Łukasz Bertram: Pańska nowa książka to opowieść o dwóch pierwszych dekadach XX wieku i coraz silniejszym rozchodzeniu się dwóch nurtów polskiej lewicy, które śniły dwa marzenia: o państwie i o rewolucji. O Polskiej Partii Socjalistycznej, która emancypację socjalną chciała połączyć z odbudową niepodległości – oraz o Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, która tę idę odrzucała, pragnąc wielkiej zmiany przekraczającej granice narodowe. A także o konfrontacji tych wizji w pierwszych latach II RP, kiedy PPS budowała państwo, a spadkobierczyni SDKPiL, Komunistyczna Partia Robotnicza Polski, je radykalnie kontestowała. Czemu właśnie teraz, po 30 latach od ukazania się pańskiej pracy „O kształt niepodległej”, wrócił pan do tej problematyki?
Andrzej Friszke: W gruncie rzeczy ta książka wzięła się z gniewu. Przez ostatnie dekady nastąpiło bowiem zamazanie i zafałszowanie tradycji polskiej lewicy. Ona stała się niezrozumiała, bo współczesna prawica wyparła ją z opowieści o odbudowie państwa polskiego. Dotyczy to w szczególności PPS, ale także całkowitego nierozumienia nurtu radykalnego, komunistycznego, czyli najpierw SDKPiL, a potem od grudnia 1918 roku – KPRP. Odczuwałem więc bardzo głęboką potrzebę, żeby po prostu opowiedzieć, kim oni byli. Nie dlatego, żebym podzielał emocje, racje komunistów, akceptował ich drogę, ale je po prostu trzeba znać i starać się rozumieć. Jeżeli poznamy sens ówczesnej lewicy, idee, postawy, podziały między dwoma jej walczącymi nurtami, będziemy poruszać się coraz głębiej w szkodliwych fałszach i mitologiach, kompletnie nieprawdziwych stereotypach. A to jest niezwykle groźne dla kultury rozumienia dziejów. Umacnia się wtedy nieprawdziwy obraz rzeczy najważniejszej, jeśli chodzi o historię XX wieku, czyli stworzenia państwa polskiego. Bo cała reszta, o którą się spieramy, to są rzeczy wtórne: po pierwsze, trzeba było mieć państwo. I tu pojawia się coś, co podczas pracy nad tą książką mnie zaskoczyło. W opracowaniach proces obudowy państwowości jest wygładzony, natomiast gdy sięgnie się do prasy, dzienników, okazuje się, jak wieloma trudnościami, problemami i zagrożeniami najeżony był ten czas – sam nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo. Właśnie przyjrzenie się temu bliżej unaocznia gigantyczną rolę państwotwórczą polskiej lewicy niepodległościowej. I tym bardziej mnie oburza, że w setną rocznicę odzyskania niepodległości historycy dopuścili się grzechu zaniechania, nie podejmując próby głębszego wejrzenia w to, co się wtedy dokonało.
Zacznijmy zatem od lewicy, ale najpierw – tej komunistycznej. Na jej temat mamy wiele klisz: komuniści jako agentura, ludzie zaślepieni, niedojrzali intelektualnie i skrzywieni moralnie, wreszcie komunizm jako coś sztucznego, zaszczepionego z zewnątrz, obcego polskiej tradycji i kulturze. Tymczasem Eric Hobsbawm napisał, że każda partia komunistyczna była dzieckiem rewolucji rosyjskiej i miejscowej radykalnej tradycji lewicowej. Jak w pana optyce te dwa dziedzictwa rozkładają się w przypadku polskich komunistów? W jakiej mierze byli naśladowcami roku 1917 w Rosji i pewnego modelu uosabianego przez bolszewików, a na ile spadkobiercami rodzimego radykalizmu?
Byli oczywiście dziećmi jednego i drugiego. Na początku lat 20. działacz komunistyczny Stanisław Bobiński, zasadnie dowodził, że SDKPiL to najstarsza partia rewolucyjna. Powstała bowiem, jeszcze jako Socjaldemokracja Królestwa Polskiego, w 1893 roku. Socjaldemokratyczną Partię Robotniczą Rosji założono w 1898 roku, a redagowana przez Lenina „Iskra” czy podział na bolszewików i mienszewików to historie jeszcze późniejsze. A zatem niewątpliwie ta polska grupa rewolucjonistów stanowiła najstarszy nurt w ramach państwa rosyjskiego. On wyrastał z polskiej gleby, ale też niezupełnie autonomicznie, lecz w powiązaniu z nurtami z innych krajów. Nie tylko Rosji, bowiem na Różę Luksemburg, Juliana Marchlewskiego, Adolfa Warskiego, czyli czołowe postacie SDKPiL, silnie oddziaływała socjaldemokracja niemiecka. Ich formują przede wszystkim tamtejsze spory. Natomiast objęcie władzy w Rosji przez bolszewików w 1917 roku zmienia sytuację – SDKPiL staje po ich stronie, przeciwstawiając się całemu światu i zwalczając kompromisy klasowe w imię powszechnej rewolucji. Z tym że to nie Lenin ich tego nauczył. Nie, oni to mieli w sobie, natomiast Lenin pokazał im praktyczną drogę. Są zresztą mało znane wypowiedzi Warskiego, które pokazują, że on musiał dopiero „dojrzewać” do zrozumienia, że rewolucja rosyjska to jest wzór.
