Temat gazociągu Nord Stream i jego drugiej nitki – Nord Stream 2 – od lat regularnie grzeje polską opinię publiczną w stopniu zdecydowanie większym niż rosyjski gaz polskie domy. Ostatnio poruszenie wywołał wywiad Prezydenta RFN Franka-Waltera Steinmeiera, którego wyimki dotyczące gazociągu jako „rekompensaty” za napaść III Rzeszy na ZSRR oraz kontynuacji projektu jako „ostatniego mostu” współpracy z Rosją wywołały poruszenie w całej Europie, a na Ukrainie i w Polsce zostały skomentowane jako skandaliczne.
Nie jest to pierwsza sytuacja, w której widać, jak bardzo stanowiska Berlina i Warszawy się rozjeżdżają, a większość polskich komentatorów nie rozumie, dlaczego niemieccy politycy mówią to, co mówią, ani – co tak naprawdę próbują przekazać, forsując budowę Nord Streamu. Do tego niezbędna jest znajomość korzeni i założeń niemieckiej polityki wschodniej – Ostpolitik, a żeby pojąć Ostpolitik, trzeba cofnąć się aż do rządów kanclerza Willy’ego Brandta.
Co właściwie powiedział Steinmeier?
Kontrowersyjne fragmenty były częścią przydługiego i bardzo oficjalnego wywiadu dla „Rheinische Post”. Steinmeier został nader grzecznie odpytany z ogólnego stanu Republiki Federalnej. Cała rozmowa była gęsto przetykana erudycyjnymi i historycznymi odniesieniami, więc samo nawiązanie do II wojny światowej w kontekście Nord Stream nie było tak dziwaczne, jak mogłoby się wydawać.
Prezydent Steinmeier nie nazwał NS2 „rekompensatą” za II wojnę światową. Jednak jego słowa są symptomatyczne dla całej długiej tradycji niemieckiego myślenia o polityce zagranicznej, relacjach z Rosją i bezpieczeństwie energetycznym. | Kacper Szulecki
Pod koniec wywiadu dziennikarze „RP” zapytali Steinmeiera o uwięzienie Aleksieja Nawalnego, które prezydent w kategorycznych słowach skrytykował, nazywając je nieuzasadnionym, cynicznym i stwierdził, że „Nawalny musi zostać uwolniony natychmiast i bezwarunkowo”. Dalej jednak pojawia się charakterystyczne „ale”:
„Jednocześnie musimy mieć na uwadze szerszy obraz stosunków UE–Rosja. W naszej krytyce wewnętrznej sytuacji politycznej w Rosji musimy być stanowczy i jednoznaczni, ale wciąż na nowo szukać punktów stycznych w polityce zagranicznej, aby zmienić złą teraźniejszość w lepszą przyszłość. [To] mądrość, którą ciepło wspominam z wielu rozmów z Henrym Kissingerem i która nie straciła nic ze swojej aktualności w stosunkach europejsko-rosyjskich”.
Dziennikarze dopytali, jak w obliczu tak jaskrawego konfliktu wygląda sprawa Nord Stream 2 i czy niemieckie interesy leżą tylko w bezpieczeństwie energetycznym, czy jednak także w dobrych relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Tu Steinmeier wygłosił najbardziej zadziwiające dla wielu tezy:
„W obliczu trwałego pogorszenia stosunków w ostatnich latach, relacje energetyczne są prawie ostatnim pomostem między Rosją a Europą […] Myślę, że zrywanie mostów nie jest oznaką siły. Jak mamy wpływać na sytuację, którą postrzegamy jako niedopuszczalną, kiedy odcinamy ostatnie połączenia?”. Dalej zaś dodał: „Dla nas, Niemców, ma to zupełnie inny wymiar: spoglądamy wstecz na bardzo bogatą historię [relacji] z Rosją. Były okresy owocnego partnerstwa, ale więcej okresów straszliwego rozlewu krwi. 22 czerwca przypada 80. rocznica niemieckiej inwazji na Związek Radziecki. Ponad 20 milionów ludzi w byłym Związku Radzieckim padło ofiarą wojny. To nie usprawiedliwia dzisiejszych wykroczeń w rosyjskiej polityce, ale nie możemy tracić z oczu szerszej perspektywy. Tak, żyjemy w teraźniejszości trudnych relacji, ale istnieje przeszłość przed i przyszłość po”.
