Odcinek 1. Poprawna politycznie dziewczynka
Młodziutka Agnieszka Osiecka bywała poprawna politycznie i w czasach słusznie minionych zdarzały jej się zachwyty nad „nowym ładem”. Głupota polityczna? Ślepota. Bynajmniej. Urodziła się jeszcze przed wojną w rodzinie o nieoczywistym statusie społecznym. Tata pracował w rozrywce, mama w usługach – u ciotki (Arciszewskiej) ze znacznie lepszym rodowodem. Wojna i to przekreśliła. W 1944 roku, po dwóch miesiącach spędzonych w ciemnej piwnicy w Śródmieściu i po wygnaniu z miasta, rodzina Osieckich trafiła do niewoli. „Nas wywieźli do obozu d[o] S[ank]t Pölten. W obozie było źle. Mamusia, Tatuś i inni Polacy pracowali w fabryce. Potem Tatusia niemcy wywieźli na okopy, a ja zachorowałam na szkarlatynę. Potem znowu byliśmy razem (to jest mama, tata i ja), ale nie wiedzieliśmy nic o Babciach, Cioci i Dziadku, których bardzo kocham” – napisała dziewięcioletnia Agnieszka w swoim pamiętniczku pod datą 27 grudnia 1945 roku. Już z tych kilku zdań można wydedukować, czego doświadczyła jako dziewczynka i czym jej psychika była zajęta od lat najmłodszych. Przezwyciężaniem lęków. Codziennym życiem ze swoimi i nieswoimi traumami (z tak zwaną duszą na ramieniu). Z niedającymi się powetować stratami. Lecz przede wszystkim – drążył ją lęk o Bliskich (adresowanych w dzienniku od wielkiej litery), których domy niszczyli w trakcie wojny i Rosjanie („Potem, jak Rosjanie zaczęli bombardować Warszawę, wyjechałam na wieś”) i niemcy (celowo od małej litery). Uciekając z miasta, mała Agnieszka straciła jedyną pociechę – ukochanego misia. Jeszcze gorzej było, kiedy wróciła do miasta i w miejscu swojego domu zastała ruiny. Osieckich przygarnęła krewna, i to wcale nie ta najbliższa. (To właśnie tu, w mieszkaniu siostry dziadka, poetka spędziła większość swojego życia). Nie rozumiem, jak można rozliczać dzieciaki rówieśne Agnieszce Osieckiej za to, że patrząc na wyłaniającą się spod gruzów Warszawę, stanęły w czerwonych krawatach do „Międzynarodówki”. Jak można pokazywać ich niełatwą młodość w krzywym zwierciadle? Zderzać ich trudne życie z łopatologią i propagandą fragmentów „Kronik filmowych” prezentowanych na początku każdego odcinka w formie prologu?
Ani Osiecka nie była tak poprawną „towarzyszką”, jak się ją w pierwszych odcinkach maluje, ani otaczająca ją rzeczywistość nie była tak czarno-biała, a właściwie… czarno-czerwona. Poetka robi maturę w szkole żeńskiej (w serialu szkoła jest koedukacyjna), dlatego od razu po lekcjach garnęła się do chłopców – stąd ten jej pociąg do pracy społecznej i sportów, w których, nawiasem mówiąc, nie miała żadnych większych sukcesów. Owszem, byli jeszcze chłopcy z sąsiedztwa, z tych – jak to się kiedyś mówiło – „dobrych”, bo „przedwojennych” domów. Wiktor Osiecki liczył na formację córki w tym właśnie środowisku, dlatego zaimprowizował na przydomowym podwórku boisko do gry w siatkówkę i zakupił skórzaną piłkę. Kto miał piłkę, był bogiem. No więc Agnieszka Osiecka stała się boginką z Saskiej Kępy. Nie na długo. Paczka rozpadła się tuż po tym, jak jeden z chłopców złamał jej serce, a że akurat był to ten najbardziej „lordowaty” i „z pretensjami”, to fakt ten zabolał ją także… „politycznie”. Odżył w niej bowiem przy okazji stary kompleks córki bezpaństwowca mówiącego dziwaczną polszczyzną. Bo tak się składa, że Wiktor Osiecki urodził się w Belgradzie jako obywatel monarchii austro-węgierskiej i syn zwęgrzonego Polaka oraz pół Serbki, pół Wołoszki. I jak możemy sobie wyobrazić, wcale nie miał łatwo w przedwojennej Warszawie. Wspominam o tych drobiazgach, bo serial je przemilczał (ojciec, wygnanie z miasta) lub zafałszował (umieszczając Osiecką w koedukacyjnej szkole).
