Są prozaicy, których droga pisarska zaczyna się od genialnego debiutu, kolejne zaś dzieła zdają się tylko bladym powidokiem pierwszego literackiego fajerwerku. Są też tacy, którzy powoli, z książki na książkę, poprawiają swój warsztat, szlifując niczym Flaubert swój styl i ćwicząc nie tak znowu łatwą umiejętność snucia opowieści.
Wojciech Engelking należy do tej drugiej kategorii pisarzy. Po debiutanckiej prozie o warszawskich milenialsach „(niepotrzebne skreślić)”, eksplorujących brutalną rzeczywistość nazistowskich obozów „Lekcjach anatomii doktora D.” i opowiadającym o polskim artystowskim światku lat 50. i 60. „Człowieku znikąd” otrzymujemy chyba najlepiej skrojoną powieść w dorobku tego twórcy. I to pod wieloma względami.
Po pierwsze autor zabiera nas w podróż po świecie, który dobrze poznał i którego realia potrafi wiarygodnie odtworzyć. Główny bohater i jednocześnie narrator „Serca pełnego skorpionów”, osiemnastoletni Jacek Korolewicz, to syn prominentnego działacza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, który w roku 1960 – a więc w momencie, w którym rozpoczyna się akcja powieści – jest dyrektorem Departamentu III MSW odpowiedzialnym za zwalczanie Kościoła. Engelking nie miał oczywiście szans osobiście doświadczyć rzeczywistości gomułkowskiej Polski widzianej z perspektywy dzieci uprzywilejowanych peerelowskich dygnitarzy. Z niełatwego researcherskiego zadania wywiązał się jednak znakomicie. Razem z głównym bohaterem odwiedzamy warszawskie kina, chodzimy na mecze ukochanej Legii i prywatki, poznajemy marki modnych podówczas ciuchów, oglądamy najważniejsze miejsca na mapie stolicy, wreszcie dowiadujemy się, co w latach 60. było w demoludach symbolem luksusu, przedmiotem pożądania mieszkańców Warszawy. W „Sercu pełnym skorpionów” widać dbałość o historyczny szczegół, choć bez nachalnego fetyszyzmu w stylu Marka Krajewskiego.
Jednak nie tylko wiarygodność historycznych realiów sprawia, że dajemy się uwieść narratorowi powieści Engelkinga. Choć autor umiejętnie szkicuje nam Warszawę i najważniejsze polityczne wydarzenia pierwszych dwóch dekad istnienia PRL-u, „Serce pełne skorpionów” jest przede wszystkim powieścią inicjacyjną, opisem burzliwego okresu młodzieńczych fascynacji i miłości, kiedy to nastolatkowie ostatecznie przestają być dziećmi i wkraczają w dorosłość. Engelking zdołał zarówno odtworzyć chłopacki język licealistów kończących szkołę u progu lat 60. (świetne dialogi), jak i uchwycić ów dziwny stan podniecenia i oczekiwania na wielką przygodę, która w mniemaniu każdego podrostka czeka tuż za rogiem. Tak, jakby dobrze zapamiętał, co sam przeżywał będąc osiemnastoletnim chłopakiem.
Do umiejętnie włączonego w narrację historycznego sztafażu, naturalnych dialogów i psychologicznej wiarygodności warto na koniec dodać jeszcze jeden element, bez którego trudno wyobrazić sobie udaną powieść – dobrze skonstruowaną intrygę. W „Sercu pełnym skorpionów” taka intryga, oczywiście, istnieje. I to między innymi ona sprawia, że po skończeniu kolejnego rozdziału natychmiast mamy ochotę zacząć następny. Nie pora w tym krótkim wprowadzeniu ją streszczać. Na zachętę wystarczy podać kilka haseł – romans z tajemniczą Rosjanką Niną Andriejewną Wachsztum, moczarowska twarz partii, spisek na szczeblu międzynarodowym i wielki cień sowieckiego brata. W połączeniu z młodzieńczą miłością do piłki nożnej, jazzu i dobrego kina, tworzy to naprawdę niebanalną mieszankę. I taka jest właśnie powieść Engelkinga.
***
FRAGMENT „SERCA PEŁNEGO SKORPIONÓW”
JESIEŃ, ZIMA 1960
[…]
16.