Powiedzmy to otwarcie – jest tu wiele myśli, których demagogiczny charakter jeży włos na głowie. Choćby to, że nawet jeśli współpraca w handlu energią jest ostatnim mostem normalnych stosunków UE–Rosja, to nie oznacza, że jest nim Nord Stream 2, który jest w tych relacjach jedynie najnowszym dodatkiem.
Wbrew temu, co sugerowali niektórzy ukraińscy i polscy komentatorzy, Steinmeier nie nazwał NS2 „rekompensatą” za II wojnę światową. Jednak jego słowa są symptomatyczne dla całej długiej tradycji niemieckiego myślenia o polityce zagranicznej, relacjach z Rosją i bezpieczeństwie energetycznym.
Nieznośny ciężar Ostpolitik
Żeby lepiej zrozumieć słowa Steinmeiera, trzeba cofnąć się o kilka dekad. Mamy rok 1969, choć radzieckie czołgi niedawno wjechały do Czechosłowacji, w relacjach Wschód–Zachód zaczyna się epoka „odprężenia” znana pod francuskim terminem détente. Kluczowym orędownikiem dialogu i nowego podejścia do polityki europejskiej jest Willy Brandt, socjaldemokrata obejmujący właśnie urząd kanclerza RFN.
Propaganda w ZSRR, a także w gomułkowskiej Polsce, używała dotąd zachodnich Niemiec jako straszaka i wcielonego zła – bezpośredniego spadkobiercy III Rzeszy, w czym zdecydowanie pomagała niezwykle powierzchowna denazyfikacja za rządów konserwatywnych kanclerzy Adenauera, Erharda i Kiesingera. Jednak dojście do władzy Brandta diametralnie zmieniło sytuację. Przebywający na politycznej emigracji przez cały trzynastoletni okres trwania „Tysiącletniej Rzeszy” był on ikoną europejskiego socjalizmu, dawnym kolegą partyjnym nie tylko zachodnich, ale też wschodnioniemieckich polityków. W dodatku nie zamierzał zamiatać mrocznej historii Niemiec pod dywan – był propagatorem przyjęcia na siebie winy i proszenia o przebaczenie, czemu dał wyraz, padając na kolana przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie w 1970 roku.
Wszystko to czyniło go partnerem dla rzeczywistego dialogu ze Wschodem, na który Brandt miał swój autorski i bardzo spójny pomysł – nową politykę wschodnią, Ostpolitik. Poza uznaniem NRD za równoprawne niemieckie państwo, Ostpolitik opierała się na trzech filarach, które do dziś ciążą na niemieckim myśleniu o relacjach z Rosją, zwłaszcza wśród socjaldemokratycznych dziedziców Brandta.
Pierwszy filar, to podejście, które w rozmowie z Leszkiem Kołakowskim Brandt nazwał „Moscow First”. W relacjach z Blokiem Wschodnim najważniejszym partnerem była Moskwa. Choć dobrosąsiedzkie relacje z satelitami były wskazane, w ostatecznym rozrachunku tylko „centrala” odpowiadała za stabilność i pokój w Europie. Tendencja do rozmawiania z władzami w Moskwie ponad głowami Środkowoeuropejczyków, a także do ignorowania istnienia, interesów i aspiracji państw postsowieckich – na przykład Ukrainy – pozostaje charakterystyczna dla spadkobierców Brandta do dziś. Nie przypadkiem Steinmeier mówi o 20 milionach ofiar po stronie ZSRR jako argumencie w relacjach z Rosją, nie zająkując się, że było wśród nich prawie 7 milionów Ukraińców, a najwyższe straty w stosunku do populacji poniosła Białoruś.
Drugim filarem było założenie dialogu jedynie w ramach oficjalnych struktur państwowych, a co za tym idzie – brak otwartego wsparcia dla niezależnych ruchów opozycyjnych w bloku wschodnim. Trzecim zaś była do dziś aktualna teoria zmiany politycznej – „demokratyzacja przez modernizację” – zakładająca, że dialog i współpraca ekonomiczna przyniosą modernizację na Wschodzie, a ta w końcu pociągnie za sobą demokratyzację.
