Choć wytrawny polski czytelnik wie, że najpopularniejsze dzieło Tennessee Williamsa nie opowiada o tramwajarstwie, a na półce ma zapewne przynajmniej jedną pozycję Faulknera –nawet jeśli zakupił ją przypadkiem wraz z kolekcją „Wyborczej” – Flannery O’Connor, jedna z najznakomitszych przedstawicielek literackiego amerykańskiego południa XX wieku, przez długi czas pozostawała znana jedynie wykładowcom amerykanistyki i ich studentom. A i to nie zawsze.
Sytuację tę zmienił wydany przez W.A.B. przeszło sześćsetstronicowy zbiór wszystkich opowiadań pisarki, która większą część życia spędziła na farmie w rodzinnej Georgii. O’Connor chorowała na prowadzący do zwyrodnienia stawów toczeń rumieniowaty. Na licznych fotografiach pozuje wsparta na kulach. W tle przechadzają się pawie, których chciała mieć tyle, „żeby przy każdym wyjściu z domu na któregoś wpadała”.
Zmarła, nie osiągnąwszy czterdziestu lat. Literacką spuścizną mogłaby jednak obdzielić przynajmniej kilku kolegów po fachu. Wspomnianą kolekcję kilkudziesięciu opowiadań dopełnia wybór esejów i wykładów opublikowany w zeszłym roku przez Wydawnictwo Karakter.
Zbiór zawiera wszystko, co zajmowało autorkę w trakcie jej krótkiego życia. Całości nie brakuje inteligencji, precyzyjnej ironii oraz imponującej wiedzy, której przejawom towarzyszy często pełne rozczarowania społeczeństwem westchnienie. O’Connor podpowie, jak czytać i pisać w czasach szerzącej się grafomanii, wyjaśni, dlaczego król ptaków jest tylko jeden, i wskaże, dlaczego kluczem do jej opowieści jest religijna tajemnica.
Z szacunku do konkretu
„W dzisiejszych czasach żałosne pismactwo jest hojniej wynagradzane niż dobra proza. Czasem trzeba tylko nauczyć się pisać wystarczająco źle, żeby świetnie zarobić”.
Trudno o lepszy dowód na to, że słowa autorki z Georgii, choć spisane w latach 50. i 60. ubiegłego wieku, nie straciły na aktualności. O’Connor odmawiała pełnienia funkcji „sługi swej epoki”. Przerażała ją wizja świata, w którym prozaik dogadza zmęczonemu czytelnikowi (od dodawania otuchy, mówi, są agencje reklamowe). Fragmenty, w których uczy, jak pisać, zdają się najlepszą częścią „Misterium i manier”, wyłączając może znakomity tekst o pawiach.
Początkujący powieściopisarze, jak zauważa, zwykle szukają dla siebie dostojnego zajęcia. Gonią przez to za „bezcielesnymi ideami”, odrzucając materię – w efekcie widzą problemy, ale nie ludzi.
Nie bez charakterystycznego dla siebie humoru pisarka wskazuje, że akt pisania nie jest ucieczką od świata, a „skokiem głową naprzód w rzeczywistość”, koszmarnym przeżyciem, „przy którym wypadają włosy i psują się zęby”.
Pisarz ma za zadanie ukazać nie to, czym powinniśmy być, lecz czym jesteśmy. Za sens opowieści, którą traktowała jako czyste przeżycie, uznawała konkret, w którym, kopiąc głębiej, można doszukać się „tajemnicy” (określenie to przebija się w książce co chwilę).
Prozaik, dowodzi, mówi poprzez akcję, nie abstrakcyjne pojęcia. Jego narzędziem jest oko. Na brak tematów nie powinien zaś cierpieć nikt, kto przetrwał dzieciństwo.
O „wszędzie i nigdzie”
Lekcja o tym, jak pisać, nie byłaby kompletna bez wspomnienia regionalności prozy, która jest jednym z fundamentów opowiadań pisarki z Georgii. O’Connor chciała przemawiać w obrębie społeczności, w której przyszło jej żyć. Jak bowiem podkreśla, wyobcowana wyobraźnia artysty jest psuta przez teorię. Prozaik w akcie twórczym naśladuje wówczas świat, który zobaczył w telewizji. Przez abstrakcyjność scenerii, gdzie akcja toczy się „wszędzie i nigdzie”, opowieść traci swą wielowymiarowość, stając się „płytką i ulizaną”.
