Jak co roku odbywa się właśnie Tydzień Filmu Niemieckiego, choć tym razem nie w kinach, a na platformie mojeekino.pl. Oprócz tytułów poruszających ważne tematy społeczno-polityczne, jak „Gipsy Queen” (reż. Hüseyin Tabak) o romskiej migrantce czy „Kryptonim Curveball” (reż. Johannes Naber) o wątpliwych metodach pracy wywiadu, uwagę w programie przykuwają aż trzy adaptacje klasyki literatury niemieckojęzycznej. „Undine” Christana Paetzolda to destrukcyjna historia miłosna na motywach opowiadania „Ondyna odchodzi” Ingeborg Bachmann. „Berlin Alexanderplatz” to wariacja na temat powieści Alfreda Döblina pod tym samym tytułem – skądinąd jednego z najczęściej adaptowanych niemieckich dzieł literackich. Christian Schwochow przeniósł natomiast na ekran „Lekcję niemieckiego” Siegfrieda Lenza. Jego film jest przypowieścią o tym, jak polityka wdziera się w życie zwykłych ludzi, a historia nie jest zamkniętym ciągiem zdarzeń, lecz stale nawracającym procesem.

Lenz, urodzony w 1926 roku w Ełku (wówczas niemieckim Lyck), trafił po wojnie do niewoli brytyjskiej, a następnie osiedlił się w Niemczech północnych. W latach 50. dołączył do grona najbardziej wpływowych pisarzy zachodnioniemieckich. Lekcję niemieckiego opublikował w 1968 roku – w czasie, gdy pierwsze powojenne pokolenie niemieckiej młodzieży buntowało się przeciwko swoim rodzicom, zadając niewygodne pytania o ich udział w nazistowskiej dyktaturze. Kontekst konfliktu pokoleń jest więc kluczowy dla odczytania zarówno powieści, jak i jej adaptacji.

Fot. Georges Pauly; Materiały Prasowe „Tydzień filmu niemieckiego”

Uniwersalny wymiar autorytaryzmu 

Sięgając po powieść Lenza, która opisuje rozgrywający się we wczesnych latach 40. konflikt między wiejskim policjantem a znanym malarzem, Schwochow opowiada o pęknięciach politycznych przebiegających przez środek zżytych niegdyś społeczności. Policjant w nazistowskim mundurze wręcza malarzowi zakaz wykonywania zawodu. Okazuje się, że decyzje z Berlina docierają nawet na obrzeża Rzeszy – do małej wioski nad Morzem Północnym. Cichym obserwatorem, a z czasem także uczestnikiem konfliktu jest Siggi – syn policjanta. Rozdarty między posłuszeństwem wobec ojca a przyjaźnią z malarzem, popada w końcu w kłopoty. To dlatego film rozpoczyna się od sceny w poprawczaku, podczas której nauczyciel każe uczniom napisać wypracowanie zatytułowane „Radość z obowiązku”. Widząc zapisany na tablicy temat, Siggi zamyka się w sobie. Z czasem odblokowuje się jego pamięć, dzięki czemu cofamy się do jego dzieciństwa.

Film Schwochowa jest przypowieścią o tym, jak polityka wdziera się w życie zwykłych ludzi, a historia nie jest zamkniętym ciągiem zdarzeń, lecz stale nawracającym procesem. | Magdalena Saryusz-Wolska

Surowy nadmorski świat zdominowany jest przez ojca-tyrana, który nie zna innych postaw jak posłuszeństwo i obowiązek. Mieszkający w wiosce malarz, dawny przyjaciel policjanta, jest jego przeciwieństwem. Wiemy, że jeszcze kilka lat wcześniej byli przyjaciółmi: malarz jest ojcem chrzestnym Siggiego. Autorytarna atmosfera sprawia jednak, że coraz bardziej oddalają się od siebie. Brzmi znajomo? Relacje o ostrych podziałach politycznych, które generują konflikty w rodzinach i społecznościach lokalnych, słyszymy dziś nie tylko w Polsce czy Stanach Zjednoczonych, ale wszędzie, gdzie do głosu dochodzą partie populistyczne. Na tym polega uniwersalizm filmu Schwochowa. Nikt tu nie mówi „Heil Hitler”, a nazistowska symbolika zredukowana jest do minimum. Nazizm mógłby zostać zastąpiony dowolnym innym systemem autorytarnym. Stawką, o którą walczą bohaterowie, jest wierność swoim przekonaniom przeciwstawiona ślepemu przestrzeganiu nieludzkiego prawa.

