[promobox_publikacja link=”https://www.publio.pl/strach-i-wolnosc-jan-werner-mueller,p657953.html” txt1=”Nowość!” txt2=”Jan-Werner Müller<br><strong>Strach i wolność. O inny liberalizm</strong><br><br>Zamiast czarnowidztwa i desperacji autor wybiera namysł nad tym, jakiego liberalizmu potrzebujemy w XXI wieku – w dobie populizmu i pandemii. Lektura obowiązkowa dla szukających rozsądnego optymizmu w trudnych czasach.<br>” txt3=”27 zł (e-book)” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2020/12/muller_furcht_cover_PL-1-371×600.jpg”]

Jednym z głównych wątków, przewijających się przez złożoną historię liberalizmu, jest pytanie o największe zagrożenie dla wolności: czy jest nim państwo, czy podmioty niepaństwowe, takie jak silne korporacje?  Pandemia przypomniała nam, że źródłem zagrożenia może być także sama natura. Wirus nie ma ani woli, ani intencji, ale, co oczywiste, wpływa na nasze życie codzienne i naszą przyszłość w sposób, który jeszcze rok temu byłby nie do wyobrażenia.

Spory o to, jak działać w obliczu pandemii, obracają się wokół pytania, czyje zamierzenia (i działania) stanowią większe zagrożenie dla wolności. Dla niektórych nałożone przez państwa obostrzenia, w tym zakrojone na szeroką skalę śledzenie obywateli, to przygrywka do cyfrowego autorytaryzmu. Inni twierdzą, że archetypowym przykładem utraty wolności było tak naprawdę funkcjonowanie zakładów przetwórstwa mięsnego, zmuszających personel do pracy w niebezpiecznych warunkach (alternatywą była groźba utraty posady). W tym wypadku państwo powinno interweniować, aby zapewnić wolność od życia w strachu.

Nie można powiedzieć, że pandemia nie prowadzi do rzeczywistej utraty wolności. Nie należy lekceważyć stwierdzenia Thomasa Hobbesa, że wolność polega na samej możliwości swobodnego ruchu ciała (w tym fizycznego zbliżenia do innych osób, jeśli sobie tego życzą). Niektóre wybory ludzi, jak wspólne wyjście do baru czy na tańce, uznane zostały za niepoważne lub co najmniej zbędne. Stwierdzenie, iż taka utrata wolności jest rzeczą błahą, że w zasadzie przypomina przymus zapięcia pasów, gdy wsiadamy do samochodu, charakteryzuje się dużą dozą niewrażliwości, gdyż za ograniczenia wolności wysoką emocjonalną cenę płacą ci, którzy nie mogą być blisko starzejących się lub nawet umierających rodziców czy przyjaciół, szczególnie narażonych na zachorowanie. W mniej traumatycznych przypadkach ograniczenia trudno znoszą te osoby, którym bardzo brakuje spontanicznych spotkań, niemożliwych do zorganizowania na Zoomie czy innej platformie wideo.

Skutki pandemii są z pewnością okrutne. Uważnym obserwatorom unaoczniła ona nierówności i słabości, których istnienie podejrzewali od dawna, ale nie widzieli ich tak wyraźnie (inaczej rzecz ujmując, pandemia to zdjęcie rentgenowskie naszych społeczeństw). Okrutny był także sposób, w jaki przedstawiano możliwe scenariusze działania w obliczu pandemii. W Stanach Zjednoczonych „otwarcie się” od początku było przedstawiane przez prawicowe elity w mylny sposób: wolnością nazwano całkowitą beztroskę; w pełni racjonalny strach, który mógłby zachęcać obywateli do większej ostrożności w kontaktach i uzasadniać odpowiednie regulacje krajowe, był stygmatyzowany przez firmy zorientowane przede wszystkim na zysk i przedstawiany jako tchórzostwo w nieamerykańskim stylu przez skrajnie prawicowych hochsztaplerów.

Kilka lat temu coś takiego byłoby nie do wyobrażenia. W żadnym innym kryzysie we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych nie zabrakło tak bardzo narodowego przywództwa i kompleksowej strategii. Planem Trumpa ewidentnie był brak planu i nadzieja, jak ujął to Jay Rosen, że opinia publiczna cierpi na podobny deficyt uwagi jak on sam. W powstałej próżni wybrzmiały najradykalniejsze głosy Partii Republikańskiej i twardego prawicowego biznesu: przeforsowano ideę, że właśnie toczy się epicka walka między irracjonalnym strachem a umiłowaniem wolności. Fani Freedom Works oraz Network of Job Creators nawoływali do „wypłaszczenia krzywej strachu” [1]. Retoryka ta znalazła oddźwięk na plakatach rzekomo libertariańskich protestujących w Michigan, głoszących, że „moja wolność nie kończy się na Twoim strachu”.