Prawicowa interpretacja sprowadzająca wszystko do żydowskiego pochodzenia komunistów jest fałszywa. To kolejna klisza o obcości komunizmu. | Andrzej Friszke
W tym kontekście niezwykle ciekawi są tak zwani grzechiści, czyli aktywne na początku lat 20. komunistyczne środowisko na czele z Władysławem Grzechem-Kowalskim. Radykałowie, którzy nie chcieli zaakceptować przewodnictwa radzieckiego, bo uważali je za oportunistyczne. Odrzucali nawet taktyczne poparcie dla hasła niepodległości, ich zdaniem należało bowiem utrzymywać twardy kurs internacjonalistyczny. Tego też nie zaszczepił w nich Lenin.
Pełna zgoda. Dodałbym jeszcze złośliwie względem pewnych krytyków komunizmu, że grzechiści nie byli Żydami. Nie da się ich internacjonalizmu skwitować stwierdzeniem, że nie mieli polskiej świadomości. Prawicowa interpretacja sprowadzająca wszystko do żydowskiego pochodzenia komunistów jest fałszywa. To kolejna klisza o obcości komunizmu. Natomiast w grzechistach był silny duch sekciarstwa i nieliczenia się z żadnymi okolicznościami przy prezentowaniu czysto klasowej perspektywy.
Wyrażający podobne poglądy Henryk Stein-Domski już w czasie pierwszej wojny światowej stwierdzał, że socjaldemokracja walczy ze wszystkimi. I to był dla niego ewidentnie powód do dumy.
Jednym z moich największych zaskoczeń badawczych było odkrycie głębokich różnic między SDKPiL oraz PPS-Lewicą jeszcze w 1918 roku. A przecież ta druga powstała wskutek rozłamu w PPS w 1906 roku i teraz miała wraz z Socjaldemokracją utworzyć KPRP. Byłem przekonany, że ewolucja polityczna PPS-L rzeczywiście zbliżała ją doktrynalnie do komunizmu. Tymczasem, gdy zacząłem przeglądać wydawany przez nią „Głos Robotniczy”, w ogóle nie znalazłem w nim rewolucyjnej, sekciarskiej retoryki. To była partia, rzecz jasna, bardzo lewicowa, ale dosyć pragmatyczna i skupiona na kwestiach społecznych, rozwijaniu legalnego ruchu robotniczego – zawodowego, oświatowego itp. Wielu jej wybitnych działaczy uznawało, że nie można iść tak daleko, jak czynią to bolszewicy. Z kolei w SDKPiL-owskiej „Naszej Trybunie” można było przeczytać, że zjednoczenie partii nie może polegać na tym, że spotkamy się w pół drogi. SDKPiL wychodziła z twardym żądaniem: połączenie tak, ale pod warunkiem, że przejdziecie na naszą platformę, a więc dążenia do natychmiastowej internacjonalistycznej rewolucji i odrzucenia wszelkich kompromisów klasowych.
Żądała po prostu kapitulacji.
I wyliczyła błędy: tu się myliliście, tam się myliliście, bałamuciliście przez tyle lat klasę robotniczą legalizmem, zabiegami o poprawę w ramach kapitalizmu, bredzicie wciąż o niepodległości. Wycofajcie się z tego wszystkiego. To był dyktat. Tym bardziej zdumiewający, że został przez PPS-L zaakceptowany. Mam poczucie, że zaledwie dotykamy tu jakiegoś procesu intelektualno-myślowo-etycznego, którego głębiej nie jesteśmy w stanie rozpoznać, bo dysponujemy bardzo nielicznymi źródłami. Mamy właściwie tylko dwa wspomniane czasopisma i niewiele więcej, żadnych protokołów posiedzeń i narad, akt partyjnych, okólników, korespondencji działaczy, wszystkiego, co by nam pozwoliło zrekonstruować proces przechodzenia do komunizmu. Archiwa PPS-Lewicy przepadły.
W książce rekonstruuje pan spór między tymi partiami o sposoby działania w czasie pierwszej wojny światowej. PPS-Lewica postuluje, aby robotnikom, których wojenny kryzys skazał na bezrobocie i nędzę, udzielić konkretnej, cząstkowej pomocy, chociażby tworząc jadłodajnie. Dla SDKPiL realne wsparcie dla robotników jest mniej ważne niż polityczna agitacja mająca na celu zaangażowanie ich w całościową, rewolucyjną przebudowę.