Tymczasem żeńska „Skłodowska”, do której uczęszczała Osiecka, dla części dziewcząt była po prostu „pensją” – etapem koniecznym przed wyjściem za mąż. Przyszła poetka miała natomiast zupełnie inne plany. Wpierw studia uniwersyteckie, a potem – niezależność. By nie powielić losu matki oraz sąsiadek. Nastoletniej Agnieszce nie chodziło jednak tylko o kobiecą emancypację, ale i o poczucie przyzwoitości oraz godności – o bycie użyteczną, o pracę na rzecz społeczeństwa, o realny wkład w rzeczywistości i bezustanne angażowanie się w sprawy publiczne. Odtrącona przez „lorda” dziewczyna nie zamierzała zatrzasnąć się w quasi-ziemiańskim i pseudoarystokratycznym getcie saskokępianym, chętnie zatem pędziła po szkole na drugą stronę Wisły – do znacznie bardziej „demokratycznego” klubu sportowego i hufca pracy. Tam nieoczywiste pochodzenie Wiktora Osieckiego nie było dla nikogo problemem, choć z drugiej strony, czasem wypominano młodej pływaczce szklany klosz, pod którym trzymał ją ojciec. W CWKS-ie Agnieszka Osiecka zakochała się w pewnym apaszu z Czerniakowa – komuniście z konkretnymi planami na życie. Tę miłość, choć kosztowała ją jeszcze większy ostracyzm na Saskiej Kępie, pielęgnowała przez całe liceum – tak jej podpowiadało jej poprawne politycznie sumienie, choć serduszko tłukło się w niej ze strachu, że to chyba jednak nie to… No, ale uparła się. Chodziła z nim, mimo odzywających się w niej co rusz wątpliwości, a także wbrew ojcu, który nie akceptował tego związku, oraz wbrew matce, która przed wojną popełniła identyczny mezalians, ale teraz wymawiała jedynaczce sympatię w czerwonym krawacie.
Ten galimatias pojęciowy to była jedyna rzeczywistość, jaką poznała za młodu „panienka z Saskiej Kępy”. Dość przypomnieć, że jej matka miała i gosposię, i legitymację partyjną, ojciec zaś – choć przed wojną należał co najwyżej do cyganerii – w latach 50. stał się estradowcem funkcjonującym w obiegu oficjalnym (lege: narzędziem propagandy), choć jednocześnie zabraniał córce czytania gazet. Poza tym Wiktor Osiecki był nietzscheanistą, co dorastająca Agnieszka rozumiała w ten sposób, że z zemsty za pogardę, której sam doświadczył w dzieciństwie, dzielił ludzi na „panów” i „niewolników”, bezwiednie pchając wszystkich swoich bliskich – i żonę, i córkę – w zależności od tych, „co biją”, by uniknąć (jeszcze gorszego – jego zdaniem) uwikłania w los „bitych”.
Ta komplikacja to wcale nie ostatnia rzecz, która przełożyła się na kompleksy i niespełnienia młodej poetki. Inna sprawa, że Osiecka nie widziała w tej sytuacji niczego osobliwego. Przeciwnie. W drugiej połowie lat 70. odnotowała w liście zaadresowanym do Janusza Minkiewicza refleksję o swojej straconej na samym starcie formacji: „żal mi nie tylko siebie – pisała – ale i całego mojego pokolenia, żeśmy się urodzili i wychowali w takim Międzyczasie Obyczajowym: Już nie ma Pana Boga, ale jeszcze nie ma komunizmu, nie wiadomo, co wolno, a czego nie wolno, z kim można, a z kim nie można: «Nie ma kryteriów»!”. Brak drogowskazów to jednakowoż dopiero wstęp do spraw znacznie trudniejszych, bo ahistorycznych. W tym samym liście znajduje się bowiem i taka konstatacja: „Okropna jest ta jama pomiędzy tym, co Ci sprawia radość, a tym, co trzeba robić, aby być akceptowany”.
