Późnym latem media – a przynajmniej te, w których mówi się o wydarzeniach spoza granic Polski – zdominował temat Białorusi. I nietrudno się dziwić. Zdjęcia z całego kraju, ukazujące masy pokojowo protestujących Białorusinów i Białorusinek, napawały podziwem. Te pozytywne wrażenia mieszały się z szokiem związanym z patologicznie drastyczną reakcją władz. Jakby z braku pomysłu na uspokojenie nastrojów społecznych, łukaszenkowski reżim zdecydował się na prostacką metodę, wynikającą niejako z samej natury białoruskich decydentów – łapanki, bicie i łamanie życiorysów.

Teraz, po pierwszej fali zainteresowania, w stacjach telewizyjnych nie uświadczymy kolejnych przebitek z maszerującymi i uśmiechniętymi obywatelami, skandującymi „Żywie Biełaruś”. Sposoby protestu diametralnie się zmieniły. Zmienił się też przekaz opozycjonistów, z którego przebija narastający gniew. Reżim również zaadaptował się do nowych form protestu. Kilka miesięcy sprawiło jednak, że opozycja ugruntowała swoją pozycję i nie jest już bezzębna w konfrontacji z Łukaszenką.

Republika Telegram kontra państwo policyjne

Wyjątkowość obecnej sytuacji ilustruje fakt głębokiego rozłamu, jaki dokonał się w Białorusi na fali protestów. Życie toczy się na dwóch płaszczyznach, jakby paralelnie. Od pięciu miesięcy władza utrzymuje, że kraj znajduje się pod kontrolą, co dokumentuje ukręcenie łba samym protestom. Z kobiecego tercetu, który przewodził protestom, tylko Maryja Kalesnikawa znajduje się dalej w kraju. Członkini opozycyjnej Rady Koordynacyjnej siedzi w więzieniu po tym, jak w dramatycznym geście podarła swój paszport przed przejściem granicznym, kiedy pracownicy białoruskich resortów siłowych próbowali ją siłą wyrzucić z kraju. Dla liderów ruchu oporu Łukaszenka przewidział dwie opcje: zagraniczną tułaczkę albo kajdany. W wypadku dwóch mężczyzn-kontrkandydatów dyktatora, Wiktara Babaryki oraz Sarhieja Cichanouskiego, wykorzystano drugi wariant.

Reżim skutecznie kara za nieprawomyślność i aresztuje protestujących, dziennikarzy lub wystawia grzywny za niepoprawną aktywność w internecie. Według raportu Centrum Praw Człowieka „Wiasna”, pomiędzy sierpniem a grudniem aresztowano 25 tysięcy Białorusinów, w tym 381 z nich pobito podczas zatrzymania. Do tej pory w więzieniach siedzi ponad 180 osób, które uznano za więźniów politycznych.

W pewnym sensie uprzątnięto więc ludzi z ulic, a władza symuluje państwo prawa. Te grę stymulują fałszywe ustępstwa „uzurpatora”, jak nazywa się Łukaszenkę. Zapowiedział on szerokie prace nad reformą konstytucyjną, ogłaszając w lutym Wszechbiałoruski Zjazd Ludowy, którego uczestnicy będą debatować nad ustawą zasadniczą. Dokument ma zostać przegłosowany w narodowym referendum do końca tego roku i ostatecznie doprowadzić do uspokojenia nastrojów.

Ten fantom państwa słuchającego głosu ulicy zestawiony jest z działającymi strukturami opozycji, które nie opierają się wyłącznie na zagranicznym lobbingu Swiatłany Cichanouskiej, obecnie zgodnie uznawanej za liderkę opozycji i głos wolnej Białorusi. Owszem, do sukcesów należy zaliczyć zachodnie sankcje – zarówno te przygotowane przez Wspólnotę Europejską, jak i amerykański „Akt o Demokracji Białorusi”. Działania te zawężają możliwości podkarmiania reżimu, ale aktywność poza krajem nie świadczy o sile antyłukaszenkowskiego frontu.