To napięcie w różnych odsłonach będzie wyznaczać linię podziału pośród komunistów przynajmniej do 1926 roku, czy nawet trochę później. Jedni będą pryncypialnie lekceważyć cele „częściowe”, takie jak szerzenie oświaty, budowanie związków zawodowych, poprawa warunków pracy czy życia, drudzy – będą się w takie reformy angażować. Oczywiście też z zamiarem rewolucyjnym, ale nie ignorując doraźnych zdobyczy i uwzględniając realia społeczne. Na tym drugim stanowisku stali zwykle dawni działacze PPS-L, jak Maria Koszutska, ale też Warski, który wcześniej należał do przywódców SDKPiL, ale takie rzeczy rozumiał. Przez długi czas byłem przekonany, że ten spór wynikał nie tyle z różnic politycznych czy intelektualnych, ile z podziałów w tych środowiskach. Szło jednak o odpowiedź na fundamentalne pytanie: czy rewolucję osiąga się jednym skokiem, czy jednak należy podjąć jakąś grę z rzeczywistością, żeby ją przekształcać w kierunku rewolucji, bo ta jest procesem o różnych etapach.
Mówi pan o licznych zaskoczeniach badawczych. Czy były też jakieś dotyczące konkretnych bohaterów tej opowieści? Czy wśród komunistów znalazł pan kogoś, do kogo niespodziewanie poczułby pan sympatię, albo przynajmniej kogoś, kto zaintrygowałby pana swoją polityczną podmiotowością, wyrazistością, kto wyróżniałby się na tle swojej formacji?
Parę osób pozytywnie mnie zaskoczyło, ale sympatię wzbudził we mnie Adolf Warski. Był człowiekiem serio, myślącym niedogmatycznie, a ja cenię sobie takich polityków – niezależnie od ugrupowania. To nie był facet, który zrobił wszystko, co mu kazali. Był suwerenny, na ile komunista zobowiązany do lojalności wobec Kominternu mógł być suwerenny. Myślał na własny rachunek i potrafił wziąć za to odpowiedzialność. Nie był sekciarzem. Był niewątpliwie człowiekiem wysokiej kultury i potrafił przekroczyć samego siebie. Zrobił to w 1918 roku, kiedy domagał się tego, żeby SDKPiL potrafiła spojrzeć samokrytycznie na własny dogmatyzm. Wziął za to ostre cięgi, nie wybrano go do pierwszego Komitetu Centralnego KPRP, co w przypadku działacza takiej rangi było skandalem. Był więc liderem obcego mi kierunku politycznego, bo z celami i wizjami komunizmu nie mogę sympatyzować, ale pozostawał człowiekiem nietuzinkowym, traktowanym z szacunkiem również przez zdecydowanych przeciwników. Takich jak na przykład piłsudczycy, którzy próbowali się z nim kontaktować przed przewrotem majowym w 1926 roku. Nie wiemy zresztą, czy szczerze, czy w celach dezinformacji.
Ta suwerenność wyrażała się czasem w paradoksalny sposób. W 1920 roku jedynym czołowym komunistą, który protestował publicznie przeciwko wkroczeniu Armii Czerwonej na tereny tak zwanej etnicznej Polski, był Henryk Stein-Domski. Nieprzejednany radykał i bezkompromisowy internacjonalista.
Jego postawa wynikała właśnie z tego, że był internacjonalistą aż do bólu. To dlatego nie przyznawał bolszewikom, a więc w gruncie rzeczy Rosjanom, większych praw niż innym rewolucjonistom. Domski myślał w ten sposób: to bardzo dobrze, że bolszewicy są formacją rewolucyjną, ale gdzie jest powiedziane, że mają nami kierować?
Rok 1920 jest w tej historii kluczowy. To wtedy drogi obu lewicowych formacji się ostatecznie rozeszły. Trzeba było wybierać: albo jest się za Polską, albo za rewolucyjnym, ale wrogim państwem. W dyskursie, niekoniecznie radykalnie prawicowym, mówi się, że komuniści wówczas Polskę zdradzili. Ale czy wobec takich ludzi można w ogóle stosować kategorię „zdrady”? Przecież ich internacjonalistyczne zasady były pierwotne względem zaistnienia niepodległości, co z ich punktu widzenia zdarzyło się przypadkiem.
