Filip Rudnik: 22 kwietnia wydano rozkaz przemieszczenia 80 tysięcy rosyjskich żołnierzy z powrotem do swoich baz. Przez blisko miesiąc stacjonowali oni przy granicy z Ukrainą – dopatrywano się w tym potencjalnej inwazji Rosjan na Kijów. Taki scenariusz był możliwy?

Igor Grecki: Myślę, że z pewnością nie rozpatrywano bezpośredniego wtargnięcia na Ukrainę. Decyzję o rozmieszczeniu wojsk przy granicy można tłumaczyć na wiele sposobów. Niektórzy mówią, że celem było wywarcie presji na Kijów, aby ukraińscy decydenci wznowili dostawy pitnej wody na Krym. Zbliża się sezon letni, a na półwyspie jest wielki problem z dostępem do wody. Rosja nie jest w stanie rozwiązać tego sama. Inni mówią, że ruch wojsk miał związek z zablokowaniem na Ukrainie transmisji trzech telewizyjnych kanałów, które pośrednio należą do Wiktora Medwedczuka, prorosyjskiego polityka ukraińskiego. To mogła być swego rodzaju zemsta.

Uważam jednak, że pierwszym i kluczowym cel stanowiła mobilizacja Rosjan starszego pokolenia przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi w kraju.

To znaczy? Jakie przełożenie może mieć straszenie inwazją na sytuację w kraju? 

Notowania Jednej Rosji, ugrupowania rządzącego, znajdują się na bardzo niskim poziomie. Oscylują w granicach 20 procent. Do przeciwników tej partii tradycyjnie należą mieszkańcy dużych miast. Teraz dołączają do nich nawet mniejsze ośrodki, rosyjska prowincja.

Putin od dłuższego czasu dystansuje się od swojej partii. Nie występuje na partyjnych wiecach, formalnie nie szefuje samemu ugrupowaniu.

Tak, ale tutaj pojawia się inna kwestia, która obciąża całą klasę rządzącą – brak jakichkolwiek sukcesów w sferze ekonomicznej. Dochody Rosjan maleją od siedmiu lat. Rząd próbuje to zniwelować, chociażby za pomocą zasiłków dla rodzin z dziećmi, które chcą wziąć kredyt hipoteczny. Ten program z kolei przyczynił się do szaleńczego wzrostu cen nieruchomości. Już zaczęła rosnąć inflacja.

Dla rządzących nie pozostaje więc nic innego jak sięgnięcie po sprawdzony instrument dla mobilizacji społeczeństwa – konfrontację z Zachodem. Na ten zabieg najbardziej podatni są ludzie starsi, ponieważ oni są w najmniejszym stopniu przystosowani do nowego, rynkowego systemu gospodarczego. Agresywna retoryka Putina przypomina im o czasach, kiedy Związek Radziecki był światową superpotęgą, a ci ludzie czuli się pewni, bo nie musieli myśleć o przyszłości ani podejmować samodzielnych decyzji. Robiło to za nich państwo.

Im więcej konfliktów między Zachodem a Rosją, tym lepiej można unaocznić starszym pokoleniom to, że wrogowie są wszędzie, a ich państwo to „oblężona twierdza”. Wówczas te generacje automatycznie będą się jednoczyć wokół figury prezydenta – tak jak kiedyś robili to wokół postaci generalnego sekretarza. | Igor Grecki

W swoim dorocznym orędziu przed Zgromadzeniem Federalnym z 21 kwietnia Putin mało mówił o polityce zagranicznej – ograniczył się do podkreślenia, że Rosję otaczają wrogowie. I istotnie można odnieść takie wrażenie – Rosjanie wydalają z dyplomatycznych placówek zachodnich dyplomatów. Skoro Putin mobilizuje społeczeństwo poprzez konflikt, to w takim razie – im jest ich więcej, tym lepiej dla niego?

Można tak powiedzieć. Im więcej konfliktów między Zachodem a Rosją, tym lepiej można unaocznić starszym pokoleniom to, że wrogowie są wszędzie, a ich państwo to „oblężona twierdza”. Wówczas te generacje automatycznie będą się jednoczyć wokół figury prezydenta – tak jak kiedyś robili to wokół postaci generalnego sekretarza.

Z tym że ta agresywna retoryka rezonuje na Zachodzie. 