Gdy w 1991 upadł Związek Radziecki, politycy i koncerny zachodnioeuropejskie miały już za sobą ponad dwadzieścia lat współpracy i roboczych kontaktów z tym, co wkrótce (instytucjonalnie i personalnie) miało stać się Gazpromem. | Kacper Szulecki
Brzmi naiwnie? Problem w tym, że nie tylko większość polityków niemieckiej socjaldemokracji, ale w ogóle spora część niemieckiego i europejskiego mainstreamu w jakimś stopniu podpisuje się pod tą teorią. Bo choć w Polsce lubimy opowiadać o tym, jak to mur berliński upadł z powodu „Solidarności”, Lecha Wałęsy i Jana Pawła II, a amerykańscy konserwatyści podkreślać bezkompromisową politykę Ronalda Reagana, to dla wszystkich powinno być oczywiste, że bezkrwawego rozpadu bloku w 1989 by nie było, gdyby nie Michaił Gorbaczow. A pojawienie się tego modernizatora na czele oficjalnych struktur partyjnych w Moskwie to niemal idealne spełnienie proroctwa détente. „Skoro udało się raz i to w o wiele trudniejszym zimnowojennym klimacie, czemu nie ma się udawać dalej?” – pytają spadkobiercy Ostpolitik. Dlatego też polityka ukuta w zdawałoby się kompletnie innych realiach ponad półwieku temu pozostaje tak ważnym drogowskazem dla polityków w Niemczech i nie tylko.
Słowa Steinmeiera trzeba rozumieć w kontekście historii RFN i tej właśnie tradycji polityki zagranicznej. Kiedy mówi o niemieckiej winie za 20 milionów radzieckich ofiar, nie sugeruje, że Nord Stream jest „rekompensatą”, tylko wskazuje na to, do czego doprowadziła kiedyś eskalacja konfliktu między Niemcami a Rosją. Wina także jest tu ważna, bo to wieczny wyrzut sumienia ma stawiać RFN w roli strażnika pokoju w Europie, a co za tym idzie, rzecznika „rozprężenia” (nieprzypadkowo Steinmeier powołał się na Kissingera, który jest drugim z ojców détente i autorytetem nie tylko dla socjaldemokratów, ale też konserwatystów).
Energetyka jako most – od Brandta do Nord Stream
Ktoś może zapytać, co to ma wspólnego z energetyką? Wszystko. Zaraz po objęciu urzędu kanclerza, Brandt zaczął szukać platform do technicznej i gospodarczej współpracy z ZSRR, mających służyć budowaniu zaufania, niwelowaniu napięć – i obustronnym interesom. Idealnym narzędziem dla takiej współpracy okazał się pod koniec lat 60. gaz ziemny. W połowie tej dekady, kiedy technologicznie wykonalny i opłacalny okazał się przesył gazociągami na duże odległości, ZSRR utworzyło Ministerstwo Gazu – bezpośredniego protoplastę dzisiejszego Gazpromu. Rozpoczęto budowę gazociągu „Braterstwo”, który już w 1967 roku zaczął dostarczać gaz ziemny do Czechosłowacji, a niedługo potem do Austrii, skąd pompowano go dalej. Jak pokazuje mapka opublikowana w owym roku przez „Süddeutsche Zeitung”, RFN nie planowało z początku udziału w tym interesie, a austriacki hub obsługiwał dalsze państwa zachodnie – Włochy i Francję [1].
Jednak pod rządami Brandta RFN włączyło się do gry i już w 1970 roku podpisano porozumienie handlowe. Kiedy sowieccy geolodzy odkryli gaz na zachodniej Syberii, w 1978 roku postanowiono wybudować transeuropejski gazociąg łączący syberyjskie złoża z odbiorcami w Europie Zachodniej. Mimo dramatycznej eskalacji napięć w latach 1979–1983 (inwazja ZSRR na Afganistan, „Solidarność” i stan wojenny w Polsce, „druga zimna wojna” i groźba wojny atomowej po objęciu urzędu przez Reagana), mimo nacisków i sankcji Amerykanów, w 1984 roku otwarto gazociąg Transsyberyjski (Urengoj–Pomary–Użhorod), czyli trzon dzisiejszego „korytarza ukraińskiego”.
Gdy w 1991 upadł Związek Radziecki, politycy i koncerny zachodnioeuropejskie miały już za sobą ponad dwadzieścia lat współpracy i roboczych kontaktów z tym, co wkrótce (instytucjonalnie i personalnie) miało stać się Gazpromem. Ten „most”, jak określa ekonomię polityczną gazociągów Thane Gustafson [2], okazał się stabilny, wytrzymały na kryzysy i obopólnie korzystny. Kiedy niemieckie, francuskie czy austriackie firmy mówią o Gazpromie jako „niezawodnym partnerze”, mają na myśli to doświadczenie – kilkadziesiąt lat to czas, w którym obie strony zdążyły poznać się jak łyse konie.