– Cześć. Bardzo… bardzo ładnie wyglądasz.
Nienawidziłem siebie już w chwili, w której się zająknąłem. W istocie jednak to, jak Nina się tamtego wieczora prezentowała, wymagało więcej niż jednego „bardzo”. W ciągu kilku dni, jakie upłynęły od mojego telefonu, w Warszawie zdążyło się zrobić jeszcze chłodniej i pod płaszczem nosiła szalik, którego wcześniej nie widziałem. Był beżowy, w karminową kratę.
– Dziękuję. Ty pięknie pachniesz – rzekła, a ja pomyślałem, że to była dobra decyzja, wylać na siebie przed wyjściem pół flakonu chaneli.
– Wejdźmy.
Kino Palladium mieściło się w Śródmieściu. Na daszku nad drzwiami zamontowano składające się w jego nazwę, neonowe litery, każdego wieczora, gdy tylko robiło się ciemno, zapalane, aby do świtu płonęły gazowym blaskiem. Ostre światło biło również ze środka, ukazując przechodniom odgrodzony od ulicy niczym ponad olbrzymią szybę hol, w którym podłogi były ozdobione geometrycznymi wzorami. Znajdowały się tam też szerokie schody, prowadzące do głównej sali i wyżej, na balkon. Co do mnie, to nigdy na tym ostatnim nie siadałem. I w Palladium, i w innych kinach – niezależnie od tego, czy byłem w nich sam, czy w towarzystwie – wybierałem zawsze pierwsze rzędy, by znaleźć się jak najbliżej ekranu. Zależało mi, by pochłonąć jak najwięcej z tego, co się na nim wyświetli, do momentu pojawienia się białych albo czarnych wyrazów: the end, Ende, fin, fine, vég, kraj, konec, final, конец фильма.
Kiedy jednak tamtego listopadowego wieczora ruszyłem w stronę przednich foteli, Nina rzekła:
– Nie. Usiądziemy z tyłu. Pierwszy rząd jest dobry, jeśli przychodzisz do kina sam, a ty przyszedłeś ze mną.
„Więc nie idziemy tylko na film” – pomyślałem, spoglądając na nią w zachwycie. Zdjęła już płaszcz. Pod nim miała szarą sukienkę, która uwydatniała kształt jej piersi. Nogi Niny zakrywały rajstopy, łydki – wysokie buty. Usiadłem obok niej, sala powoli się zapełniała.
Włodzimierz Lenin powiedział raz, że kino jest najważniejszą ze sztuk, i kiedy miałem siedemnaście lat, całkowicie się z nim zgadzałem: tylko w kinie gasło przecież światło. To właśnie do warszawskich – nie tylko Palladium, ale też Stolicy, Atlantica, Muranowa czy Aurory – chodziłem z dziewczynami na pierwsze randki. Ciemność umożliwiała mi dotknięcie ich, nim trzeba było porozmawiać. Co więcej, w jakiś sposób ośmielała też dziewczyny, by mojego dotyku nie odrzuciły.
I co stało się podczas tamtego seansu? Chociaż to Nina zaproponowała, by usiąść z tyłu, czyniąc sytuację dogodną tak, jak tylko można sobie wyobrazić, do niczego między nami nie doszło. Nie stało się tak dlatego, że nie miałem odwagi albo że pochłonęła mnie historia. Przeciwnie, o wiele częściej niż na ekran, na którym Jean Desailly doprowadzał do ruiny wielkie przemysłowe imperium, spoglądałem tamtego wieczora na Ninę. Szary, rzucany z przodu blask wydobywał z ciemności jej twarz, jakby starał się udowodnić, że jest tak blada, iż Nina mogłaby być postacią z filmu, który oglądaliśmy.
Gdy na ekranie kabriolet z Desaillym i Françoise Christophe dojechał do rezydencji Jeana Gabina, krótko się zawahawszy, położyłem dłoń na jej udzie, ona jednak, nic nie mówiąc i nawet na mnie nie spoglądając, od razu ją z niego zrzuciła.
Zrobiło mi się głupio i nie próbowałem tego powtórzyć. Parę kwadransów później odwrócony Gabin przemaszerował pod długą kolumnadą i ekran wpierw wyświetlił napis FIN, a potem zgasł, zapłonął za to wiszący nad widownią żyrandol.
