Atom do produkcji energii to bardzo atrakcyjne rozwiązanie w obliczu nadciągającej katastrofy klimatycznej. Niesie mnóstwo realnych korzyści – choć, wbrew tezom części jego entuzjastów, nie jest panaceum na ocieplenie klimatu, smog, a także gradobicie i koklusz. Z kolei jego przeciwnicy w Polsce niekoniecznie są opłacani przez rząd niemiecki, Gazprom czy inny Sanhedryn. Ja sam w sprawie atomu dla Polski jestem za, a nawet przeciw. To znaczy: realizacja tak ambitnego projektu miałaby sens, ale tylko pod kilkoma warunkami. I to właśnie możność ich spełnienia powinna przesądzić, czy politycy wydadzą miliardy naszych złotych na kilka reaktorów czy nie wydadzą.

Po stronie zdecydowanych zwolenników budowy elektrowni atomowej w Polsce opowiada się autorka tekstu inicjującego obecne „Spięcie”. I w opisie zalet tego przedsięwzięcia trudno się z Natalią Kołodyńską-Magdziarz nie zgodzić, gorzej, że kilka kluczowych problemów w ogóle pomija. Ale po kolei.

Plusy atomu…

Rzeczywiście mówimy o technologii „wydajnej, bezpiecznej, ekologicznej oraz taniej w użytkowaniu”. Do wytwarzania prądu o mocy jednego gigawata przez rok elektrownia atomowa potrzebuje sporej ciężarówki paliwa; jej węglowa odpowiedniczka – kilkudziesięciu… tysięcy wagonów, które potem pójdą do atmosfery. Liczba ofiar produkcji prądu z atomu jest (nie negując tragedii Czarnobyla i Fukushimy oraz heroicznego poświęcenia żołnierzy i strażaków) w porównaniu z „ofiarami węgla” znikoma, skoro od samych zanieczyszczeń powietrza przedwcześnie umierają w Polsce dziesiątki tysięcy ludzi rocznie.

Także zeroemisyjność i środowiskowy ślad produkcji (surowce i materiały do budowy infrastruktury) stanowią sporą zagwozdkę dla zwolenników absolutnego prymatu energii z OZE. W końcu potrzebny do ich produkcji neodym czy kobalt nie spadają z nieba, a i trwałość paneli czy wiatraków niekoniecznie powala na kolana. Odpady atomowe budzą wprawdzie społeczny niepokój, ale też potrafimy – za odpowiednią cenę – bezpiecznie je przechowywać.

Wreszcie, ceny paliwa i obsługi bieżącej czynią atomówki bardzo konkurencyjnymi na tle źródeł odnawialnych. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę koszty utrzymywania dodatkowych mocy wytwórczych na noce, dni bezwietrzne i pochmurne czy wciąż niepewne perspektywy opłacalnego magazynowania energii.

…i minusy

W całym wywodzie Kołodyńskiej-Magdziarz najsłabiej broni się relatywizacja kosztów budowy elektrowni. Owszem, pisze ona, na początku jest faktycznie drogo, ale koszt zwraca się z czasem, a to przecież inwestycja na lat kilkadziesiąt. I dodaje konkrety: „Zainstalowanie elektrowni zdolnej do wyprodukowania 1MW energii ma kosztować ok. 15 mln zł (…). Dla porównania w przypadku wiatraków to ok. 7 mln zł, paneli słonecznych – ok. 3 mln zł (…), elektrowni gazowej – 4 mln zł. Na tym etapie elektrownia jądrowa wyraźnie przegrywa”.

Niestety, w rzeczywistości atom przegrywa dużo wyraźniej. Założone tu 15 mln za MW oznaczałyby, z grubsza, niecałe 16 mld złotych lub 4,1 mld dolarów za 1 GW mocy – tyle miałby kosztować przeciętny blok. To jeszcze nie najgorzej, trochę ponad rok wydatków na „Rodzinę 500+” i mamy wieeeelką (no dobra, średnią) elektrownię – oczywiście w tabelce księgowego, bo czas realizacji to osobna sprawa. A teraz schodzimy na Ziemię…

Mimo różnych szacunków wstępnych koszty instalowanych mocy w trzech wielkich projektach atomowych będących obecnie w budowie – fińskim Olkiluoto, francuskim Flammanville i brytyjskim Hickley Point – były zaskakująco zbieżne. Jak wskazuje Marcin Popkiewicz, obecnie zamykają się one w kwocie 30 mld złotych za GW mocy. W tureckiej Sinopie nowe reaktory miały kosztować po 3,5 mld dolarów za GW, ale teraz mówi się o…. 10 mld dolarów, czyli 38 mld złotych. Ktoś powie, że Turcja jest skorumpowana, ale już Finom coś podobnego trudno zarzucić; z kolei Francuzi na budowaniu atomówek zjedli zęby, więc powinno im iść sprawnie i efektywnie. Chińczycy obiecują jakieś cuda (tzw. Hualong-1) za ledwie 2,5 mld dolarów od gigawata, ale w świetle doświadczeń innych krajów trudno te zapowiedzi traktować serio.