Bardzo ostrożnie podchodzę do słowa „zdrajca”. Oczywiście stosuję je, gdy opisuję perspektywę tych, którzy tak wtedy komunistów oceniali. Natomiast jeśli patrzymy na strukturę myślenia tych ludzi, to jest w dużym stopniu tak, jak pan mówi. Komuniści opowiadali się za światem, gdzie państwa narodowe miały zanikać, a na państwo polskie patrzyli jak na przeszkodę dla przeprowadzenia europejskiej rewolucji, zarządzaną przez burżuazję i socjalistów pepeesowskich, którzy poszli z nią na ugodę. Uważali, że to jest chwilowy wybryk, który upadnie, bo takie są prawa rozwoju dziejowego i dynamiki rewolucyjnej. Zresztą, komuniści nie mieli innej alternatywy, bo istnienia państwa polskiego nijak nie dało się pogodzić z projektem komunistycznym, nawet jeśli odejdziemy na chwilę od kwestii klasowych. To była dramatyczna sytuacja, której nie doświadczyli chociażby komuniści niemieccy. W ich wizji rewolucja niemiecka miała objąć cały obszar etnicznych Niemiec, łącznie z takimi pograniczami jak Śląsk. Tymczasem od państwa polskiego należałoby odłączyć ziemie białoruskie do Białegostoku włącznie i ukraińskie razem ze Lwowem i także Chełmem. Tam powinny być odpowiednio komunistyczna Białoruś i komunistyczna Ukraina. Na zachodzie mamy Śląsk. Z punktu widzenia komunistów on nie był polski, ale gospodarczo i klasowo zakorzeniony w niemieckości. W 1920 komuniści będą wzywać do bojkotu plebiscytu, bo odmawiają dzielenia tamtejszej ludności według podziałów narodowych. Pomorze – to w ogóle nie wiadomo, co to jest, bo tam prawie nie było robotników. I co nam zostaje? Mały kawałek ziemi zamieszkałej przez Polaków, ale i Żydów – Kongresówka i Krakowskie. Czy Polska ma zatem prawo do odrębnego bytu? Z perspektywy komunistów nie było na to miejsca, dopuszczalna była jedynie bliżej nieokreślona autonomia kulturalna w ramach szeroko pojętego obszaru rewolucyjnego. Z ich punktu widzenia pomysł, żeby budować jakieś państwo polskie, był nie tylko ahistoryczny, ale również głęboko niesprawiedliwy, co potem zawsze podkreślali. Oparty o gwałt i okupację na kresach, o prześladowanie mniejszości, o wzięcie pod but Żydów i klasy robotniczej, wyrwanie polsko-niemieckiego Śląska. Z ich punktu widzenia – okropny kraj.
Wybiegając trochę wprzód, trzeba zauważyć, że przez cały okres istnienia II Rzeczpospolitej nigdy nie udało się na lewicy zbudować czegoś pomiędzy PPS a KPRP (od 1925 – KPP). Takie próby jak kolejna PPS-Lewica powstała w 1926 roku stawały się komunistycznymi przybudówkami, młodzi radykałowie w rodzaju Oskara Langego czy Juliana Hochfelda jednak pozostawali w orbicie PPS-owskiej, poza tym były najwyżej dość operetkowe postaci „błędnych rycerzy” jak Bolesław Drobner. Nie stworzono niczego, co byłoby bardziej radykalne od pepesowskiego mainstreamu, funkcjonowało samodzielnie i po pewnym czasie nie dołączyło do KPP. Czy nie było do tego bazy społecznej, czy nie pozwoliła na to wewnątrzlewicowa polaryzacja?
Zwróciłbym tu uwagę na ogromne zdolności PPS do adaptowania i asymilowania tych bardziej radykalnych nurtów i kierowania ich przedstawicieli do takiej aktywności, gdzie mogli się realizować. Poza tym, o ile w 1919 albo 1920 roku można było mieć wątpliwości, czy Komintern to narzędzie przywódców radzieckich, to już nie po jego kongresie w 1924 roku, kiedy przyszedł Stalin, walnął pięścią w stół i powiedział, w skrócie, polskim komunistom: nie śmiejcie nas krytykować, a jeśli zamierzacie – to won, ja wam zrobię nowe kierownictwo partii. Od tej pory było już wiadomo, że decyzje należą do Moskwy i trzeba grać tak, by Moskwa to zaakceptowała.
Co łączyło pepeesowców? Po pierwsze – postawa niepodległościowa; po drugie – antyendeckość. Bali się: przyjdzie bolszewik i nas rozstrzela, przyjdzie endecja i nas zamknie. | Andrzej Friszke
Dla kogoś przyzwyczajonego do dominujących narracji i zamazywania obrazu polskiej lewicy pańska książka może być nieco szokująca. Bo nagle się okazuje, że ta PPS była naprawdę lewicową partią i swoje miejsce mieli w niej prawdziwi radykałowie. Tacy jak Kazimierz Pużak, którego dziś kojarzy się głównie ze zmyślonego cytatu z jego powojennego procesu, międlonego nieustannie przez prawicę. Co więc jest dla pana osią, podstawą lewicowości pepesowskiej, którą trzeba przywrócić polskiej pamięci?
Bardzo ważna była wspomniana już wielonurtowość. Dążenia do integralności lewicowej, jednomyślności w tej partii nie było. Postaci takie jak Herman Diamand czy Emil Haecker z Galicji albo Jędrzej Moraczewski i Rajmund Jaworowski z zaboru rosyjskiego były przede wszystkim lewym skrzydłem obozu niepodległościowego – który w ogóle był lewicowy, bo endecji do niego nie zaliczano. Współdziałali z ludźmi znacznie bardziej lewicowymi: z czołowych postaci PPS wymienił pan Pużaka, ja bym dodał chociażby Zygmunta Zarembę albo niektórych działaczy związkowych typu Antoniego Szczerkowskiego.