Ale Putin wie, że Zachód jest ograniczony jeśli chodzi o reakcje na prowokacje Kremla. Strategia Zachodu wobec Rosji znajduje się w ślepym zaułku już od 30 lat. Niewiele się zmieniło od czasów pierestrojki. Kiedy Gorbaczow w latach 80. zaproponował likwidację głowic nuklearnych, kraje Zachodu sądziły, że radziecki sekretarz blefuje. Dopiero kiedy uświadomiono sobie, że ZSRR znajduje się na granicy bankructwa, wszyscy zaczęli Moskwie pomagać – byleby tylko kraj nie pogrążył się w chaosie. To George H.W. Bush przyjechał w 1991 roku do Kijowa, aby przekonywać członków ukraińskiej partii, aby ci nie spieszyli się z ogłaszaniem niepodległości. Bał się, że inaczej ZSRR się rozpadnie – a nikt nie wiedział, co się wtedy stanie z bronią atomową.

I Putin świadomie wykorzystuje ten strach. W sierpniu 2014 roku toczyły się boje pod donbaskim Iłowajśkiem i wówczas stało się jasne, że rosyjskie wojska walczą po stronie separatystów. W momencie, kiedy Zachód dyskutował nad kolejnymi sankcjami, Putin podkreślił, że z Rosją lepiej nie zadzierać, bo ona jest jednym z najpotężniejszych mocarstw z bronią jądrową. To był jawny szantaż. W ciągu ubiegłego roku rosyjski prezydent aż trzy razy publicznie ostrzegał, że Zachodowi nie powinien zapominać, że to Rosja dysponuje bronią jądrową.

I ten szantaż działa. Wprowadzane wobec Kremla sankcje są powierzchowne. Porównajmy z Iranem. Teheran odłączano od systemu transakcji SWIFT, wprowadzano embargo na eksport irańskiej ropy. W przypadku Rosji nie zdecydowano się na nic podobnego. Pod koniec lat 80. Zachód bał się postsowieckiej rzeczywistości – a teraz boi się tej postrosyjskiej.

Te prowokacje mogą przecież dojść do martwego punktu. Putin podgrzewa atmosferę do momentu, z którego już nie będzie wyjścia. 

Tylko na wypadek bezpośredniego i głębokiego działania rosyjskich wojsk na terytorium Ukrainy. Jestem jednak pewien, że Putin się na to nie zdecyduje.

Dlaczego? 

Do tego mogłaby posunąć się elita radziecka, ale nie rosyjska. Komuniści nie posiadali żadnych związków z Zachodem, nie wiedzieli, jak tam się żyje. Rosyjscy rządzący są inni – zarabiają w Rosji, a wydają właśnie na Zachodzie. Ich środki znajdują się w bankach szwajcarskich, na Cyprze, w Ameryce. Kremlowscy urzędnicy wolą jechać na wakacje na Lazurowe Wybrzeże albo do Miami. Chcą, żeby ich żony rodziły dzieci właśnie tam – potem mogą otrzymać amerykańskie obywatelstwo. Swoich krewnych wysyłają na zachodnie uczelnie.

Ale to idzie na przekór oficjalnej retoryce, zgodnie z którą Zachód jest najgroźniejszym przeciwnikiem i stwarza zagrożenie dla Moskwy. 

I ten paradoks jest bardzo charakterystyczny dla dzisiejszej elity. Kiedy Czarnogóra w 2017 roku stała się członkiem NATO, kilku rosyjskich parlamentarzystów w buńczucznym tonie przypomniało, że na każdy nowy kraj Sojuszu Północnoatlantyckiego przypada jedna głowica jądrowa. Dosłownie po godzinie Dmitrij Pieskow, rzecznik administracji prezydenta, skarcił deputatów i powiedział, że polityka zagraniczna to sprawa prezydenta, a nie parlamentu. Wśród elit rosyjskich Czarnogóra jest ulubionym krajem do inwestowania i kupowania luksusowych mieszkań i willi. Tak więc demonizacja NATO, spekulacja na temat konfrontacji z Zachodem – to najłatwiejsza droga dla legitymizacji władzy. Putin i jego otoczenie nie pójdą na bezpośrednie starcie, są zbyt mocno zintegrowani z Zachodem.

Istnieje jednak legislacja, która zabrania rosyjskim parlamentarzystom i urzędnikom posiadania aktywów za granicą. 

