Planując transformację energetyczną, należy wskazać cele, które chcemy osiągnąć dzięki niej. Zdefiniować je można jako zachowanie podobnego do dzisiejszego komfortu (choć niekoniecznie stylu, o czym niżej) życia przy jednoczesnym ograniczeniu kosztów środowiskowych i zapobiegnięciu nadchodzącej katastrofie klimatycznej w dostępnych dla nas ramach finansowych. Aby to osiągnąć, należy odejść od produkcji energii z paliw kopalnych. To wywołuje pytanie: jaką alternatywę dla nich wybrać?
Na początku wypada zgodzić się z Natalią Kołodyńską-Magdziarz – po pierwsze, Polska potrzebuje transformacji energetycznej, po drugie, w związku z tym, że proces ten jest czaso- i kosztochłonny, warto osiągnąć konsens polityczny wobec obranej ścieżki przemian (o ile jest to w ogóle możliwe przy obecnym stanie debaty publicznej i sile sporu politycznego w naszym kraju). Zanim jednak zakończymy dyskusję i podejmiemy jednoznaczną decyzję, warto przyjrzeć się „opcji atomowej” z szerszej perspektywy, niż zrobiła to autorka tekstu wyjściowego.
Plusy dodatnie i plusy ujemne „opcji atomowej”
Po lekturze tekstu Natalii Kołodyńskiej-Magdziarz można odnieść wrażenie, że transformacja energetyczna, która czeka Polskę, polega na dokonaniu jednoznacznego wyboru – atom, gaz albo OZE. Tymczasem sprawa jest bardziej skomplikowana. Nawet gdyby jednoznacznie i szybko podjęto decyzję o budowie elektrowni atomowych, a budowa wszystkich reaktorów potoczyła się zgodnie z planami wyznaczonymi przez rząd, to pierwszy z nich zostałby uruchomiony w 2033 r., budowa docelowych sześciu reaktorów zostałaby ukończona w 2045 r., a ich moc 6,6 GWe pozwoliłaby szacunkowo na pokrycie 23% krajowego zapotrzebowania na prąd. W tym scenariuszu („Scenariusz II – wariant strategiczny” przywołanego raportu rządowego) miks energetyczny Polski uzupełniałyby gaz (26%) i OZE pozyskiwane z wiatru i słońca (40%).
Jednocześnie inwestycja w reaktory atomowe o przewidywanej mocy pochłonęłaby, według rządowych szacunków, na które powołuje się Kołodyńska-Magdziarz, około 100 mld złotych. I tu pojawiają się schody. Obecnie w Unii Europejskiej buduje się bardzo mało nowych elektrowni atomowych. Inwestycje trwają w Finlandii, Wielkiej Brytanii, we Francji i na Słowacji (w tym ostatnim kraju o mocy bardzo niewielkiej w porównaniu z polskimi planami). W związku ze stagnacją w rozwoju energetyki jądrowej koszty budowy elektrowni rosną w przeciwieństwie do inwestycji w OZE, w których dynamicznie maleją. Widać to jak na dłoni, obserwując budowę reaktorów we wspomnianych wyżej krajach. Zarówno w Finlandii, jak i we Francji (państwie o zdecydowanie bardziej zaawansowanych „tradycjach atomowych” od Polski), koszty budowy okazały się przynajmniej ponad trzykrotnie wyższe od planowanych, przedłużeniu uległ również czas budowy – w obydwu przypadkach trwa ona już ponad 10 lat. Gdyby przyjąć, że Polska poniesie średnie koszty tych inwestycji, to budowa zakładanych w rządowym planie elektrowni wzrośnie ze 100 do około 200 mld złotych. Nie mówiąc o ryzyku opóźnienia inwestycji – według rządowych planów w ciągu 25 lat mamy otworzyć elektorowie o mocy czterokrotnie większej, niż budują, z wieloletnimi opóźnieniami, w tej chwili Finowie i Francuzi.
Niepewność dotycząca kosztów i czasu realizacji budowy to jednak nie jedyny problem związany ze strategicznym oparciem się na atomie. Inwestycje w elektrownie jądrowe – czy nam się to podoba, czy nie – znajdują się poza strategią transformacji energetycznej tworzoną przez Unię Europejską. Tymczasem wydaje się, że przemiany w sposobach uzyskiwania energii będą coraz ważniejszym elementem unijnej polityki, a co za tym idzie – jej priorytetów budżetowych. Próba zaabsorbowania unijnych funduszy na transformację energetyczną przy jednoczesnym wydatkowaniu olbrzymich środków na elektrownie atomową może okazać się trudno wykonalna. Dodatkowo, budując elektrownie atomową, godzimy się, że zdecydowana większość jej kosztów nie wróci do naszej gospodarki. To zagraniczni specjaliści zajmą się konstrukcją reaktorów – naszym firmom i pracownikom przypadnie rola co najwyżej podwykonawców. To ważne zastrzeżenie, bo, analizując koszty różnych scenariuszy transformacji energetycznej, warto patrzeć na nie również jako na inwestycje – ile miejsc pracy wytworzą w danym regionie, jak pozwolą rozwinąć się krajowym jednostkom badawczym i firmom, jak wpłyną na rachunki za prąd u konsumentów.