A teraz jeszcze przypomnijmy sobie to wszystko, o czym Kołodyńska-Magdziarz nie pisze. Co wiemy o naszym państwie jako realizatorze wielkich przedsięwzięć. O polskim promie i samochodach elektrycznych, o wyborach pocztowych Jacka Sasina i o burmistrzu Pcimia na czele giganta paliwowego. O desancie ludzi Antoniego Macierewicza na Polską Grupę Zbrojeniową. Ale też, dla równowagi, o Staszku, co chciał spróbować sił w biznesie – jeszcze za poprzedniego reżimu. Naprawdę wierzymy, że polska klasa polityczna dobrze poprowadzi tak złożony projekt?

Wyrośnie kolejne lobby

Kompetencje i kryteria awansu to jedno, ale jest jeszcze fascynacja tzw. Białymi Słoniami, czyli inwestycjami wielkimi, drogimi, o potężnym znaczeniu symbolicznym. Perypetie lotniska w Baranowie czy przekopu Mierzei Wiślanej dobrze pokazują, ile w planowaniu wydatków jest kalkulacji rozwojowych, a ile politycznych; tych makro i tych z poziomu lokalnego. O właśnie, lokalnego: była jeszcze odkrywka w Złoczewie i nieszczęsny Blok C elektrowni „Ostrołęka”, w którym utopiliśmy miliard złotych.

Prowadzona przez wielką państwową spółkę elektrownia atomowa będzie też kolejnym potężnym lobbystą na rzecz utrzymania silnie scentralizowanej energetyki w Polsce. A jej interesy – związane np. z zakupem przez państwo energii po określonych cenach – będą ograniczać pole manewru państwa, tak jak dziś ma to miejsce w sektorze węglowym.

Rewersem tych wpływów atomowego, państwowego molocha będzie hamowanie – przez ograniczanie dotacji, ale też niekorzystne regulacje – rozwoju energetyki rozproszonej i prosumenckiej. Tej samej, która sprzyja z kolei rozwojowi autonomii społeczności lokalnych, spółdzielni oraz całej klasy małych i średnich przedsiębiorców na wsi i w mniejszych miejscowościach.

Dalej, przy okazji budowy elektrowni atomowej co najmniej kilkadziesiąt miliardów złotych wypłynie za granicę, bo udział firm polskich w jej budowie będzie z pewnością dużo mniejszy niż w przypadku źródeł odnawialnych. Z prostego powodu: potrafimy produkować pompy ciepła i rekuperatory czy budować morskie farmy wiatrowe; reaktorów nie potrafimy, a podzespołów do nich bardzo niewiele.

Wreszcie, budowa elektrowni atomowej to długofalowa decyzja o charakterze cywilizacyjnym. W praktyce – droga jednokierunkowa, z której trudno zawrócić czy nawet się zatrzymać, bo myto na wjeździe było horrendalne. A decyzję tę dzisiaj podejmowalibyśmy w warunkach niepewności technologicznej (efekty skali i rosnąca efektywność OZE, niejasna przyszłość atomu, zwłaszcza w Europie) i głębokiego kryzysu sfery publicznej.

To może się udać. Pod warunkiem, że…

Jakie zatem warunki musiałyby zostać spełnione, by mimo wszystko uznać projekt budowy elektrowni jądrowej w Polsce za wskazany? Skoro – powtórzmy za autorką „Nowej Konfederacji” – mamy przy atomie do czynienia z technologią „wydajną, bezpieczną, ekologiczną oraz tanią w użytkowaniu”?

Pierwszy warunek to inna władza i mniej spolaryzowana polityka. Gdyby rząd Zjednoczonej Prawicy podejmując w sprawie atomu decyzję miał nawet rację, tym gorzej byłoby dla racji. Bo nic bardziej ryzykownego niż wydanie dziesiątek miliardów na projekt o niepewnej legitymacji (ze względu na jego autorów, a nie na meritum) w połączeniu z głębokim podziałem społecznym. Przeforsowanie go na siłę też nie pogodzi Polaków, lecz uczyni tematem sporu – i zapewne ofiarą pierwszej realnej zmiany władzy.

Po drugie, warunkiem powodzenia jest wznowienie fali budów na świecie, najlepiej w Europie i to nie według rosyjskich czy chińskich technologii. Nie chodzi nawet o to, by Unia Europejska nam atom sfinansowała – na to Niemcy zapewne nigdy się nie zgodzą. Rzecz w tym, by nowe reaktory znów zaczęły powstawać w kilku krajach, co wywoła efekt skali obniżający koszty know-how i dostępnego kapitału.

Po trzecie, nie możemy już na wstępie przesądzać – jak rząd PiS – firma z którego kraju ma nam elektrownię zbudować. Elementarz negocjacji podpowiada, że takie podejście skazuje nas na gorsze warunki tym bardziej, kiedy liczymy na bezpieczeństwo militarne w pakiecie. Bez choćby próby zdywersyfikowania ofert zapłacimy za ten interes dużo więcej niż byśmy chcieli.

Po czwarte, wreszcie, należałoby trwale zagwarantować – tylko jak w Polsce zagwarantować cokolwiek?! – że rozwojowi atomistyki nie może towarzyszyć blokowanie prawne lub podatkowe rozwoju OZE, a energetyka wiatrowa i słoneczna będzie wspierana ulgami podatkowymi i subwencjami, zwłaszcza przy własności rozproszonej, w tym spółdzielczej i komunalnej.

Czy to realne? Nie dziś, nie przy tym rządzie i z tą opozycją. A w przyszłości? Cóż, naczelny prześmiewca II Rzeczpospolitej mawiał, że w tym kraju wszystko jest możliwe, nawet zmiana na lepsze.

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Markus Distelrath; Źródło: Pixabay