Zerknąłem na Ninę. Wpatrywała się w szary prostokąt, jakby dostrzegła tam coś, czego nie widział nikt inny – a potem nagle odwróciła się i to mnie przeszyła wzrokiem. Jej oczy były czarne jak antracyt, jak miąższ dzikich jeżyn.
– Ty masz dziewczynę, prawda, Jacek? – zapytała.
„Och – pomyślałem. – Chodzi jej o to, że ja i Ada…”
Oczywiście: przed randką z Niną w mojej głowie ani na chwilę nie pojawiła się myśl, że skoro jestem z kimś oficjalnie związany, nie powinienem chodzić do kina z inną.
– Mam – przyznałem, uznawszy, że nie ma co kłamać. – Ale…
Nie wiedziałem, co właściwie powinno nastąpić po „ale” – nie byłem przecież na tyle głupi, by powiedzieć Ninie, że Ada nie bywa w Palladium, preferuje raczej Muranów – jednak, na szczęście, ona mi przerwała:
– …nic, nic. Zabierzesz mnie na teraz na spacer.
Nie powiedziała tego tonem pytania, po prostu oznajmiła.
Musiała jeszcze iść do ubikacji, więc zaczekałem na nią przed wejściem. Było zimno, a mnie jeszcze zimniej, bo w duchu przeklinałem się za to położenie ręki na jej udzie. Po jaką cholerę to zrobiłem? Przecież mogłem podejrzewać, że nie wszystkie dziewczyny są tak łatwe jak Ada czy te trzy panienki, które wcześniej obmacywałem w kinach; że niektóre trzeba odrobinę dłużej popodrywać, odpowiednio je – szukałem właściwego słowa – zwilżyć i dopiero wtedy przejść do rzeczy. A ja, idiota, chciałem to zrobić od razu!
– To dokąd idziemy? – wyrwał mnie z zamyślenia głos Niny.
Stała przede mną i uśmiechnęła tak, jakby nic między nami w kinie nie zaszło, a właściwie: zaszło, i niedługo miała nastąpić powtórka. Wiatr bawił się kosmykiem jej włosów.
– Może na Powiśle? – zaproponowałem z głupia frant.
– Powiśle – zgodziła się Nina. – Lubię Powiśle.
Bez słowa ruszyliśmy w stronę ulicy Hibnera, skręciliśmy, by potem przy Centralnym Domu Dziecka skręcić w Rutkowskiego. Panowało milczenie.
Kiedy potem o tym myślałem, wiedziałem, że mogłem ją zapytać o cokolwiek: na przykład dlaczego upodobała sobie właśnie Powiśle (bałem się odpowiedzi: bo tam ma mieszkanie mój chłopak, tak, ten jazzman, którego widziałeś) albo gdzie sama mieszka; nawet jak podobał jej się film. Ja jednak – nie odzywałem się. Nie zdarzyło mi się to nigdy wcześniej, z jakąkolwiek dziewczyną, zawsze byłem rozgadany niczym nakręcana lalka, a wtedy mi się zdarzyło i gdy weszliśmy w Rutkowskiego, Nina powiedziała:
– To jest ten moment, Jacek, kiedy starasz się czegoś o mnie dowiedzieć.
Chyba – puściła do mnie oko – że już wszystko wiesz. Albo wiesz wszystko, co cię interesuje, a mało cię we mnie interesuje…
– Nie, zupełnie nie! – zacząłem się sumitować. – To znaczy… jak to się stało, że tak dobrze mówisz po polsku?
Ulica Rutkowskiego była pusta, sklepy zamknięte, zegar nad witryną najlepszej w Warszawie cukierni wskazywał dziesiątą wieczór.
– Moja mama była Polką – odparła Nina. – Nie, nie nauczyła mnie – zastrzegła, bo już zbierałem się do kolejnego pytania. – Umarła, gdy byłam mała. Ale tata chciał, żebym mówiła po polsku, więc chodziłam na lekcje.
– Przykro mi. – Nie wiedziałem, co innego powiedzieć.
– Nie ma powodu, dla którego miałoby ci być przykro – oznajmiła Nina poważnym tonem. – W ogóle jej nie pamiętam. A jak się czegoś nie pamięta, to tak, jakby nie istniało. Moja kolej. O co cię zapytać, Jacku, Jacku… – Teatralnie udawała, że się zastanawia. – Och, wiem.