Owszem, te ustawy zostały przyjęte od razu po powrocie Putina na prezydencki fotel pod hasłem „nacjonalizacji elit”. Rządzący swobodnie obchodzą te przepisy za pośrednictwem swoich krewnych, którzy nie są związani z państwowym aparatem. To bardzo częsta historia – na deklaracji majątkowej widzimy, że konkretny urzędnik zarabia skromną pensję, natomiast jego żona czy syn to bardzo majętni biznesmeni, posiadający nieruchomości na Zachodzie.

W putinowskiej Rosji prawa nie są uchwalane po to, aby ich przestrzegać, tylko po to, aby stworzyć warunki do ich łamania. W ten sposób zyskuje się kompromitujący materiał na absolutnie każdego obywatela. Ten zaś jest wykorzystywany, aby stworzyć pozory walki z korupcją, odebrać majątek biznesmenom nielojalnym wobec rządzących czy zdyskredytować opozycję – i pokazać to ludziom. Dlatego na szczycie rosyjskich władz nie ma ludzi o czystej reputacji. Tak działa system rządzenia w Rosji.

W porządku, wrogość wobec Zachodu pozostaje zatem na poziomie deklaratywnym, ale nie można przecież mobilizować społeczeństwa w ten sposób w nieskończoność. W pewnym momencie trzeba dostarczyć jakiś sukces. Pokazać Rosjanom, że ich wysiłki nie poszły na marne. W 2014 roku zaanektowano Krym, który wywindował popularność Putina. To do powtórzenia?

Nie. Aneksja Krymu stanowiła kremlowski sukces, ponieważ była niespodziewana. Teraz od Putina wszyscy oczekują czegoś podobnego – z „zielonymi ludzikami”, specsłużbami i tak dalej. Prezydent Rosji wie, że jego przewaga zasadza się na działaniach nieoczekiwanych. Do tego nie ma już jednak zasobów. Dlatego uważam, że żadnych dużych działań wojennych w rodzaju krymskiej operacji za Putina już nie zobaczymy.

Pozostaje retoryka, której adresatem jest wyłącznie starsze pokolenie. Faktycznie, we wspominanym orędziu polityki zagranicznej było niewiele, ale ona była schowana pomiędzy wierszami. W przemówieniu Putin wspomniał o „Księdze Dżungli” Kiplinga. Właśnie na podstawie tej książki nakręcono słynną kreskówkę, którą obejrzało każde dziecko w ZSRR. Ten film zna naprawdę każdy. I dla przedstawiciela starszego pokolenia od razu jasnym jest to, że tygrys Shere Khan – główny antagonista – to Waszyngton, a jego poplecznik, złowrogi szakal, to Europa. Rosja natomiast jest jak ten dzielny chłopiec Mowgli, który zmaga się z przeciwnościami losu i pomaga wszystkim.

Ilustracja: Max Skorwider;

Tym razem speech writerzy dobrze dobrali metaforykę. Rok temu, na początku pandemii covid-19 w Rosji, prezydent powiedział, że „przetrwamy koronawirusa jak Pieczyngów i Połowców”. Odwoływanie się do średniowiecznych najazdów na Ruś przerodziło się przecież w prześmiewczy mem. 

Nie do końca. To kolejna klisza. Inwazje Pieczyngów i Połowców były szeroko omawiane w sowieckich podręcznikach do historii.

A więc też to był język starszego pokolenia? 

Absolutnie. Putin arogancko ignoruje młodych – jest doskonale świadom tego, że nie jest dla nich bohaterem.

No dobrze – starsze pokolenie nie doświadczy już efektu niespodzianki. Jednocześnie jednak postępuje proces integracji Białorusi. W obliczu letnich protestów, Rosja okazała pomocną dłoń reżimowi Łukaszenki. Teraz Mińsk będzie musiał za to zapłacić. Może to przyspieszenie integracji i wchłonięcie Białorusi stanie się kolejnym Krymem? 

Na to czeka się już od dawna, to bardzo powolny proces. Na początku, jeszcze w latach 90., integracji pragnął paradoksalnie Łukaszenka, który myślał, że po schorowanym i słabym Jelcynie to on obejmie fotel prezydenta Państwa Związkowego Białorusi i Rosji. Po pojawieniu się Putina – zdrowego i wysportowanego – Białorusin szybko pojął, że nie ma z nim szans.

Dlatego porzucił projekt pełnej integracji na rzecz ekonomicznego zbliżenia z korzyściami dla Białorusi. Myślę, że białoruski prezydent będzie wciąż próbował robić to, co robił do tej pory – a więc nie dopuścić do wchłonięcia Białorusi przez Moskwę. Po rozpadzie ZSRR sformułowała się przecież białoruska tożsamość, społeczeństwo i – co najważniejsze – miejscowe elity. One na to nie pozwolą. Ale oczywiście nacisk ze strony Putina będzie rósł. To będzie bardzo interesujący, można powiedzieć, polityczny thriller.