Ani Osiecka nie była tak poprawną „towarzyszką”, jak się ją w pierwszych odcinkach maluje, ani otaczająca ją rzeczywistość nie była tak czarno-biała, a właściwie… czarno-czerwona.| Karolina Felberg
Odcinek 2. Liczne błędy i wypaczenia
Według twórców serialu, Osiecką wyrzucono z ZMP za zorganizowanie Nocy Kupały nad Wisłą i śpiewanie „reakcyjnych” piosnek. W rzeczywistości jednak usunięto ją za przewinienie, za które i dziś poniosłaby konsekwencje – za sfałszowanie podpisu wykładowcy w indeksach. Że przy okazji pastwiono się nad nią także za inne rzeczy? Owszem, to akurat jest prawda. Poza tym młoda pływaczka nie uratowała wcale tonącego „pryszczatego” (młodego poety Witolda Dąbrowskiego). Scena ta, nie dość że fatalnie zrealizowana, została wymyślona przez scenarzystów. Po co? Nie wiem. Zwłaszcza że w rzeczywistości było zupełnie inaczej. W pewnym sensie to Witek ją uratował… przed nią samą. W jaki sposób? Wystarczy sięgnąć do jej dzienników. Jeśli zaś chodzi o akces Osieckiej do STS-u, to owszem, początkowo było jej trudno przez wzgląd na negatywną recenzję z STS-owych „Konfrontacji”, którą napisała kilka miesięcy wcześniej, lecz i tu należy się małe sprostowanie. Andrzejem, który dokuczał jej z tego powodu, nie był Jarecki (jej późniejszy partner życiowy), lecz Drawicz.
W początkowych odcinkach scenarzyści dość dowolnie podchodzą do chronologii – romans z Markiem Hłaską, wyjazdy Osieckiej do Francji, akces na studia filmowe i rozstanie rodziców – wszystkie te sprawy nie tyle są przedstawiane, co zinstrumentalizowane – pokazane tak, by się zgadzały z projekcjami na temat poetki. Takie rzeczy dzieją się jednak często w fabularyzowanych biografiach, idźmy więc dalej.
Tuż po emisji pierwszych odcinków żywo komentowano takie kiksy, jak domofony na ulicy Bednarskiej i anteny satelitarne w Kazimierzu nad Wisłą w połowie lat 50. Owszem, nie sposób nie zauważyć tych błędów, mnie jednakowoż o wiele bardziej martwią mętne intencje twórców – ich nieliczenie się z prawdą czyjegoś życia, ich obojętność na ludzkie doświadczenie i wpisywanie skomplikowanych losów jednostek w biało-czarne schematy. Paradne prologi z kronik można uznać za zabieg nie tylko obrażający inteligencję widza, ale i dezorientujący publiczność, a przy tym – obnażający samych twórców. Bo czym jest serial „Osiecka”? Rzecz jasna produkcyjniakiem, w którym los tytułowej bohaterki jest li tylko pretekstem. Lecz, o ironio, takie „użycie” jej biografii starczyło ledwie na banał, że życie w PRL-u było niehigieniczne. Pito oraz palono na potęgę. Przy każdej okazji. We wszystkich odcinkach. Kieliszek i papierosy to rekwizyty podstawowe – nawet w Maison Laffitte zażyłość między Osiecką a Giedroyciem zaczyna się od prośby o papierosa. Nie twierdzę, że to obraz fałszywy, uważam go jednak za symptom pewnej trudności. Twórcy serialu ewidentnie nie mają pomysłu na prezentację Polski Ludowej. Dlatego posiłkują się „Kronikami filmowymi”, a relacje międzyludzkie topią w morzu wódki. W rezultacie, PRL w „Osieckiej” to rzeczywistość nie tyle straszna i opresyjna, co odrażająca, niesmaczna. Nawet cenzor prześladujący przez dwie dekady zespół STS-u to facet śliski, obleśny, śmieszny, ale czy straszny?