W wywiadzie dla niemieckiego radia publicznego Deutschlandradio Kultur Schwochow mówił, że chciał uwypuklić te cechy Siggiego, które mogłyby później uczynić z niego typowego buntownika pokolenia 1968 roku; sprawić, że w przyszłości mógłby rzucać kamieniami we własnego ojca i jemu podobnych. Nie wyszło to wiarygodnie. Siggi jest skrajnie straumatyzowany, wewnętrznie rozdarty, nie potrafi sobie poradzić sam ze swoimi emocjami, a co dopiero skierować ich przeciwko człowiekowi, który uformował mu życie. Doskonale w filmie pokazana jest natomiast klęska denazyfikacji: ze swastyką na czapce czy bez, ojciec nawet po kilku latach w brytyjskiej niewoli pozostaje nazistą. Ci sami panowie w długich płaszczach, którzy aresztowali malarza w czasie wojny, przychodzą po wojnie zabrać Siggiego do zakładu poprawczego.

Nazizm mógłby zostać zastąpiony dowolnym innym systemem autorytarnym. Stawką, o którą walczą bohaterowie, jest wierność swoim przekonaniom przeciwstawiona ślepemu przestrzeganiu nieludzkiego prawa. | Magdalena Saryusz-Wolska

Słabość artysty

Pierwowzorem, na którym Lenz oparł postać malarza, był ekspresjonista Emil Nolde. Historycy sztuki od dawna przypominali, że Nolde był antysemitą i zabiegał o względy Hitlera, mimo że naziści zaklasyfikowali go jako malarza zdegenerowanego i objęli go zakazem pracy. Do niedawna jego obrazy zdobiły urząd kanclerski, ale kiedy o wątpliwej postawie Noldego zrobiło się głośniej, Angela Merkel zarządziła zdjęcie ich ze ścian. Zdarzenie to miało miejsce kilka miesięcy przed premierą „Lekcji niemieckiego” i siłą rzeczy skierowało uwagę krytyków i widzów na wątek malarza. Schwochow zapewniał, że wykreowana przez niego postać to nie jest Nolde. Pod koniec filmu okazuje się jednak, że kręgosłup moralny jego bohatera nie był tak sztywny, jak z początku sądziliśmy.

To już drugi w ostatnim czasie niemiecki film, który traktuje o życiu znanego malarza. W 2018 roku na ekrany weszła produkcja „Obrazy bez autora” o Gerhardzie Richterze. Tam również pojawiały się kwestie nie do końca udanej denazyfikacji i kompromisów politycznych, zawieranych przez artystę. Wolność sztuki wobec zagrożeń autorytaryzmu okazuje się zatem aktualnym problemem zarówno dla twórców, jak i dla widzów. Inaczej jednak niż w „Obrazach bez autora”, które wizualnie nie nawiązywały do prac bohatera, przygnębiającą fabułę „Lekcji niemieckiego” dopełniają mroczne kadry. Wiele z nich wykazuje podobieństwa do pejzażów Noldego. Ciężar autorytaryzmu ilustrowany jest panoramicznymi ujęciami wybrzeża, nad które nadciągają burzowe chmury. Surowość północnoeuropejskiej natury przywodzi na myśl filmy Ingmara Bergmana. Operator, Frank Lamm, nakręcił też ujęcia, w których mewy gonią bohaterów po plaży – zupełnie jak w „Ptakach” Alfreda Hitchcocka. Martwe zwierzęta na plaży przypominają natomiast o ofiarach toczącej się wojny. Szkoda tylko, że „Lekcji niemieckiego” nie możemy oglądać na dużym ekranie w kinie.

 

Film: 

„Lekcja niemieckiego” [Deutschstunde], reż. Christian Schwochow, Niemcy 2019.