Cyberpartyzantka 

Prawdziwa zmiana dokonuje się w sercach. O ile „polski scenariusz” zakładający masowe strajki w wielkich zakładach przemysłowych, tak ważkich z punktu widzenia gospodarki i samego wizerunku reżimu, się nie ziścił, to nie jest też tak, że opozycyjny nastrój wyparował. Paralelność oficjalnego państwa i struktur opozycji polega na tym, że Białorusini za dnia chodzą do pracy – a przynajmniej skutecznie udają. Masowe protesty przeistoczyły się w mniejsze, często wieczorne, organizowane za pośrednictwem czatów, „spacery” dzielnicowych społeczności. Szczególnie w weekendy osiedla większych czy mniejszych miast obchodzone są przez grupy protestujących, którzy rozsiani są po większości kraju, co utrudnia łapanki.

Aktywiści z powodzeniem zdominowali pole informacyjne za pośrednictwem internetu, gdzie wymieniają się informacjami co do kolejnych akcji, zatrzymań i szczegółów działań politycznego centrum skupionego wokół Cichanouskiej. Wykreowano swoiste państwo w państwie, którego zatrzymać nie sposób – jedyną opcją jest odłączenie Białorusi od sieci globalnej, co miało miejsce na kilka dni w czasie sierpniowych protestów. Nawet jednak krótkookresowe „wyjęcie wtyczki” generuje horrendalne koszty, uderzające także w krwiobieg reżimu.

Tutaj zatem koło się zamyka, a łukaszenkowski aparat musi reagować na kolejne ciosy zadawane przez opozycję. W ciągu ostatniego półrocza obrodziło w struktury i inicjatywy, które napsuły już sporo krwi Łukaszence. Jest bowiem sztab Cichanouskiej, jest Koordynacyjna Rada czy Narodowy Zarząd Antykryzysowy pod przewodnictwem Pawła Łatuszki, byłego dyplomaty Republiki Białoruś. Wszystkie te instytucje prowadzą skoordynowaną politykę podkopywania podstaw reżimu. To nie tylko zagraniczny lobbing, ale także prozaiczna „praca u podstaw”: przygotowywanie projektów reform, pomoc zatrzymanym czy ujawnianie kolejnych przestępstw władz.

Ta cała aktywność nie miałaby jednak sensu, a rząd „na uchodźctwie” podzieliłby los bliźniaczych organizacji z XX wieku, gdyby nie współpraca z Białorusinami wewnątrz kraju, którzy wchodzą w interakcję z zagranicznymi centrami decyzyjnymi. Imponuje rozpiętość opozycyjnych projektów – od zespołu pomagającego relegowanym za poglądy polityczne studentom do organizacji zrzeszających niezależne związki zawodowe. To dzięki zaangażowaniu internautów rozpoznano mundurowych zatrzymujących Romana Bondarenkę, 31-letniego malarza, który w listopadzie został aresztowany przez zamaskowanych milicjantów i zmarł wskutek pobicia na komisariacie.

Ujawnianie tożsamości pracowników białoruskich resortów siłowych to jedna z najbardziej spektakularnych broni opozycji. To właśnie inicjatywa BY_POL, założona przez byłych pracowników MSW, regularnie udostępnia dane osobowe tych milicjantów i OMON-owców, którzy zamieszani byli w bezprawne zatrzymania i tortury. Podają też instrukcje, jak po pagonach i numerach na mundurze rozpoznać konkretne zgrupowania wojsk wewnętrznych, zdzierając tym samym tak potrzebną mundurowym zasłonę bezkarności. W grudniu przez komunikator Telegram przetoczyły się też wyliczenia autorstwa BY_POL, świadczące o tym, że w trzecim kwartale z białoruskiego MSW odeszło ponad tysiąc pracowników, a krótko po wyborach w mińskim OMON-ie o rezygnację wystąpiło ponad 24 procent całego składu. Zadaje to kłam twierdzeniom o białoruskim aparacie siłowym jako monolicie. Poza tym, ktoś w „terenie” musi przecież te informacje dostarczać. I to nawet z samego szczytu władz, o czym świadczą wycieki z wewnętrznych spotkań MSW ujawniające gotowość reżimu do kolokwialnego „pójścia na całość”. Dość powiedzieć, że na jednym z nich głos przypominający ten należący do wiceministra spraw wewnętrznych zapowiedział stworzenie tajnej „bazy danych” przeciwników Łukaszenki i osadzania ich w obozach „odosobnienia”. Resorty siłowe posiadają swoistą carte blanche na przemoc.

