Odkąd na studiach z wypiekami na twarzy przeczytałem „Rozważania o rewolucji we Francji” Edmunda Burke’a, zawsze miałem słabość do konserwatyzmu. Pociągał mnie jego realizm w ocenie ludzkiej natury, nieufność wobec idei postępu, antycypujący nowoczesne katastrofy XX stulecia sceptycyzm względem tego, o czym z całą kategorycznością pragnął rozstrzygać rozum – nieważne, historyczny czy instrumentalny. Podobała mi się wrażliwość na kontekst czasu i miejsca, świadomość granic społecznej plastyczności, imponowała moralna odwaga, jakiej wymaga przeciwstawianie się głównym tendencjom naszej, jakby nie patrzeć, wciąż progresywnej epoki. Sympatyzowałem więc z konserwatystami, przeczuwając, że w wielkim sporze o nowoczesność są stroną słabszą – na tej samej mniej więcej zasadzie, na jakiej oglądając sportowe widowisko, odruchowo kibicujemy drużynie, która nie jest faworytem. Dziś jednak z tak rozumianego konserwatyzmu pozostały pojedyncze niedobitki. Politycznie i kulturowo (nie tylko w Polsce, ale również w Europie i Stanach Zjednoczonych) wydaje mi się on nieobecny, pozbawiony wpływu i znaczenia. Dawny konserwatyzm umarł.
Co się stało? W rezultacie jakich zjawisk ta odmiana konserwatyzmu zniknęła ze sceny? Czemu na naszych oczach szlachetny oryginał wyparła karykatura w postaci prawicowego jakobinizmu? Sądzę, że ma to pewien związek ze słabością tego nurtu, która sprawiła, że mimo całej sympatii i szacunku, sam nigdy nie czułem się konserwatystą. Konserwatyzm jest bowiem zawsze relatywny – pragnie chronić („konserwować”) zastany porządek polityczny, społeczny lub kulturowy. Jego etos jest więc historycznie zmienny. Zdaję sobie sprawę, że takie stwierdzenie może wydać się czytelnikowi zaskakujące, bo to przecież liberałów prędzej jesteśmy skłonni uznać za relatywistów – ba, to właśnie konserwatyści najczęściej podnoszą przeciwko nim ten zarzut! Ale to konserwatysta w wieku XIX bronił monarchii, w wieku XX – demokracji parlamentarnej, a za sto lat, być może, bronił będzie technokracji – za każdym razem z tym samym zacięciem, z jednakowym przekonaniem, że staje w obronie nienaruszalnych zasad. Zawsze tak samo… konserwatywny. Paradoks polega więc na tym, że to, czego konserwatyści pragną bronić, samo nie ma nigdy konserwatywnego charakteru. Konserwatyzm jest zawsze sytuacyjny, zależy od tego, nad czym pragniemy roztoczyć specjalną ochronę.
Jak zatem zwolennik tego nurtu myśli politycznej powinien ustosunkować się do zmian zachodzących w polityce czy kulturze? Czy konserwatyzm ma oznaczać – zgodnie z okolicznościami jego historycznych narodzin – niechęć wobec zmiany rewolucyjnej, a zatem opowiadanie się za dokonywaniem przekształceń stopniowych, organicznych, będących rezultatem kompromisu? Czy też przeciwnie – prawdziwie konserwatywna strategia działania to właśnie ta, która w imię wartości, uznanych za absolutne i nienaruszalne, odrzuca wszelką zmianę i aktywnie się jej przeciwstawia? O ile pierwszy wariant konserwatyzmu wydaje się osłabiony przez swój programowy relatywizm, o tyle drugi, walczący na śmierć i życie z „ideologią” postępu, łatwo staje się jej lustrzanym odbiciem. Tak jak zwolennicy idei progresywnych uznają, że zmiana jest z zasady zmianą na lepsze, tak tego rodzaju konserwatyści przyjmują, że musi ona oznaczać nieuchronny regres. Co więcej, przekonanie to jest doskonale uniwersalne, gdyż klasyczny konserwatywny argument „długiego trwania” daje się z jednakowym powodzeniem zastosować do dowolnej przemiany społecznej czy kulturowej.
Konserwatywny stosunek do prącej wciąż bezpardonowo przed siebie nowoczesności waha się więc gdzieś między próbą jej spowolnienia i wprowadzenia częściowych korekt a całkowitym jej odrzuceniem. W tym drugim przypadku, to znaczy w sytuacji, kiedy konserwatysta uzna, że nić tradycji została zerwana, celem jego działań przestaje być ochrona tego, co jest, a staje się nim próba odbudowy tego, co było. W tym właśnie punkcie ma miejsce przesunięcie o decydującym znaczeniu – owe „stare dobre czasy”, gdy wszystko było jeszcze na swoim miejscu, to bowiem nic innego, jak wymysł umysłu niemogącego odnaleźć się w rozpędzonej rzeczywistości. To utopia na wspak, arkadia przeszłości. Pragnąc do niej doprowadzić, konserwatysta niepostrzeżenie staje się kontrrewolucjonistą. Jak bowiem trafnie zauważył Joseph de Maistre, kontrrewolucja to nie przeciwieństwo rewolucji, ale rewolucja w przeciwnym kierunku. Praktyczne konsekwencje tej, trudnej do zauważenia, ideowej konwersji są jednak poważne i dalekosiężne.
Pierwszy wspomniany przeze mnie wariant konserwatyzmu, relatywistyczny, pragnący łagodzić tempo dokonujących się przemian, a nie całkowicie je zatrzymywać lub wręcz odwracać – nazwijmy go umownie konserwatyzmem Burke’a – jest właśnie tym, który uważam za praktycznie nieobecny. Wariant drugi, pryncypialny i dogmatyczny, który określiłbym jako konserwatyzm de Maistre’a, święci natomiast niepokojące triumfy. Jego zwolennicy nie pragną chronić społecznych kompromisów, zawsze trudnych i kruchych. Wolą budować społeczną jednomyślność – propagandą w telewizji, a na ulicach, jeżeli trzeba, przy użyciu pałek teleskopowych. Nie widzą potrzeby uszlachetniania demokracji, tonowania nastrojów społecznych, ochrony instytucji państwa. Przeciwnie, odwołują się do uśpionych resentymentów mas, podsycają wzajemną wrogość między poszczególnymi grupami, podważają zaufanie do podmiotów stojących na straży praworządności. Utarte zwyczajem lub zapisane w ustawach reguły postępowania próbują zastąpić manifestacjami nieskrępowanej niczym politycznej woli. Dążą, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób, do centralizacji władzy, a demokrację redukują do odbywającego się raz na kilka lat plebiscytu.
Konserwatyzm Burke’a – ostrożny, sceptyczny i wyważony – przynależy do przeszłości. Muskuły pręży natomiast konserwatyzm de Maistre’a – nowy prawicowy jakobinizm. Można się spierać, czy taką postawę można jeszcze w ogóle określić jako konserwatywną. Choć daje się wywieść z konserwatywnych korzeni, osobiście wydaje mi się ona bliższa politycznemu nihilizmowi, właściwemu ruchom rewolucyjnym. Również dzisiaj, próba stworzenia jednolitego politycznie państwa nie ma wiele wspólnego z kultywowaniem tradycji czy ochroną odziedziczonego porządku. Nie pragnie zachować zastanej rzeczywistości, ale chce ją gruntownie przebudować. Na naszych oczach konserwatyzm przeobraził się w nowy i niebezpieczny rodzaj politycznego konstruktywizmu.