Pod wieloma względami prawica słusznie postąpiła, działając według strategii politycznej, która sprawdziła się w przeszłości. Aby odwrócić uwagę od rosnących nierówności i szybko pogarszającego się stanu środowiska naturalnego, zaczęła nieustannie podsycać wojny kulturowe. Maski zdefiniowano jako z natury „liberalne” lub jako oznakę zniewolenia przez rząd; odpowiedzialnością za wirusa obarczono złych cudzoziemców (oczywiście przypisanie tego zła obcokrajowcom niekoniecznie pasowało do wyrażanego w tym samym czasie twierdzenia, że wirus nie jest tak bardzo groźny). Zamiast zmobilizować państwowe zasoby do ochrony zarówno firm, jak i pracowników, i uwolnić tych drugich od przymusu przebywania w niebezpiecznych warunkach (tak było na przykład w Danii), pandemię zinstrumentalizowano, aby przepchnąć program pełnej deregulacji, który Trump i jego poplecznicy popierali od początku jego prezydentury (podobną dynamikę można było zaobserwować pod rządami Bolsonaro w Brazylii; w Wielkiej Brytanii z kolei chodziło nie tyle o deregulację konkretnych branż, co raczej o ich całkowite zniknięcie, jeśli nie wpisywały się w priorytety rządu).

Takie podejście wpisuje się w sposób działania, który republikanie przetestowali w odniesieniu do kwestii ocieplenia klimatu – udawać, że zagrożenie tak naprawdę nie istnieje, a poza tym twierdzić, że wszystko jest spiskiem globalnego geopolitycznego rywala. Skutek jest taki, że wielu obywateli, zamiast wspólnie stawiać czoła egzystencjalnemu zagrożeniu, będzie miało potrzebę udowodnienia, że są prawdziwymi Amerykanami kochającymi wolność, poprzez wzmocnienie swojej nieprzejednanej postawy w stosunku do środowiska oraz swoich uprzedzeń wobec obcych albo mniejszości w kraju.

W tym miejscu warto przypomnieć, że pandemia w istocie przyniosła realne ograniczenia wolności. Ale nie wolno nam zapominać, że państwo zawsze wolność jednocześnie daje i ją ogranicza – nawet najzagorzalsi libertarianie dzwonią na policję, kiedy złodzieje nastają na ich prawo do swobodnego dysponowania własnością. Wolność to warunek społeczny, dany i gwarantowany z woli politycznej. Noszenie maski to obowiązek, ale można go świetnie uargumentować i nie jest to nierozsądne obciążenie. Podstawowe prawa polityczne są zawsze uzasadniane w odwołaniu do rozsądku właśnie, na przykład Mike Pence, wiceprezydent w administracji Donalda Trumpa, w obszernej obronie nieudanego wiecu Trumpa w Tulsie w czerwcu 2020 roku, wspomniał o konstytucyjnym prawie do wolności zgromadzeń, ale zapomniał, że zgromadzenia mogą podlegać regulacjom, jeśli chodzi o ich czas, miejsce i organizację.

Swobody są ograniczane nie tylko dlatego, że państwa mają do tego jasny, demokratyczny mandat nadany przez słusznie przestraszoną większość (badania pokazują stałe wsparcie dla takich działań). W sytuacji, gdy jako jednostki nie jesteśmy w stanie właściwie ocenić, czy nasze zachowanie spowoduje znaczące szkody innym, to państwa muszą wprowadzać właściwe regulacje. Być może nie zabiję nikogo jadąc 220 km/h po autostradzie, ale nakładane przez państwo ograniczenia prędkości mają swoje uzasadnienie.

Nie jesteśmy w stanie, jako jednostki, oszacować ryzyka, jakie dla innych stanowi nasze ciało (które potencjalnie może przenosić wirusa) – szczególnie, że ogromna szkoda, jaką mogą spowodować osoby przechodzące chorobę całkowicie bezobjawowo, może być większa niż początkowo zakładano. W związku z tym państwa powinny wykazywać się wręcz nadgorliwością w wydawaniu regulacji, dzięki czemu pracownicy, którzy muszą wrócić do pracy, nie będą się aż tak bardzo musieli obawiać o swoje zdrowie.