I kontynuowała:
– Kim Jacek Korolewicz chce być w przyszłości? Może o tym nie myśli?
– Dlaczego Jacek Korolewicz miałby o tym nie myśleć? – spytałem, we własnej opinii podejmując grę. Jasne światła ulicy były coraz bliżej.
– Och, bo ma tyle innych rzeczy do roboty – wyjaśniła Nina tonem udawanej troski. – Akademie ku czci rewolucji. Zabieranie dziewczyn do kina. Futbol, Jacek Korolewicz jest futbolist!
– I zamierza być – rzuciłem na wydechu.
Nina spojrzała na mnie z uśmiechem, który był życzliwy, ale wyczuwałem w nim także drwinę.
– Zawodowym? – zapytała. Kiwnąłem głową. – W jakiej drużynie?
– W Legii. W Legii Warszawa.
Przecięliśmy Nowy Świat i znaleźliśmy się na ulicy Foksal, węższej i ciemniejszej niż Rutkowskiego – jedynym źródłem światła były tam okna ciągle otwartej kawiarni Państwowego Instytutu Wydawniczego. Zza szyb znajdującego się dalej lokalu Związku Inwalidów Wojennych Kameralna lał się już tylko mrok, jakby na przypomnienie, że choć dwa lata wcześniej można tam było, jak opowiadała mi Julka, spotkać Hłaskę, to ostatnimi czasy już nie.
– A czy Jacek Korolewicz już powziął kroki, żeby zostać futbolist w Legii Warszawa?
– Poniekąd – odpowiedziałem i zaraz spytałem, żeby nie kazała mi tłumaczyć, co to „poniekąd” znaczy: – A kim pragnie być w przyszłości Nina?
Milczała chwilę, wydymając dolną wargę.
– A jak sądzisz – spytała w końcu – kim powinna być Nina? No? – Trochę rozbawiona, a trochę zaciekawiona, skierowała na mnie spojrzenie. Po prawej mieliśmy boisko należące do liceum imienia Zamoyskiego, a przed sobą Dom Dziennikarza i mur, w którym była furtka, zawsze otwarta. – Kim powinna być Nina, żebyś chciał o niej usłyszeć opowieść?
Początkowo myślałem, że nie do końca rozumiem to pytanie. „Kim powinna być Nina, żebym chciał usłyszeć o niej opowieść? – powtórzyłem w głowie i od razu sobie odpowiedziałem: – Powinna być tylko Niną, bo ja już chcę wszystko o niej wiedzieć”. Zaraz potem pomyślałem: „Opowieść? Skąd… skąd ona wie, że ja chłopakom… że ja czasem zmyślam?”.
– Więc?
– Może… może tajną agentką?
Rzuciłem to ot tak, a Nina natychmiast się roześmiała. Jej chichot pochłonęła ciemność jeszcze gęstsza niż na Foksal. Przeszliśmy już przez furtkę i znaleźliśmy się na wąskiej wydeptanej ścieżce. Prowadziła na skwer nad skarpą, która opadała ku terenom klasztoru szarytek i parkowi biegnącemu do ulicy Czerwonego Krzyża.
– Dokąd ty mnie prowadzisz? – spytała. – Och, co za panorama! – dodała zaraz, bo za wieńczącym skwer murem ukazał się widok na Pragę. – Bardzo ładnie. Tak, tajna agentka. Tajna agentka z pewnością prowadzi życie, o którym chciałbyś usłyszeć historię. A jaką ja historię o twoim życiu bym chciała usłyszeć, Jacek?
Nad schodami, które biegły do parku, wznosiło się rusztowanie – budowano tam stację kolei średnicowej – a w dole było tak ciemno, że zdawało się, że wchodzimy w ogromne czarne jezioro.
„Jaką historię” – obracałem w myślach jej słowa. Kiedyś moją głowę wypełniało mnóstwo historii, które opowiadałem Ryśkowi, Lalu i innym, że niby mi się przydarzyły, choć wcale tak nie było. Tamtego wieczora znajdowałem w pamięci jedynie rzeczy prawdziwe.