Kłopoty sprawia mi także Osiecka-żona i Osiecka-kochanka. I żeby było jasne, rozdmuchanie do nieprzyzwoitych rozmiarów romansów poetki z modnym prozaikiem (Markiem Hłaską) i kultowym kabareciarzem (Jeremi Przybora) nie zaskoczyło mnie ani trochę, bo od dawna wiem, że tylko takie rzeczy „sprzedają się” i podbijają oglądalność. Nie mogę już jednak pojąć zignorowania wielomiesięcznego klinczu emocjonalnego, w którym znalazła się młoda poetka za sprawą toksycznych relacji z Witoldem Dąbrowskim i Stanisławem Młynarczykiem. Zwłaszcza że to klucz do jej duszy. Ponadto w tym czworokącie to Marek Hłasko był dla niej odskocznią od naprawdę opresyjnego trójkąta. Przykro mi także, że scenarzyści zignorowali pierwszy dojrzały związek Osieckiej (z Andrzejem Jareckim), a także jej drugiego męża. Choć jeśli chodzi o pomijanie milczeniem żon oraz mężów, to w procederze tym zaszli naprawdę daleko. Bo czy z serialu dowiemy się na przykład, że Daniel Passent miał żonę, którą zostawił dla naszej poetessy? A przecież nie jest to tajemnica. Mniejsza zresztą o Osiecką oraz Passenta, stosunki towarzyskie w „Osieckiej” ukazane zostały tak, iż mam wrażenie, że PRL to była nie tylko planeta hipsterów, ale i singli.
Teraz mała dygresja: pierwsze odcinki obejrzałam z całą rodziną, pozostałe – z synem (wysoka podstawówka), który niezwykle się wciągnął i po każdym odcinku prosił mnie o komentarze, dementi i dopowiedzenia. Najciekawsze rozmowy prowadziliśmy po odcinkach z Przyborą, w którego wątku – absurdalne wręcz naciągniętym – dopatrzyliśmy się małej perwersji. W serialu Starszego Pana gra Grzegorz Małecki – rodzony syn sympatii Agnieszki Osieckiej, którą się ratowała po rozstaniu z drugim mężem, z którym z kolei związała się tuż po (lub jeszcze w trakcie) romansu z Przyborą.
Znamienne, że w serialu – tak dotkliwie przedstawiającym Osiecką oraz jej matkę – mężczyźni zostali potraktowani z życzliwą powściągliwością. Tymczasem z tego, co wiem, Osiecka wikłała się w relacje z panami egoistycznymi, narcystycznymi i przemocowymi, a czasem poważnie chorymi. Cierpiącymi na schorzenia nieobojętne dla związywanych przezeń relacji. A jednak – widz nie domyśli się, nawet obejrzawszy wszystkie trzynaście odcinków, który z jej mężczyzn, prócz innych trudności, wniósł do ich związku balast w postaci cyklofrenii. A jest to choroba dewastującą cały system (rodzinny) – nie tylko psychikę chorego. I tu znowu nie zająknęłabym się o tym, gdyby ta „wyrozumiałość” dla ludzkich niemożności dotyczyła wszystkich person dramatu. Tak jednakowoż nie jest – choroba alkoholowa poetki okazuje się doświadczeniem trudnym także dla jej najbliższych. Naturalnie nie chodzi mi o usprawiedliwianie kobiecych słabości męskimi występkami, ale o ustalenie jakichś relacji, choćby delikatnie zarysowanych, między (realnym) skutkiem a (prawdziwą) przyczyną ludzkiego nieszczęścia. Z obrazu serialowego jasno bowiem wynika, że co najmniej od studiów Osiecka uciekała w alkohol przed rzeczywistością, która była, rzecz jasna, okropnym PRL-em – czasem powszechnej degrengolady, który zmienił kobiety nie do poznania: rozpił je i przyzwyczaił do kombinowania na własną rękę w sprawach na przykład takich jak prokreacja. Mnie się tymczasem wydaje, że prawdziwym powodem jej nieszczęść były upokorzenia, jakich zaznała ze strony mężczyzn. I tych, których kochała, i tych, z którymi współpracowała.