Podziemny parlament 

Wariant zduszenia protestów wydaje się jedynym, który Łukaszenka mógłby sprawnie przeprowadzić. Próby wyjścia „uzurpatora” naprzeciw reformatorskim oczekiwaniom społeczeństwa spaliły na panewce już w przedbiegach – i to za sprawą kolejnych ruchów w mediach społecznościowych. Wspominany Wszechbiałoruski Zjazd Ludowy, stanowiący w koncepcji Łukaszenki wehikuł dla podtrzymania jego dyktatury, był dla społeczeństwa zagadką – zarówno pod względem wyboru kandydatów, jak i samego sposobu procedowania. Sprawę rozwikłała opozycyjna Rada Koordynacyjna i sami Białorusini, którzy na wezwanie właśnie tej organizacji w kolektywnym geście rozpoczęli zbieranie informacji i pogłosek na temat kształtu Zjazdu.

W zaledwie kilku tygodni na przełomie grudnia i stycznia opinia publiczna zdobyła dostęp do danych deputowanych, których rdzeń stanowić mają posłuszni władzy urzędnicy i biznesmeni. Co więcej, wielu z nich nie było nawet świadomych wybrania na zaszczytną funkcję konstytucjonalistów – dowiedzieli się o tym za pośrednictwem właśnie struktur opozycyjnych. Na lokalnych forach użytkownicy żądali od delegatów rezygnacji od funkcji, wywierając na nich społeczną presję.

W kontraście do niejawnej struktury Zjazdu, Rada Koordynacyjna ogłosiła alternatywną – Schod, internetową i transparentną platformę, na której Białorusini mogą zgłaszać swoje kandydatury do przyszłego ciała ustawodawczego oraz publikować postulaty. Analogicznie z łukaszenkowskim Zjazdem, Schod ma rozpocząć swoje prace w lutym, po uprzednim wyłonieniu delegatów. W ten sposób białoruska Republika Telegram ma zyskać swój własny parlament, wolny od Łukaszenki i jego popleczników. Opozycja już rozpoczęła szerokie prace nad swoim projektem ustawy zasadniczej.

Słabnięcie wspierającego ramienia

Rozpatrywanie dzisiejszej sytuacji białoruskiej byłoby niekompletne bez uwzględnienia Rosji. W grudniu rozgłos zdobył opublikowany przez „The Insider” dokument świadczący o tym, że Kreml przeprowadza operację stworzenia antyłukaszenkowskiej, a jednocześnie prorosyjskiej partii na Białorusi. Fakt stosowania takich wybiegów przez Rosjan nie stanowi żadnej nowości. Oprócz aktywów infrastrukturalnych i militarnych, Moskwa posiada przecież duży kapitał w postaci sympatii samych Białorusinów i oczywistych związków kulturowych. W odróżnieniu od innych „kolorowych rewolucji”, białoruskie protesty nie zawierały w sobie aspektu geopolitycznego, a wśród demonstrujących nie powiewały flagi Unii Europejskiej, tak jak w Ukrainie czy na Kaukazie Południowym.