Państwo powinno także karać firmy, które nie dbają o bezpieczeństwo pracowników, i nie pozwalać im na unikanie odpowiedzialności poprzez tłumaczenie, że owi pracownicy są „niezbędni”, jak zrobił to Trump w odniesieniu do przemysłu mięsnego. Prawicowe elity często zdecydowanie sprzeciwiają się temu, żeby obarczać odpowiedzialnością biznes. Oczywiście na papierze część twardo prawicowych przedstawicieli przedsiębiorców podpisze się pod zobowiązaniem do wprowadzenia „dobrych praktyk w miejscu pracy”. Ograniczenie „ludzkiego kapitału akcyjnego”, jak subtelnie powiedział doradca Białego Domu, nie leży w ich interesie. Ale strategia wojny kulturowej, dzięki której wygrywali w przeszłości, opartej na przekonaniu, że „prawdziwi mężczyźni nie stosują się do zasad dystansu społecznego”, każe im działać zgoła inaczej.

Jeśli nie istnieją gwarancje bezpieczeństwa, to rzekoma wolność gospodarcza, którą promuje twarda prawica, jest de facto brakiem wolności: pracownicy nie mogą wybrać, czy zostać w domu, czy pracować, choć mają powody do tego, żeby bać się pracy. Ta ostatnia jest dla nich jedynym wyjściem, mimo tego, że wykonują ją w niebezpiecznych warunkach. W innej sytuacji są grupy uprzywilejowane, które mogą pozostać w bezpiecznym miejscu, bo mają możliwość pracy zdalnej  lub po prostu nie potrzebują dopływu pieniędzy. Ograniczenia muszą być stosowane równo – to podstawowy wymóg liberalnej demokracji – jednak nierówny wpływ pandemii musi być brany pod uwagę w procesie podejmowania decyzji politycznych.

Oczywiście istnieje jeszcze przestrzeń do dyskusji, bo pandemia nie oznacza, że demokrację musi zastąpić technokracja. Ludzie słusznie mogą mieć różne zdania o tym, co jest dla nich najistotniejsze (np. ile można wydać na ocalenie teatrów?). Również opinie epidemiologów na temat pandemii różnią się między sobą. Libertarianie, a nawet wyznawcy teorii spiskowych, powinni mieć swobodę publicznego przedstawiania swoich argumentów – jednak pod warunkiem, że nie narażają innych ludzi. Takie było uzasadnienie zgody wydanej latem w Berlinie, gdy odpowiednio rozproszonym demonstrantom ze skrajnej lewicy i prawicy pozwolono na wyrażenie sprzeciwu wobec polityki rządu niemieckiego. Władze miały nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek, aby nakazać maski wszystkim uczestnikom (demonstranci często się od tego uchylali).

To historyczny moment dla przywódców, kiedy mogą pokazać, że wolności nie polega tylko na maksymalnym  poszerzeniu przestrzeni dla samostanowienia jednostki. Wolność, zgodnie ze słynnym stwierdzeniem Hannah Arendt, to także kolektywna zdolność do koordynacji wysiłków i wspólnego działania w imię konkretnego celu społecznego. Dla jednostki może to oznaczać konieczność wykazania się wyrozumiałością i zwrócenia uwagi na przestrzenie, które współdzieli z innymi. Tak naprawdę wiele osób w różnych krajach przyjmuje taką właśnie postawę i dobrowolnie zakłada maseczkę, biorąc pod uwagę bezpieczeństwo innych przy przemieszczaniu się i przy rozmowie. Dobrowolne samoograniczenia – wraz z uzasadnionymi dobrem publicznym regulacjami wprowadzanymi na określony czas i z uwzględnieniem osądu obywateli przy kolejnych wyborach – to prawdopodobnie najlepsza recepta na złagodzenie strachu i zwiększenie wolności w dłuższej perspektywie.

 

Berlin, wrzesień 2020 roku


Przypis:

FreedomWorks to założona w Stanach Zjednoczonych w 2004 roku konserwatywna, libertariańska grupa lobbystów, zbliżona do ruchu Tea Party. Network of Job Creators jest amerykańską organizacją wspierającą rozwój wolnego rynku i nawołująca do radykalnego obniżenia podatków [przy. red.].

Z języka angielskiego przełożyła Anna Chwedczuk-Szulc.

Wstęp częściowo zaczerpnięty z artykułu „The American right is pushing «freedom over fear»” [Amerykańska prawica chce przepchnąć „wolność ponad strachem”], „The Guardian”, 16 lipca 2020.