzędu prezydenta. Warto o tym pamiętać, gdy ocenia się współczesną sytuację polityczną w Birmie/Mjanmie.

Listopadowe wybory powiększyły liczbę mandatów zdobytych przez kandydatów Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji do 396. To z pewnością ogromny sukces tego ugrupowania oraz dowód zaufania, którym mieszkańcy Birmy/Mjanmy nadal darzą Aung San Suu Kyi. Najciekawsze jednak są międzynarodowe konteksty tego zwycięstwa.

Wyklęta laureatka pokojowego Nobla

Poprzednie pięciolecie rządów Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji, okres 2015–2020, naznaczony był dramatycznymi wydarzeniami w najnowszych dziejach Birmy/Mjanmy. Na świecie największym echem odbiła się tragedia ludu Rohindżów, pacyfikowanych przez armię birmańską w dawnym stanie Arakan, znanym dziś pod nazwą Rakhine. Efektem tych pacyfikacji był exodus Rohindżów do sąsiednego Bangladeszu. Według szacunkowych danych, z Birmy/Mjanmy uciekło około 800 tysięcy członków tego ludu. Wedle ocen ONZ, działania armii birmańskiej nosiły w Arakanie znamiona ludobójstwa. Organizacje broniące praw człowieka alarmowały o mordach i gwałtach dokonywanych przez armię na ludności Rohindża.

To wszystko sprawiło, iż wspólnota międzynarodowa oczekiwała na głos potępienia tych działań przez liderkę Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji, laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla, osobę uznaną za ikonę birmańskiej drogi ku demokracji, a jednocześnie polityka pełniącego de facto rolę premiera rządu Birmy/Mjanmy, czyli przez Aung San Suu Kyi. Takiego głosu potępienia świat nigdy z ust Lady nie usłyszał. Dlatego została ona gwałtownie zrzucona z piedestału obrończyni wartości demokratycznych przez światową opinię publiczną. Wiele organizacji i państw odebrało jej przyznane niegdyś nagrody, wyróżnienia i tytuły obrończyni praw człowieka.

Światowi komentatorzy zastanawiali się, jak to możliwe, że osoba, która miała być symbolem walki o demokrację i prawa człowieka, poszła na tak daleko idące kompromisy z armią, iż nie zdecydowała się na krytykę brutalnych poczynań wojskowych. Oczywiście jej pole manewru nie było duże. Wchodząc w pierwszej dekadzie XXI wieku w pewien układ z wojskowymi, musiała zdawać sobie sprawę z ograniczonych możliwości działania. Uznała jednak, iż modernizowanie kraju i jego obrona przed ponownym powrotem brutalnej junty do władzy, to działania ważniejsze, aniżeli troska o muzułmańską społeczność Rohindżów i wchodzenie w spór z posiadającymi nadal ogromną władzę generałami. Postawiła na szali swoją reputację w zamian za możliwość kontynuowania reform oraz prowadzenia niepełnych, ale wciąż cywilnych rządów.

Dla komentatora z Europy interesujące może być podjęcie próby odpowiedzi na pytanie, dlaczego mimo krytyki płynącej z ust społeczności międzynarodowej, nie zrobiła ona na mieszkańcach Birmy/Mjanmy specjalnego wrażenia. Dlaczego wyborcy tak masowo zagłosowali na Narodową Ligę na Rzecz Demokracji oraz jej przywódczynię oskarżaną przez światowe demokracje o wspieranie łamania praw człowieka, brak pochylenia się nad tragedią ludu Rohindżów, wreszcie o układanie się z Tatmadaw, czyli armią?

Najprostsza odpowiedź brzmi następująco: armia jest nadal w Birmie/Mjanmie potężną siłą i cywilne władze nie mogą sobie pozwolić na otwarty konflikt z wojskowymi. Taki konflikt mógłby bowiem oznaczać kres procesu, którego celem jest modernizacja i demokratyzacja kraju. Tego typu rozumowanie jest z pewnością nieobce znacznej części społeczeństwa, które ma w pamięci brutalne rządy junty wojskowej i nie tęskni do czasów dyktatury. Tysiące osób zamordowanych i więzionych przez juntę to nadal traumatyczne przeżycie, które pozostaje w świadomości Birmańczyków, czy szerzej – mieszkańców tego kraju. Społeczeństwo ma także w pamięci zamknięcie kraju przed światem zewnętrznym, życie w gospodarce wiecznego niedoboru i braku jakichkolwiek poczynań modernizacyjnych.

Przepis na zwycięstwo

Ale Lady okazała się – mimo wielokrotnie deklarowanej woli współpracy z mniejszościami etnicznymi – liderką przede wszystkim etnicznej większości Birmy/Mjanmy, czyli ludności bamarskiej. To właśnie wśród Bamarów najsilniejsze były głosy żądające rozprawienia się z muzułmańską mniejszością Rohindżów, która ich zdaniem rozpycha się w kraju i dąży do powiększania swych wpływów. Bamarowie oczekiwali od władzy – obojętnie jakiej: cywilnej, czy wojskowej – ograniczenia aktywności nie tylko Rohindżów, ale i wyznawców islamu mieszkających w Birmie/Mjanmie. Najbardziej znanym orędownikiem takiego antymuzułmańskiego myślenia był buddyjski mnich Ashin Wirathu.

I tu dochodzimy do kolejnej z możliwych odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że laureatka Pokojowej Nagrody Nobla nie odniosła się krytycznie do pacyfikacji, mordów i gwałtów dokonywanych na ludności Rohindża. Otóż, Bamarowie w swojej większości to buddyści, którzy mają w swych szeregach duchownych – o podobnych poglądach do Ashina Wirathu – otwarcie nawołujących do ograniczenia wpływów muzułmańskich w kraju. Birma jest ich zdaniem krajem buddystów i wyznawcy islamu mogą być co najwyżej tolerowani. Społeczność bamarska uznałaby każdą krytykę kierowaną pod adresem armii pacyfikującej muzułmanów za niewłaściwą, a nawet za zdradę interesów narodowych rozumianych jako interesy swojej grupy etnicznej oraz większości buddyjskiej.

Aung San Suu Kyi milczała, gdy na jej rząd i na nią samą spadała krytyka społeczności międzynarodowej. Nie próbowała podtrzymywać tworzonego przez dekady wizerunku ikony walki o prawa człowieka i demokrację. Działała jak polityk, który idzie na kompromisy, który kluczy, który wsłuchuje się w głos elektoratu, który może dać mu zwycięstwo. Kilka lat temu zapytałem Lady, czy aktywne uprawianie polityki nie zmusi jej do akceptacji ryzykownych kompromisów. Nie odpowiedziała mi wtedy wprost: „Ja zawsze byłam politykiem, ja zawsze byłam w polityce” – stwierdziła wówczas, zdecydowanie ignorując treść pytania.

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Htoo Tay Zar, źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0)