Który skądinąd przyszedł z PPS-Lewicy.
Gdzie był długo i pokłócił się nie o kwestie socjalne, tylko o sprawę niepodległości. Co ich wszystkich łączyło? Po pierwsze – postawa niepodległościowa; po drugie – antyendeckość. Uważali, że każda cięższa awantura w Polsce spowoduje zagrożenie niepodległości: przyjdzie bolszewik i nas rozstrzela. Ale byli również przekonani, że mają potężnego przeciwnika wewnątrz kraju, nie mogą więc pozwolić, by zbyt wiele energii poszło w kłótnie i konflikty, bo przyjdzie endecja i nas zamknie. Dalej: stosunek do kwestii narodowościowych, przede wszystkim żydowskiej. Endecja dzień w dzień, w każdym numerze swoich pism, na każdym wiecu szczuła na Żydów. Cały czas istniał więc problem, czy i jak ta Polska ma budować obywatelskość ponad tymi podziałami religijnymi i etnicznymi. Kolejna rzecz: walka z klerykalizmem i religianctwem, endecką wizją państwa z dominacją Kościoła nad szkolnictwem, rytuałami państwowymi, wszystkim. I wreszcie fundamentalna dla pepesowskiej tożsamości obrona praw obywatelskich i socjalnych. Dziś nam się wydaje, że były one oczywiste – w ogóle nie były! Wolność strajku to był dla prawicy w 1918 roku temat niedopuszczalny. Natomiast takie kwestie, jak dylematy: gospodarka uspołeczniona czy upaństwowiona, to nie były kwestie pryncypialne, a teoretyczne rozważania o przyszłości. Aczkolwiek to się zmieniło w latach 30. na fali wielkiego kryzysu i poczucia klęski kapitalizmu, które zresztą łączyło i lewicę, i prawicę. Wcześniej ważnym tematem były prawa robotników, ich samoorganizacja, bieżąca walka o płace i warunki pracy. Komuniści nazywali to reformizmem i w gruncie rzeczy trudno temu zaprzeczyć.
W książce widać wielką sympatię autora dla PPS. Wynika ona chyba w dużej mierze z tego, że PPS w 1918 roku potrafiła porzucić klasowy partykularyzm i przyhamować radykalne tendencje. Przecież to nie było tak, że tylko SDKPiL-owcy śnili o rewolucji, wielu PPS-owców również jej pragnęło. Jednak, czy nie było tak, że przydeptali trochę gardło swojej pieśni na rzecz odpowiedzialności za dobro wspólne, jakim miało być państwo? Czy w ten sposób porzucali marzenia o rewolucji, czy może chcieli dokonać jej poprzez państwo? A może – tu posunę się do celowej prowokacji – w jakimś sensie PPS zdradziła wtedy rewolucję?
Zależy, co rozumiemy przez słowo „rewolucja”. Jeżeli odniesiemy je do programu paryskiego PPS z 1892 roku, to w 1918/1919 roku wszystkie właściwie najważniejsze jego punkty są zrealizowane. To była rewolucja kontrolowana, ale przyniosła głęboką zmianę ustrojową, instytucjonalną, społeczną. Nie tylko powstało państwo, lecz także zupełnie inne relacje pomiędzy obywatelem a instytucjami oraz pomiędzy samymi obywatelami. Czy socjaliści marzyli o jeszcze głębszej rewolucji, która zmieni struktury własności? Mam wątpliwości – a na pewno nie był to nurt dominujący. Zasadniczym celem było: równość praw, organizowanie klasy robotniczej i narzucenie kapitałowi reguł gry, poszanowania praw pracowniczych, budowanie w robotnikach postaw obywatelskich, aktywności społecznej, zakładano, że następstwem będzie postępujące uspołecznienie życia, co na pewnym etapie będzie nazwane socjalizmem. Ale czy w SDKPiL do 1917 roku było inaczej? Przeczytałem porządnie Różę Luksemburg i tam też rewolucja jest w zasadzie pokazana jako ciąg zdarzeń rozłożonych na etapy. Nigdzie Róża nie mówi: tak, obalimy władzę i upaństwowimy przemysł.
To był ogólny problem z określeniem, jak ma wyglądać ten świat po rewolucji. Problem, który mieli zarówno szeregowi komuniści i komunistki, który dyskutowali o swoich marzeniach w więziennych celach, jak i wytrawni teoretycy tego ruchu w swoich pismach.
Oczywiście. Ani Marks, ani Róża o tym nie napisali. W grę wchodziła dynamika społeczna, ożywienie klasy robotniczej, powstanie ruchu masowego, zmiany, które ten ruch będzie wymuszał na właścicielach fabryk, na strukturze politycznej, prawnej, by stworzyć nową rzeczywistość. Nie było gotowej recepty – ona się miała odkrywać w toku walki klasowej. Róża Luksemburg krytykowała Lenina między innymi dlatego, iż uważała, że on jest takim doktrynerem, który sobie wymyśli, jak ma być zrealizowana rewolucja. Wtedy na lewicy używano pojęcia „blankizm”, od poglądów Louisa Blanqui: że grupa rewolucjonistów dojdzie do władzy dzięki spiskowi i następnie zorganizuje państwo zgodnie ze swoimi zamierzeniami. Bolszewizm, leninizm był przez Różę piętnowany między innymi za to. Bo procesy społeczne nie tak przebiegają. Ich się nie da zaplanować i wyreżyserować, a jeżeli ktoś to robi, to odbiera podmiotowość klasie robotniczej, gwałci ją, dusi, oszukuje.