Nawet jeśli ujawnione dokumenty były „wrzutką”, Kreml jest słusznie zaniepokojony sytuacją na Białorusi. Tym bardziej że prorosyjskie nastroje pośród młodej części białoruskiego społeczeństwa zdają się również słabnąć – i to przede wszystkim dlatego, że Putin udzielił bezpośredniego wsparcia osaczonemu „uzurpatorowi”. Po fali odejść białoruskich dziennikarzy z państwowej telewizji w ramach protestu przeciwko władzom, kamerę przejęła drużyna rosyjskich propagandzistów. Pomocy udzielono także militarnie, dostarczając broń, a w grudniu podpisano umowę o współpracy pomiędzy rosyjską Gwardią Narodową i białoruskim MSW, co otwiera Rosjanom perspektywę swobodnej operacji u swojego zachodniego sąsiada. W obliczu międzynarodowej izolacji Łukaszenka skazany jest na finansowe wsparcie Rosjan, których kredyty są coraz mniej preferencyjne.

Władze Białorusi same wpędziły się w tę pułapkę i wydaje się, że jedynym gwarantem dla przedłużenia ich władzy stanowi aparat siłowy wsparty Rosją. Kreml gwarancji udzieli jedynie pod warunkiem głębszej integracji między krajami, co praktycznie oznacza wchłonięcie Białorusi przez Moskwę. Sam Łukaszenka, w niedawnym wywiadzie dla rosyjskiej telewizji, którego głównym celem było ocieplenie wizerunku dyktatora, podkreślał znaczenie współpracy z Rosją i dążenie do ostatecznego celu, jakim jest integracja. Ostrzegł też samych Rosjan, mówiąc o prowadzonej „krucjacie na Białorusi” i sugerował, że jeśli padnie jego rząd, to następni będą Rosjanie. Zapytany zaś o swoich przyjaciół, wymienił Putina i nikogo więcej.

Rosnąca przepaść 

Putin oraz elita rosyjska są świadomi skali przegranej Łukaszenki. W rosyjskiej prasie, i to bynajmniej nie tej opozycyjnej, nie brakuje głosów przekonujących, że Moskwa powinna porzucić dotychczasowych rządzących i postawić na Cichanouską, która w ujęciu części ekspertów jest postacią tymczasową. Wsparcie dla Łukaszenki jest natomiast obarczone widmem rosnącej antypatii zwykłych Białorusinów i zaprzepaszczenie budowanego przez wieki rosyjskiego soft power.

Zadanie utrzymania Białorusi w orbicie Rosji utrudnia jednak sam Kreml i to, że Białorusini nie żyją w próżni – dobrze wiedzą, co się dzieje w Rosji, a niedawna sprawa otrucia Nawalnego odbiła się echem również i wśród nich. Białoruskie komentarze po bezpardonowym zatrzymaniu rosyjskiego opozycjonisty zaraz po jego powrocie do Rosji niosły ze sobą prosty przekaz: Putin nie jest o wiele lepszy od Łukaszenki, ich metody „zarządzania” to jednakowe strach i represje.

Przy tym Łukaszence już od dawna mało kto wierzy, że jest mężem stanu. We wspominanym wywiadzie dla rosyjskiej telewizji przyrównał siebie do „wiewiórki w kołowrotku”, która musi cały czas biec naprzód, nie może się zatrzymać, bo inaczej wypadnie z obiegu. Na tym w jego rozumieniu polega sprawowanie państwowej władzy. Alegoria jest niezwykle trafna, biorąc pod uwagę to, że białoruski „uzurpator” – tak jak ta nieistniejąca wiewiórka – biegnie bez celu i tak naprawdę stoi w miejscu.

Inicjatywa zaś znajduje się po stronie opozycji, która zdołała rzucić rękawicę reżimowi i uprawdopodobniła wizję Białorusi bez Łukaszenki. Dla nich orientacja prorosyjska nie jest naturalnym kierunkiem. To wymagałoby od Rosjan uznania suwerenności Białorusinów, których ojczyzną jest „Biełaruś”, a nie „Biełorusija”, jak nazywają ten kraj rosyjscy decydenci. Ten pierwszy wariant nie przejdzie Kremlowi przez gardło.

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Artem Podrez, źródło: Pexels