Bo czym jest serial „Osiecka”? Rzecz jasna produkcyjniakiem, w którym los tytułowej bohaterki jest li tylko pretekstem. Lecz, o ironio, takie „użycie” jej biografii starczyło ledwie na banał, że życie w PRL-u było niehigieniczne. | Karolina Felberg
Pancerne motyle
No dobrze, ale co nam daje (kultowy) Piękny Dwudziestoletni w serialu opartym na biografii żony Frykowskiego oraz Jesionki? Co nam załatwia (legendarny) Starszy Pan w opowieści o kobiecie, która serce swe, po kawałeczku, oddała Jareckiemu, Passentowi, no i rzecz jasna Mentzlowi? Oglądalność – to proste. „Osiecka” wymyślona została jako serial o ludziach popularnych wśród grupy docelowej, acz współcześnie niekłopotliwych. Stąd tyle tu Maryli Rodowicz oraz Krystyny Sienkiewicz, a tak mało (ba – brak kompletny) Magdy Umer oraz Krystyny Jandy. W ogóle kwestię pań w tej produkcji załatwiono prościutko – pokazano je zasadniczo w trzech pozach: rozmemłane na kanapach, rozpite i roztańczone. No słowo daję, ten PRL to musiała wymyślić kobieta… Mężczyźni nie mieli tak łatwo. Czołówka pokolenia i połowa ukochanych Osieckiej nie dożyła nawet czterdziestki… Ulecieli gdzieś… Jak piękne ptaki. „Pancerne motyle”, jak mawiała o nich Osiecka.
A jak ułożyło się życie „wdowie po pokoleniu”? Nie licząc spraw uczuciowych – dobrze, wręcz bardzo dobrze. W każdym odcinku na dojrzałej twarzy Agnieszki Osieckiej (Magdalena Popławska) pojawia się artystyczne spełnienie – najczęściej wtedy, gdy poetessa słucha swoich piosenek wykonywanych przez gwiazdy STS-u, Opola, Sopotu. I rzeczywiście, pisywanie „paskudnych wierszyków” przyniosło jej satysfakcję zawodową, możne nawet spełnienie, nie było jednakowoż jej jedyną ambicją, a przy tym nie stanowiło nigdy jej jedynego zajęcia. Serial jednakże i w tym wypadku nie szafuje zbytnio konkretem, wiele lat ciężkiej pracy w Radiowym Studiu Piosenki zamykając w jednej li tylko scenie. A przecież w redakcji, którą Osiecka stworzyła i tyle lat współprowadziła z Janem Borkowskim (kolejny wielki nieobecny), powstało ponad 500 piosenek – od perełek Młynarskiego po hity Skaldów.
Poza tym, mniej więcej od czternastego roku życia, autorka „Białej bluzki” marzyła o stworzeniu wielkiej narracji – o napisaniu powieści na miarę Dostojewskiego, Prusa, Tołstoja… Ta kwestia również nie zainteresowała żadnego z czterech współscenarzystów – a szkoda, mogłaby bowiem rzucić snop światła na jej kompleksy, kompulsje i niespełnienia. A ładnie wyzyskana, być może wyjaśniłaby nieco jej pogmatwane relacje środowiskowe – na przykład z Andrzejem Wajdą w latach 60. i 70. oraz ze Zbigniewem Mentzlem i całą plejadą młodych (i modnych) pisarzy polskich w latach 80. i później…
Niestety, mam nieodmiennie wrażenie, że (prawdziwa) Osiecka niespecjalnie zainteresowała twórców serialu. Przez trzynaście odcinków nawet nie próbują zbliżyć się do jej (przepastnej – niestety) samoświadomości. Nie przywiązują większej wagi do jej imponującego rozeznania w kulturze współczesnej (światowej) i sytuacji geopolitycznej. A szkoda, bo gdyby się nad tym zastanowili, charakteryzujące ją poczucie realizmu przestałoby im się mieszać z brakiem wyobraźni, a lęki egzystencjalne – z tchórzostwem i konformizmem.