Może – zastanawiałem się więc – taką, że kiedyś na gapę wślizgiwaliśmy się z chłopakami na Stadion Miejski? Kiedy byliśmy młodsi, trzeba było po prostu znaleźć kogoś życzliwego, kto rzuciłby strażnikowi: „ten mały jest ze mną”, i wziął potem na kolana. Gdy jednak podrośliśmy, zaczęliśmy przedostawać się tam w inny sposób: od strony kortów, boisk treningowych albo Kanału Piaseczyńskiego. Robiliśmy to nie dlatego, że nie mieliśmy pieniędzy na bilety, ale dlatego, że klawo było przeskoczyć przez żywopłot i parkan. Raz, z Czerkiesem, próbowaliśmy się tak wślizgnąć nawet na zakryte trybuny. By się tam znaleźć, trzeba było minąć porządkowego i łuk za zegarem i biec ile sił w nogach. Tamtego popołudnia jednak, gdy spróbowaliśmy to zrobić, porządkowemu towarzyszył żołnierz, który nas złapał i po meczu zostaliśmy oddelegowani do sprzątania wartowni.
Wiedziałem, że ta historia nie jest właściwa. Weszliśmy do parku.
To może taka: jakeśmy chodzili z Lalu i z Maćkiem Tejchbaumem na podryw. Gdy w wakacje było za ciepło, by grać w piłkę, wybieraliśmy się na włóczęgę po wysuszonej na wiór Warszawie. Szliśmy na podwórka Mokotowa, Ochoty, północnego Śródmieścia, Żoliborza, parę razy zapuściliśmy się nawet na Bielany. Na każdym podwórku była grupka nudzących się dziewczyn. Podchodziliśmy do nich, bajerowaliśmy i pytaliśmy, czy się z nami umówią. A kiedy? A jutro. Już jutro, z pewnością jutro! Na spotkanie się potem szło lub nie; ja nie chodziłem, bo nagrodą w tym konkursie nie było, czy faktycznie się z poderwaną panną zobaczy, lecz kto więcej razy usłyszy „tak”.
Nie, ta także nie. To może o wierszykach, które z chłopakami układaliśmy? Na przykład taki: „Szluga se jaram, śpiewka stara / paczka giewontów, zapalara / i nagle, jak z czajnika para / jak z rury wydechowej stara / dym płynie: pieśni mojej chmara”. Albo inny: „Czytam »Drużynę Timura« i myślę o dymaniu / na zewnątrz galopują białe cumulusy / był taki piłkarz, Chudziak, grał – chyba – w Poznaniu / i nie czytał »Timura«, bo myślał był fallusem”.
Park był tak opustoszały i cichy, że miałem wrażenie, iż da się w nim usłyszeć moje myśli. „Ty idioto! Z czym, kurwa, do ludzi? Przecież tyle w życiu zmyśliłeś, to czemu teraz nie umiesz?”.
Zbliżyliśmy się do ulicy Czerwonego Krzyża. Nina powiedziała:
– Myślisz, że nie masz żadnej historii, którą bym chciała usłyszeć?
– Wiem, że mam – skłamałem. – Ale nie wiem, czy chcę ci ją opowiadać teraz, czy może… może potem.
Uśmiechnęła się. Wyglądało to tak, jakby ten grymas od dawna błąkał się w pobliżu jej warg, czekając tylko, aby na nie wstąpić.
– Więc myślisz, że będzie jakieś potem… – mruknęła, bardziej do siebie niż do mnie. Poczułem, że zasycha mi w gardle, i wymamrotałem:
– To znaczy, jeżeli…
Nie musiała mi wchodzić w słowo, żebym zamilkł, wystarczyło, że przystanęła. Rozległ się gruchot jadącego mostem nieopodal pociągu, zerwał trochę silniejszy wiatr i poła jej płaszcza poruszyła w sposób, w jaki olbrzymi, karminowy ptak rozwijać może skrzydło.
– Tutaj się rozstaniemy, malczik – rzekła Nina. – Pa, pa.
A potem odwróciła się i odeszła. Gdy skręcała z ulicy Czerwonego Krzyża w Solec, pojedyncze kosmyki jej włosów uniosły się na wietrze. The end, Ende, fin, fine, vég, kraj, konec, final; конец фильма.
Książka:
Wojciech Engelking, „Serce pełne skorpionów”, wyd. W.A.B., Warszawa 2021.