Niemal czterdziestoletnią sielankę przerwały zgrzyty na linii Moskwa–Kijów. Najpierw w 2006, a później w 2009 roku konflikt handlowy pomiędzy Gazpromem a Naftohazem doprowadził do ograniczenia, a za drugim razem – chwilowego przerwania dostaw korytarzem ukraińskim. W polskich mediach dominuje narracja o rosyjskiej „broni gazowej” i przykręcaniu kurka. Sprawa jest bardziej skomplikowana, a domaganie się przez stronę rosyjską urynkowienia cen gazu nie było całkiem bezpodstawne, zaś Ukraińcy wykorzystali swój status państwa tranzytowego, żeby w sporze z Rosją wziąć resztę Europy jako swoistego zakładnika.
Co jednak najważniejsze, z punktu widzenia przyzwyczajonych do gładkiej współpracy z Moskwą odbiorców zachodnich pojawił się wyraźny problem: Ukraina i w ogóle skonfliktowane z Rosją państwa tranzytowe. Z tego doświadczenia narodził się pomysł na Nord Stream – skoro wszyscy pośrednicy są problemem, trzeba móc ominąć jak najwięcej z nich, najlepiej pompując gaz po dnie Bałtyku.
W Polsce ten projekt wywołał reakcję absolutnie nieproporcjonalną do roli gazu w naszym koszyku energetycznym oraz do faktycznej przepustowości pierwszej nitki Nord Streamu – aluzje Radosława Sikorskiego do paktu Ribbentrop–Mołotow brzmiały w uszach zachodnich jak potwierdzenie domniemanej rusofobicznej paranoi (celowo tu upraszczam i pomijam polską perspektywę, która jest czytelnikom znana). Tym bardziej, że sam Sikorski przyznał później, że Rosjanie proponowali z początku, aby gazociąg przechodził przez Polskę.
Tu jednak pojawia się problem odmiennego rozumienia bezpieczeństwa energetycznego w Polsce i w Niemczech [3]. Dla większości polskich polityków bezpieczeństwo to w pierwszej kolejności niezależność, a w drugiej – dywersyfikacja źródeł. Gazociągi – to geopolityczna broń. Dla Niemców to przede wszystkim dostępność jak największej ilości gazu. Dywersyfikacja jest korzystna, ale przy gigantycznej skali niemieckiego importu jakiekolwiek szantażowanie przez głównego dostawcę jawi się jako mrzonka. Gazociągi to narzędzia niezwiązanej z politycznymi wahnięciami korzystnej wymiany.
Rosjanie nigdy w historii nie przerwali dostaw do Europy, nie zrobili tego ani w czasach gigantycznych napięć zimnowojennych, ani gdy upadało ZSRR, ani w czasie wojny na Ukrainie. Każdy dzień przerwy w dostawach to dla Gazpromu gigantyczne straty, a wbrew wyobrażeniom wielu, ta firma – obarczona licznymi obowiązkami na rynku wewnętrznym – ma bardzo ograniczony margines zysku. Biorąc pod uwagę uzależnienie budżetu Rosji od zysków ze sprzedaży węglowodorów, używanie gazu jako faktycznej „broni energetycznej” jest w praktyce niemal wykluczone.
Z tego punktu widzenia – a także z powodu dywersyfikacji gazociągów, która służy właściwie wszystkim odbiorcom – pierwsza nitka Nord Streamu dawała się przedstawić jako projekt zwiększający bezpieczeństwo energetyczne w Europie uzasadniony „czysto ekonomicznie” – to kolejne typowo niemieckie określenie, które doprowadza wielu polskich komentatorów do szału. Dlatego też ten projekt popierali niemieccy chadecy, z Angelą Merkel na czele – mniej zakorzenieni w Ostpolitik, ale jednak dostrzegający pragmatyczny wymiar współpracy z Rosją.
Ale… Nord Stream 2 to nie to samo co Nord Stream
To, co mogło być uzasadnioną narracją w stosunku do pierwszej nitki północnego gazociągu, staje się jednak karykaturą w przypadku jego rozszerzenia. Budowa Nord Streamu podzieliła państwa unijne, stawiając znak zapytania przy solidarności i podważając wzajemne zaufanie. Było to polityczne zwycięstwo Rosji, choć aneksja Krymu oraz inwazja na Ukrainie szybko roztrwoniły wszelkie zyski. Te wydarzenia pośrednio doprowadziły do powstania Unii Energetycznej – harmonizującej politykę energetyczną w Europie.