O’Connor kontestuje romantyczny mit samotniczego pisarstwa. Wskazuje, że alienacja, która niegdyś uchodziła za syndrom choroby, dla współczesnej prozy stała się ideałem. Efekt? Dla będącego outsiderem bohatera powieści, który wyobcował się ze społeczności, „granicami kraju są kości własnej czaszki”.
W wykładach położono nacisk na przewagę regionalnej prozy, którą daje jej zdolność do „uniwersalnego odczytywania drobnego okruchu historii”, spajającego społeczność piętnem pewnej tajemnicy. Pisarze z Południa, zauważa O’Connor, piszą o odmieńcach, ponieważ – w przeciwieństwie do reszty kraju – potrafią go jeszcze rozpoznać. Pisanie o zgniliźnie (zarzut, który często pojawiał się w krytyce dzieł pisarki) nie wynika zaś z miłości do brudu, a żywionej do niego nienawiści.
Kwestia odmienności literatury amerykańskiego Południa, czerpiącej z odmienności jego mieszkańców, może być dla polskiego czytelnika tematem cokolwiek odległym. Tezy O’Connor z łatwością można jednak przenieść na nasz grunt i, by nie szukać daleko, zastanowić się nad źródłami sukcesu powieści Szczepana Twardocha czy choćby „Zimowli” Dominiki Słowik, i dalej, sięgając odrobinę głębiej, wspomnieć żydowskie miasteczko Brunona Schulza i brudną warszawskość Marka Hłaski.
O’Connor stawia sprawę jasno: pisarz powinien odnaleźć w swym domu to, czego inni zmuszeni są szukać poza nim.
Ewangelizowanie pozostawić ewangelistom
Członkowi laicyzującego się społeczeństwa najtrudniej będzie zapewne przebrnąć przez piątą część zbioru, a więc teksty poświęcone religii. Przez wypowiedzi pisarki przebija się tu pewien fundamentalizm. Jej pisanie o wierze nie przywodzi jednak na myśl przykrej, obezwładniającej dla świeckiego odbiorcy narracji, która w najlepszym razie rodziłaby u niego ironiczny uśmieszek, w najgorszym – posądzenie narratora o dewocję. O’Connor przeciwstawiała się tezie, jakoby pisarz katolicki musiał przyjmować „parafialną estetykę”, która ograniczałaby swobodę twórczego pisania. Ortodoksyjnie chrześcijański światopogląd w jej opinii rozszerzał pole widzenia, zamiast je ograniczać. Wiara, mówi O’Connor, będąc „rękojmią szacunku wobec tajemnicy”, nadaje spostrzeżeniom twórcy nowy wymiar.
Rozważania na temat religii są kluczem do zrozumienia prozy O’Connor. Jak dowodzi pisarka, do tajemnicy, o której mówi nam objawienie, prowadzi nas nie wizja zaświatów, ale życie na powierzchni dostępne naszym zmysłom. Ma to olbrzymie konsekwencje dla literatury i aktu twórczego wierzącego autora.
Wymagania stawiane przez Kościół (czy może lepiej – katolickich czytelników) nie mogą przesłonić prawdziwości sztuki, a „prozy odwzorowującej życie boją się tylko osobnicy słabej wiary”, którzy, nieprzygotowani do czytania opowieści, dostrzegają w nich jedynie powierzchowną, obsceniczną warstwę. Rezygnację z badania rzeczywistości w imię wiary autorka uznaje za najszybszą drogę do marnej prozy.
W przypadku pisarza, przekonuje, oczy Kościoła nie mogą wyręczyć jego własnych. „Kiedy katolicki powieściopisarz zamyka oczy i próbuje patrzeć oczami Kościoła, dorzuca kolejne źdźbło do sterty świątobliwej tandety, z której od jakże dawna słyniemy”.
Ewangelizowanie pozostawiała ewangelistom. Nim pisarz będzie mógł zbawić świat, musi bowiem ocalić własną twórczość.
Książka:
Flannery O’Connor, „Misterium i maniery”, przeł. Michał Kłobukowski, wyd. Karakter, Kraków 2020.
* Zdjęcie na stronie głównej: Flannery O’Connor. Źródło: bswise, Flickr (licencja CC BY-NC-ND 2.0).