Gdyby uświadomili sobie, że wyjazd STS-u na Zachód w 1957 nie był dla Agnieszki Osieckiej li tylko ryzykowną przygodą z hłaskowymi „Cmentarzami”, ale stanowił, i to wcale nie pierwszy, wgląd „pod podszewkę”… Nie, nie „za żelazną kurtynę”, lecz właśnie „pod podszewkę” tego, co (zdawało jej się, że) jest. Wówczas, wpierw w Maison Laffitte pod Paryżem, potem w Londynie, u ciotki Arciszewskiej – przedwojennej pułkownikowej zaprzyjaźnionej z Sapiehami i Niną Anders, świat wydał się dwudziestojednoletniej Agnieszce miejscem tak groteskowym… Tak nie na życie skrojonym… Że wróciła do Polski, choć miała szereg opcji – i tuż po odwilży, i po nieszczęsnym Marcu ’68, i jeszcze później… Zawsze… To była jednakowoż bardzo bystra dziewczyna, nic więc dziwnego, że we Francji de Gaulle’a, w Zjednoczonym Królestwie za rządów Edena, a później Heatha oraz Wilsona, i w pogrążonej w walkach rasowych Ameryce nie zobaczyła niczego, czego już by nie znała. Z autopsji… Postanowiła więc żyć nieodmiennie „tu”. I nawet w najgorszych momentach nie demonizowała własnego kraju i nie pogardzała własnym narodem… Albowiem rozumiała, że ludzkiej krzywdy i niespełnienia nie załatwią żadne liftingi polityczne – zmiana, nawet najświatlejsza, nie ustanawia świata od nowa i nie wymazuje wcale tego, co było…
Niestety, mam nieodmiennie wrażeniem, że (prawdziwa) Osiecka niespecjalnie zainteresowała twórców serialu. […] A szkoda, bo gdyby się nad tym zastanowili, charakteryzujące ją poczucie realizmu przestałoby im się mieszać z brakiem wyobraźni, a lęki egzystencjalne – z tchórzostwem i konformizmem. | Karolina Felberg
Osiecka a sprawa polska
Choć nikt jej w tym nie trenował, Osiecka posiadała intuicję metafizyczną – w swoim myśleniu wykraczała więc poza horyzont historiozoficzny. W efekcie zaś cierpiała na schorzenie nieuleczalne, potocznie zwane „nadwzrocznością” – widzeniem bez znieczulenia, wyczuleniem na realne. Co powiedziałaby zatem na współczesną Polskę? Kraj pogrążony w wojnie plemiennej, w której jednymi wspólnymi wrogami są rozsądek, umiar i sprawiedliwość? Nie zdziwiłaby się. Stwierdziłaby może nawet, że oto spełnił się nasz American dream – z wszystkimi ich konsekwencjami. A pewnie i przełożyłaby taką myśl na kilka mądrych piosenek.
Jednakże nadwzrocznej Osieckiej w tym serialu również nie odnajdziemy. Być może dlatego, że jest on ściągą z PRL-u, nie zaś ściągawką z (jej) życia. Inne bowiem siły rządzą historią – a inne życiem. W przypadku życia żywiołem nadrzędnym są przecież energie bezwzględne i anachroniczne. Gdyby było inaczej – uczylibyśmy się na własnych błędach. Skoro zatem „Osiecka” jest li tylko ściągawką z historii (w dodatku szkolną), to i ja pozwolę sobie na jeszcze jeden przypisek z samej Osieckiej, która poststalinowski Międzyczas Obyczajowy, zarówno za Gomułki, jak i za Gierka, widziała następująco: „To zresztą typowe dla kraju, w którym pisemko katolickie jest postępowe, komuna wsteczna, a klozety nieczynne”. Zaraz usłyszę, że posługując się efektownym cytatem z Osieckiej, relatywizuję niesprawiedliwość dziejową. Nic podobnego. Pamiętam jednak, że w PRL-u wybudowano 3000 nowych kościołów i próbuję ten fakt zszyć, choćby fastrygą, z narracją oficjalną – z tamtej epoki, i z czasów dobrze mi znanych. No i jakoś nie jestem w stanie.