I tu właśnie możemy zejść z poziomu różnic programowych ku rzeczywistości społecznej początków niepodległego państwa polskiego – i do konfliktów kształtujących tę rzeczywistość. Większość narracji skupia się tu na walce o granice, działaniach frontowych, tymczasem głównym konfliktem, który analizuje pan w swojej książce, jest sprawa robotników rolnych. Ona oczywiście pojawiała się dotąd w specjalistycznych pracach dotyczących wsi, ale raczej nie przebija się do szerszej świadomości, jest z tej historii o II RP wymazana i wyparta. Pański zamiar odczytuję więc jako próbę pokazania, że aktorzy polityczni, komuniści, socjaliści, endecy działali pośród wielkiego napięcia socjalnego, klasowego.
Absolutnie. To właściwie jest jedno z moich odkryć. Nie miałem poczucia, że to było coś tak ważnego. Natomiast, gdy sięgnąłem do „Robotnika” z 1919 roku, spostrzegłem, że w niektórych miesiącach bunt robotników rolnych to była najważniejsza sprawa w Polsce. Konflikt piętrowy, bardzo złożony, bo nie tylko między robotnikami i ziemianami oraz państwem, ale też między nimi i chłopami. To jest coś, co należałoby bardzo solidnie przeanalizować, choć nie wiem, na jakich źródłach. Czy w ogóle były, czy się zachowały dokumenty na szczeblach powiatu czy meldunki słane stamtąd do Warszawy? Przecież to wszystko, policja, urzędy starostw, dopiero się tworzyło, działało na granicy instytucjonalizacji.
PPS i jej związki zawodowe dążyły do tego, by żywiołowy ruch skanalizować w stronę instytucjonalizacji i kompromisu. I to jest właśnie to, co ja lubię w tej partii. | Andrzej Friszke
Mówimy tu o konflikcie, który nie był abstrakcyjny. Mamy robotników rolnych, którzy nachodzą i plądrują znienawidzone dwory, za sprawą których byli przedmiotem chyba najgorszego wyzysku na ziemiach polskich – i mamy wojsko, które do nich po prostu strzela. Tam jest przemoc, nabrzmiała krzywda i resentyment. A po drugiej stronie chociażby dziedziczka, której zapiski cytuje w „Ludowej historii Polski” Adam Leszczyński. Dla niej reforma rolna to wywrócenie naturalnego porządku świata, całkowicie niepojęte roszczenie. I teraz pytanie: co się zdarzyło, że w Polsce nie było wojny domowej, takiej przemocy i polaryzacji jak w Finlandii czy na Węgrzech – i nastąpiła pacyfikacja tego konfliktu społecznego, a nie wybuch?
Po pierwsze, lewicowy charakter pierwszych rządów, potem to, że w centroprawicowym rządzie Paderewskiego ministrem spraw wewnętrznych został Stanisław Wojciechowski, czyli człowiek o korzeniach PPS-owskich. I per saldo reakcja państwa zakładała nie zduszenie, zdławienie, drogą tej dziedziczki, ale wyjście naprzeciw i jakiś kompromis. Konflikt został rozładowany z wielką korzyścią dla robotników rolnych, bo po raz pierwszy otrzymali określone prawa i umowy zbiorowe. Pytanie dalsze: na ile były przestrzegane, na ile łamane – ale były. Nastąpiło zinstytucjonalizowane porozumienie między stronami konfliktu, gdzie państwo i związek zawodowy wzięły na siebie odpowiedzialność. Właśnie, związek zawodowy. Reakcja państwa nie wystarczyłaby, gdyby po stronie robotników nie istniał partner, który ten masowy, żywiołowy ruch próbował skanalizować w stronę instytucjonalizacji i kompromisu. Taki był właśnie bliski PPS Związek Zawodowy Robotników Rolnych. I to jest właśnie to, co ja lubię w PPS. Po trzecie, na wygaszaniu dynamiki rewolucyjnej zaważył też moim zdaniem pobór do wojska w pierwszej połowie 1919 roku. Mnóstwo młodych, dynamicznych ludzi ze wsi i z miast, dla których nie było pracy, sfrustrowanych brakiem środków do życia i wykluczonych, dostało jeść, ubranie, buty – i znalazło się pod pewną kontrolą społeczną.
To byłby proces odwrotny niż na przykład w Niemczech, gdzie te miliony mężczyzn wracają z wojska, nie ma dla nich pracy, są sfrustrowani i zdesperowani – i to ich pcha w kierunku radykalizacji.