Oprócz wskazanych wyżej zastrzeżeń energetyka jądrowa niewątpliwie posiada również plusy. Po pierwsze, to prawda, że dziś atom jest technologią bezpieczną, choć nawet przy bardzo niskim prawdopodobieństwie uszkodzenia reaktora warto pamiętać o olbrzymich kosztach, które generuje ewentualna awaria – nie bez przyczyny nie istnieją komercyjne ubezpieczenia na ich wypadek. Po drugie, elektrownia atomowa – przynajmniej dopóki działa w niezakłócony sposób – generuje bardzo niewielkie straty środowiskowe. Po trzecie wreszcie, kiedy już uda się ją uruchomić, zapewnia stały dostęp do energii o określonej mocy – w czym niewątpliwie tkwi jej przewaga nad OZE.
Czy można wyobrazić sobie Polskę bez atomu?
Postawiwszy zastrzeżenia wobec budowy elektrowni atomowej, pamiętając o tym, że miałaby być ona jedynie elementem miksu energetycznego, czas odwrócić pytanie. Czy jesteśmy w stanie przejść transformację energetyczną bez wykorzystania energii jądrowej? Wizję takiej transformacji w 2015 roku w książce „Rewolucja Energetyczna. Ale po co?” przedstawił Marcin Popkiewicz. Propozycja ta wychodzi od podstawowej dla zagadnienia konstatacji – obecnie zużywamy dwa razy więcej energii, niż jej efektywnie wykorzystujemy. Aby ograniczyć nadmiarowe zużycie konieczne są zmiany na wielu polach: od jednostkowej kontroli zużycia prądu w czasie, w którym tak naprawdę nie używamy pobierających go urządzeń, przez sposób ogrzewania budynków, planowanie przestrzeni, po organizację transportu czy produkcji przemysłowej. Tu dochodzimy do wspomnianej na początku tekstu zmiany stylu życia. Tak – tego typu transformacja łączyłaby się z, symbolicznie rzecz ujmując, zamianą samochodu na rower czy transport publiczny. Choć, być może na nieco mniejszą skalę, nie unikniemy jej raczej także, budując elektrownie atomową.
Drugim elementem rewolucji energetycznej miałoby być odejście od produkowania energii w kilkudziesięciu wielkich zakładach na rzecz mniejszych, rozproszonych źródeł energii, najlepiej tworzących klastry energetyczne, składające się z różnych OZE, np. biogazowni, wiatraków i paneli fotowoltaicznych, co zapewniałoby większą pewność dostaw. Dodatkowo, jak wskazywał w wywiadzie dla gazeta.pl Edwin Bendyk, system oparty na rozproszeniu produkcji energii byłby szansą na unowocześnienie polskiej wsi. Jej mieszkańcy mogliby stać się prosumentami, jednocześnie dywersyfikując swoje źródła dochodów jako producenci biomasy (przerabianej następnie na biogaz) czy właściciele paneli słonecznych. Model prosumencki ma również szansę przyspieszyć przemiany związane ze stylem życia – ktoś kto dostarcza energię do sieci, jest jednocześnie zainteresowany jak najmniejszym zużyciem jej przez siebie tak, aby jak najwięcej wprowadzić do systemu. Tymczasem prąd pozyskiwany dzięki elektrowni atomowej – zastępującej węglową – utrwala wizję energii jako danego nam z zewnątrz dobra, nad którego pozyskiwaniem i dostępnością nie mamy żadnej kontroli.
W tym modelu teraz, w bardzo szybkim tempie, powinniśmy wykonać wiele drobniejszych, ale tworzących kompleksowy system kroków, mających na celu ograniczenie zużycia energii i zmianę modelu jej pozyskiwania, obserwując jednocześnie przemiany technologiczne. W zależności od rozwoju poszczególnych technologii być może okaże się, że metody przesyłania i magazynowania OZE są tak efektywne, że nie potrzeba dodatkowego elementu uzupełniającego miks albo, że dostępne są jeszcze bardziej nowoczesne i być może tańsze w produkcji reaktory atomowe IV generacji, albo że – przynajmniej przez jakiś czas – część energii będziemy importować. Tak przecież dzieje się już dziś, a problem z opcją atomową polega na tym, że w związku z czaso i kosztochłonnością wcale nie daje ona pewnej daty osiągnięcia suwerenności energetycznej.
Podsumowując, można się zgodzić, że wizja rozproszonej, „bezatomowej” transformacji wydaje się kusząca. Wymagałaby jednak precyzyjnego planu, zakwestionowania modelu produkcji energii w wielkich elektrowniach, szerokiej kampanii informacyjnej, zgodnej współpracy rządu z Unią Europejską i samorządami czy wreszcie gotowości społeczeństwa do szerokich zmian w stylu życia. Czy mamy na to szanse? Jeśli nie, to może jednak już dziś rzeczywiście trzeba postawić na atom.
Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: PublicDomainPictures; Źródło: Pixabay