Może powinnam o te wszystkie nieoczywiste związki i paradoksy zapytać chłopaka, który w 1977, a więc w odcinku dziesiątym, klepie banały o grafomanii Gałczyńskiego, posiłkując się przy okazji tezami z Kołakowskiego? Z tego samego Kołakowskiego, z którym, nawiasem mówiąc, Osiecka zna się od lat i co jakiś czas odwiedza go nawet w Oksfordzie… Może powinnam tak właśnie zrobić, bo przecież koniec końców to nie ona – zwykła tekściara, ale to właśnie on w opinii publicznej urośnie z czasem do rangi „prawdziwego” pisarza, więcej nawet: okrzyknięty zostanie przez niektórych „filozofem języka”…
A jednak cieszę się tym serialem. Nie bojkotuję go, a za kilka odcinków nawet zapłaciłam, by obejrzeć je przedpremierowo. Z wyjątkiem Katarzyny Dąbrowskiej w roli Anny Szałapak podoba mi się casting – zwłaszcza Eliza Rycembel (w roli młodziutkiej Osieckiej) i Magdalena Popławska. Nie czepiam się scenografii, nie drażnią mnie nieco przesadzone kostiumy (vide: Osiecka jako hippiska). Doceniam nieśpieszność akcji i hojnie serwowane piosenki. Reżyserii niestety nie pochwalę, bo nie ma za co (vide: fatalnie poprowadzeni młodzi aktorzy z pierwszych odcinków, no i tania, gorsząca wręcz kiczem, scena nawiązująca do V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie). Lecz mimo wszystko cieszę się i liczę na ciąg dalszy. Na ambitny film kinowy – taki, w którym wyciągnięto by wnioski z serialu i postawiono przede wszystkim na niuans psychologiczny. Może w przyszłej realizacji dramat życiowy Marii Osieckiej okaże się czymś więcej niż tylko niewiernym mężem? Wszak wydarzeniem, które matce poetki na zawsze usunęło grunt spod stóp, była… strata matki we wczesnym dzieciństwie. Babka Agnieszki porzuciła swoje córeczki dla ukochanego mężczyzny – tak właśnie było i naprawdę nie wierzę, że scenarzyści nie byli świadomi tych okoliczności.
Na koniec anegdota: mam znajomego, któremu PRL jest tak wstrętny, że wydany niedawno album z muzyką dancingową uznał za rzecz występną i niepotrzebną – pokazującą bowiem ludzkie oblicze nieludzkiego reżimu (czy jakoś tak). Ciekawa jestem, czy bojkotował „Osiecką”? Bo, o ironio, oto dożyliśmy dni, kiedy TVP ratuje spadające na łeb i szyję wskaźniki oglądalności trzynastoodcinkową fabułą o czasach słusznie minionych… O „tej”, za przeproszeniem, Osieckiej…
Choć nikt jej w tym nie trenował, Osiecka posiadała intuicję metafizyczną – w swoim myśleniu wykraczała więc poza horyzont historiozoficzny. W efekcie zaś cierpiała na schorzenie nieuleczalne, potocznie zwane „nadwzrocznością” – widzeniem bez znieczulenia, wyczuleniem na realne. | Karolina Felberg
Karta Śmierci
W pierwszym odcinku kochanka Wiktora Osieckiego (przekonująca w roli Wiktoria Gorodeckaja) stawia tarota młodziutkiej Agnieszce Osieckiej: „To jest Karta Śmierci. Ale nie bój się, ma zupełnie inne znaczenie. Jest symbolem zmian. Czasem, żeby iść dalej, trzeba zburzyć to, co się zbudowało. […] Głupiec: czujesz, że poniosłaś porażkę. Wchodzisz w świat, którego nie znasz, i nie za bardzo masz wpływ na przebieg wydarzeń. […] Wisielec: spróbuj zmienić swoje nastawienie. Zapomnij o wszystkim, co do tej pory widziałaś i… spójrz na świat z innego punktu widzenia. No i Rydwan – bardzo dobry znak. Karta-brama. Ty masz w sobie ogromną siłę. W najbliższym czasie otworzą się przed tobą duże, piękne możliwości, ale Rydwan to jest także prędkość. Musisz uważać, żeby z niego nie spaść. Wszystko będzie się działo bardzo szybko. Musisz wyostrzyć swoją intuicję. I to ci pomoże”. Ta sytuacja się nie wydarzyła, ale jest prawdą o życiu Agnieszki Osieckiej. Łatwo było wpaść na nią scenarzystom, skoro znali ciąg dalszy. Dlatego dziwię się, że mając te wszystkie karty na stole, zdecydowali się pozostać na powierzchni rzeczy i nie zajrzeć – jak Osiecka – „pod podszewkę”.
Po scenie z tarotem naprawdę miałam nadzieję – liczyłam na znacznie więcej. Czekałam do ostatniego odcinka. I nic się nie zmieniło – muszę poczekać jeszcze…
Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Aw58, CC BY 3.0, źródło: Wikimedia Commons