Możemy też założyć, że wielu z nich przechodzi w armii socjalizację, która tworzy u nich poczucie wspólnoty oraz identyfikacji z państwem. I jeszcze jedna rzecz: pobyt w wojsku w 1919 roku nie wiązał się z takim zagrożeniem życia, jak w czasie pierwszej wojny światowej. Oczywiście, działy się na froncie czy na jego zapleczu, między wojskiem a ludnością cywilną, rzeczy, od których włosy się jeżą na głowie, ale jednak ta wojna nie była tak straszna jak ta dopiero co zakończona.
Jeśli chodzi o wieś i tamtejsze konflikty, to pewnym rozczarowaniem był dla mnie podczas lektury pańskiej książki brak PSL „Wyzwolenie”. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest to opowieść o dwóch nurtach lewicy socjalistycznej, ale miałem wielką nadzieję na choćby krótką dygresję o tym, jaką wizję emancypacji społecznej wyznawali i formułowali zwolennicy bardziej radykalnego skrzydła ruchu ludowego. Szczególnie że dziś mało kto się nim zajmuje naukowo.
Zgadzam się, że jest to pewien brak, jednak trudno byłoby mi zmieścić PSL w tej narracji. Zarówno socjaliści, jak i komuniści bazowali na klasie robotniczej i wyjście w kierunku wsi to były dla nich taktyczne wycieczki, gdy trzeba było coś zgasić lub rozpalić. Chłopstwo to nie była ani dla jednych, ani drugich warstwa, która może działać na rzecz postępu społecznego. Jej nie ma w perspektywie Róży Luksemburg, a w perspektywie socjalistów w gruncie rzeczy też. Po odzyskaniu niepodległości to byli potencjalni wyborcy, ale socjalistyczne programy właściwie nie mają nic chłopom do zaproponowania. Dlatego PSL „Wyzwolenie” odegra wielką rolę w tworzeniu wiejskiego życia politycznego, choć bardziej wśród uboższych rolników niż robotników rolnych. Problem w tym, jak to zbadać – zwłaszcza to, co działo się nie w Sejmie, tylko w powiatach.
Niedawno podczas swoich badań natrafiłem na barwną opowieść o tym, jak członkowie Polskiej Organizacji Wojskowej z Mławy poszli pod koniec 1918 roku do wojska i tam zaczęli odcinać innym żołnierzom guziki z orłem w koronie. Bo tu ma być Polska Ludowa, a nie jakieś królewskie tradycje. I domagali się, by mówić „obywatelu poruczniku”, a nie „panie poruczniku”. Mamy teraz zwrot ku historii ludowej, który symbolizuje książka Leszczyńskiego, ale też choćby praca Wiktora Marca o plebejskim doświadczeniu politycznym rewolucji 1905 roku. Pańska książka skupia się jednak na liderach, na elitach politycznych. Ale aktorami ówczesnej polityki były też choćby setki szeregowych delegatów do rad delegatów robotniczych. I zastanawiam się, co my dziś jesteśmy w stanie powiedzieć właśnie o takich ludziach, jak ci delegaci albo moi peowiacy z Mławy. Jaki był ich horyzont myślenia politycznego, ich polityczne emocje i aspiracje?
Takie cechy jak u tych peowiaków były również charakterystyczne dla I Brygady Legionów, bo ten ruch wyrastał przecież z lewicowej, socjalistycznej tradycji. Ludzie, którzy go tworzyli, mieli lewicowy horyzont, może nie doktrynalny, ale stylu, języka, symboliki. Natomiast co do tego zwrotu ku historii ludowej, to jestem względem niego sceptyczny i to na wielu polach: mojego myślenia o problemach politycznych czy ideologicznych, lecz także poczucia istnienia braków źródłowych, które właściwie zamykają nam możliwość takiego poznania, o jakim pan mówi. Zawsze można liczyć, że się znajdzie jeden czy dwa pamiętniki, zapiski, zbiory listów i spróbuje się je uogólnić, ale badawczo jest to rzecz bardzo niepewna i wątpliwa. Trochę jak z tą dziedziczką. Owszem, tacy ludzie wśród ziemian też byli. Czy taka ślepota była jednak decydującą postawą?
Ta warstwa zostawiła jednak więcej świadectw.
Tak, i można ją lepiej opisać, wydobyć różnice, na przykład pokoleniowe czy regionalne. Natomiast jeśli chodzi o ludzi tak zwanych prostych, to jesteśmy właściwie bezradni. Bo oni nie zabierają głosu w gazetach, ich listy raczej się nie zachowały, ogromna część była niepiśmienna. Oczywiście, różne rzeczy szczegółowe możemy spróbować odtworzyć, ale proszę zobaczyć: dysponujemy zapisami obrad rad delegatów, lecz one też koncentrowały się na przemówieniach liderów, a nie na robotnikach z Woli. Podejrzewam zresztą, że oni się tam mało wypowiadali, byli raczej słuchaczami, niż sami się pchali na trybunę. Choć mogły oczywiście zdarzać się wyjątki.