Niemniej, decyzja o budowie drugiej nitki, podjęta kiedy na wschodniej Ukrainie strzały wciąż nie zamilkły, a sankcje wobec Rosji popierała niemal cała Europa, była zadziwiająca, a dla Ukrainy – niczym nóż wbity w plecy przez Zachód. Gazprom nie kryje, że transfer przez Ukrainę będzie stopniowo wygaszany, co oznacza gigantyczny spadek przychodów z opłat tranzytowych. Kontynuowanie projektu mimo oporu państw i organizacji pozarządowych to trudny do wybaczenia błąd. Teraz z kolei, gdy projekt jest niemal gotowy, udziałowcy, a wraz z nimi niemiecki rząd, tłumaczą naciski na ukończenie go skalą utopionych kosztów.
Niestety, ideały Ostpolitik swoją drogą, a wielomiliardowe interesy głodnych gazu firm sektora energetycznego i chemicznego – swoją. Symbolem tego, jak łatwo górnolotna retoryka détente może osunąć się w odmęty prozaicznej politycznej korupcji, jest bez wątpienia socjaldemokratyczny kanclerz Gerhard Schröder, dawny szef Steinmeiera, który zaraz po ustąpieniu ze stanowiska zasiadł w radzie nadzorczej Nord Stream AG, którego współudziałowcem jest Gazprom.
Co dalej z Nord Stream 2?
Trudno powiedzieć, jak zakończy się ta sprawa. Amerykański Kongres wydaje się zdeterminowany, by projekt zablokować za wszelką cenę. USA ma od niedawna realną możliwość eksportu własnego skroplonego gazu do Europy drogą morską, nie jest to więc opór czysto ideowy. Administracja Bidena może wymóc na Niemcach obudowanie gazociągu ramami instytucjonalnymi chroniącymi jego największą ofiarę – Ukrainę. Może też utrzymać w mocy sankcje i próbować siłowo zablokować projekt.
Rosja pozostanie skazana na współpracę z Europą, czego nie zmienią pohukiwania Siergieja Ławrowa. Dużo większym wyzwaniem będzie budowanie wspólnych relacji w perspektywie dwudziestu–trzydziestu lat, kiedy popyt na rosyjskie paliwa kopalne w Europie wyczerpie się niemal do zera. | Kacper Szulecki
Opóźnienie budowy do niemieckich wyborów parlamentarnych we wrześniu 2021 także może zmienić diametralnie krajobraz polityczny. W sondażach od dłuższego czasu drugą siła są Zieloni – a to jedyna w Bundestagu partia, która od początku była przeciwna Nord Streamowi. Wywodzą się z alternatywnej wobec Ostpolitik tradycji – kiedy Brandt obejmował urząd, przyszli Zieloni strajkowali na zachodnioniemieckich uniwersytetach, a kiedy odmawiał wsparcia dla „Solidarności”, działacze Zielonych nawiązywali bezpośrednią współpracę z polskimi i czeskimi dysydentami i pikietowali w obronie więźniów politycznych. Odwrotnie niż chadecko-socjaldemokratyczna koalicja, w relacjach z Rosją konsekwentnie stawiają prawa człowieka jako warunek współpracy ekonomicznej, a gaz traktują jako kolejne paliwo kopalne, które trzeba możliwie szybko wyeliminować.
Niezależnie od ostatecznego wyniku, Rosja i tak pozostanie skazana na współpracę z Europą, czego nie zmienią pohukiwania Siergieja Ławrowa, ani próby „zwrotu na wschód”, do Chin. Dużo większym wyzwaniem będzie budowanie wspólnych relacji w perspektywie dwudziestu–trzydziestu lat, kiedy popyt na rosyjskie paliwa kopalne w Europie wyczerpie się niemal do zera. To, że współzależność jest gwarantem bezpieczeństwa, trudno podważyć – ale jak budować politykę zewnętrzną Unii, gdy współzależności zabraknie?
Przypisy:
[1] Per Högselius, „Red Gas: Russia and the Origins of European Energy Dependence”, Palgrave, Londyn 2013.
[2] Thane Gustafson, „The Bridge: Natural Gas in a Redivided Europe”, Harvard University Press, Cambridge 2020.
[3] Kacper Szulecki [red.], „Energy Security in Europe: Divergent Perceptions and Policy Challenges”, Palgrave, Londyn 2018.
Zdjęcie do ikony wpisu: Wikimedia Commons.