Ale potem zapewne przynosili to, co się tam mówiło, na zebrania i wiece w swoich fabrykach – i tam występowali jako mówcy.
I dlatego ma to ogromne znaczenie. Możemy sobie wyobrazić, że referowali to trochę po swojemu, ale też pewnie zawsze wyrażając pogląd, kto ma rację, kto jest dobry, a kto nie, po czyjej stronie powinniśmy się opowiadać. Ale co na przykład działo się z tymi ludźmi później, bardzo trudno jest powiedzieć. Możemy postawić hipotezę, że znaczna ich część będzie potem działała w związkach zawodowych, ale raczej na szczeblu zakładu czy miasta. W PRL powstały prace o ruchu związkowym, ale one też są bardzo zdepersonifikowane, tam prawie nie ma nazwisk. I szczerze mówiąc, nie wiem, czy się zachowały źródła, protokoły posiedzeń… Obawiam się, że nie. Tak samo jak akta partii politycznych, przecież po PPS prawie nic nie zostało. Wszystko strawił pożar wojenny. Nie mamy prawie niczego. Dlatego tak ważne są stare gazety.
Paradoks sprawił, że najlepiej chyba zachowały się archiwa nielegalnej KPP, bo różne sprawozdania i korespondencja wędrowała za granicę i w ten sposób się uratowały.
Ale do pierwszego okresu też brakuje źródeł, bo wtedy jeszcze dokumenty nie szły do Moskwy. I z dwóch bardzo ciekawych krajowych konferencji KPRP z 1919 roku są tylko uogólnione sprawozdania przeznaczone do obiegu publicznego. Rzecz jasna, że cięli tam kontrowersje czy wątki z ich punktu widzenia nieistotne. A poza tym musieli wiedzieć, że będzie to czytać policja, więc pewne sprawy cenzurowali.
Dla mnie z kolei ten nurt historii ludowej jest bliski i chciałbym jeszcze na koniec w nim pozostać. Można powiedzieć, że odzyskanie niepodległości było wielką obietnicą dla warstw nieuprzywilejowanych, że emancypacja narodowa pociągnie za sobą emancypację społeczną. To była agenda PPS, że tylko w niepodległym państwie sytuacja robotników się poprawi. I teraz pytanie, które zapewne mogłoby zapoczątkować osobną rozmowę, ale może spróbujmy je zasygnalizować. Czy II Rzeczpospolita zdołała tę obietnicę spełnić? Jest pewien nurt, który mówi, że było to państwo inteligencji. Mi z kolei zapadł w pamięć zapis z „Pamiętników bezrobotnych”, głos bezrobotnego cieśli, który w początkach lat 30. napisał, że Polska wepchnęła go w bagno nędzy i podłości.
Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi, bo żadne państwo nie spełni w ciągu 20 lat wielkich oczekiwań społecznych. To są zadania na całe dekady. Tamto państwo nie posiadało wewnętrznego kapitału, który można by dowolnie rozdysponować na inwestycje, infrastrukturę, opiekę społeczną. To było potwornie biedne państwo – i na to trzeba nałożyć dwa kryzysy: inflacyjny w 1923 roku oraz Wielki Kryzys 1929–1935. Poruszano się więc w granicach możliwości, bardzo niewielkich w odniesieniu do ogromnych potrzeb. Dalej, kwestia struktury społecznej: około 60 procent ludności wiejskiej, chłopów i robotników rolnych. W jaki sposób można było tę strukturę przemienić tak, by tym, którzy zostaną na wsi, się poprawiło, a ci, którzy pójdą do miast, nie skończą jako fala bezrobotnych i wykorzenionych. To są dramatyczne pytania. Natomiast II RP poprawiła radykalnie sytuację w warstwie praw obywatelskich. Ludzie z warstw, o których pan mówi, mogli się stowarzyszać, tworzyć związki zawodowe, podejmować akcje protestacyjne takie jak strajki. I tu dochodzimy do potrzeby badań nad tym, w jaki sposób różne prawa, chociażby do strajku właśnie, były ograniczane. Ale naprawdę nie wszystkie protesty kończyły się, jak mogłoby wynikać z książki Adama Leszczyńskiego, strzelaniną i trupami.
Nie ma też państwa, które nie byłoby w jakiejś mierze klasowe i w którym elity nie odgrywałyby ogromnej roli. Więc tak, II Rzeczpospolita była szczególnie droga inteligencji oraz warstwie urzędniczej i realizowała ich potrzeby – ale nie tylko. Bo gdyby tak było, to w latach drugiej wojny światowej nie mielibyśmy tak masowego udziału robotników czy chłopów w strukturach podziemnych, kiedy taka lojalność wobec państwowości polskiej nie przynosiła już żadnych profitów tylko zagrożenie życia.
Książka:
Andrzej Friszke, „Państwo czy rewolucja. Polscy komuniści a odbudowanie państwa polskiego 1892–1920”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020.