W takim razie sierpniowe protesty na Białorusi niczego nie zmieniły? 

Oczywiście, że zmieniły. Zobrazowały to, że w Białorusi zachodzi zmiana pokoleniowa, a społeczeństwo się modernizuje pomimo zamkniętej gospodarki. Łukaszenka to prezydent postsowiecki. Teraz gołym okiem widać, że rośnie popyt na nowych liderów, na elitę o innych cechach.

To samo dotyczy Rosji – tutaj też pojawił się popyt na nowe przywództwo, co można było zauważyć podczas protestów w obronie Aleksieja Nawalnego. Może podsycanie konfliktów z Zachodem służy przykryciu tego niezadowolenia młodszych Rosjan i odciągnięcia ich uwagi? 

Tutaj właśnie ujawnia się ta różnica pokoleniowa pomiędzy ludźmi pamiętającymi ZSRR, a dzisiejszymi trzydziestolatkami i młodszymi. Wśród tych drugich istnieje sympatia do Zachodu, nie upatrują w nim wroga. Są przecież na bieżąco z zachodnimi produktami czy kulturą.

Oni jednak nie interesują się geopolityką w takim stopniu jak starsi. Podejście starszych generacji bardzo dobrze ilustruje popularna sowiecka komedia z lat 70., „Afonia”. Dwójka bohaterów, nieudaczników żyjących od wypłaty do wypłaty, budzi się rano i jeden pyta drugiego – „Afonia, a jaką decyzję podjęło ONZ w sprawie Hondurasu?!”.

Rozumie pan? Jednego z nich z domu wyrzuciła własna żona, a drugi to zwykły hydraulik. Obaj są dalecy od jakiegokolwiek życia publicznego – a jednak po przebudzeniu myślą o tym, nad czym pochyla się społeczność międzynarodowa. Ta scena bardzo dobrze oddaje mentalność starszego pokolenia. Młodzież już nie jest taka.

Z tym że te protesty animują właśnie młodzi ludzie – to oni wyszli na ulice w obronie Nawalnego. Nie można powiedzieć, że są politycznie apatyczni. 

Tak, ale to nie są wystąpienia skoncentrowane na polityce zagranicznej. Nawalny zresztą generuje właśnie tę zmianę pokoleniową. Zaczynając swoją karierę w latach dwutysięcznych, próbował być politykiem dla wszystkich, dla starszych i młodszych. Szybko jednak zrozumiał, że połączenie wszystkich grup wiekowych jest niemożliwe. Dlatego dzisiaj jest liderem dla młodzieży, jego zwolennicy to maksymalnie czterdziestolatkowie. Dla nich Nawalny to ważna postać. Dla wszystkich starszych to mąciwoda. Badania to potwierdzają.

Społeczeństwo rosyjskie jest mocno spolaryzowane, to prawdziwa generacyjna przepaść. I to ilustruje sam krajobraz polityczny Rosji, w którym istnieją tylko dwaj politycy: Putin i Nawalny. Ten pierwszy postawił na starszych, drugi na młodszych. Ich figury konfrontują przeszłość z przyszłością. Czas gra na korzyść Nawalnego – ale teraz jego najważniejszym zadaniem jest po prostu przeżycie.

Wprowadzane wobec Kremla sankcje są powierzchowne. Porównajmy z Iranem. Teheran odłączano od systemu transakcji SWIFT, wprowadzano embargo na eksport irańskiej ropy. W przypadku Rosji nie zdecydowano się na nic podobnego. Pod koniec lat 80. Zachód bał się postsowieckiej rzeczywistości – a teraz boi się tej postrosyjskiej. | Igor Grecki

Od momentu skazania Nawalnego władze zdają się celowo nie dopuszczać do niego lekarzy, a jego stan zdrowia znacząco się pogorszył. Nie potrafię jednak zrozumieć, gdzie w tym wszystkim jest korzyść dla Kremla. Przecież za jego zgon w państwowym więzieniu nie będą odpowiadali pracownicy służby penitencjarnej, a sam Putin. Tej postaci nie można już zignorować. 

Nawalny już dawno przekroczył granicę, która pozwalałaby na to, by władza go ignorowała. Na miejscu Putina już dawno uczestniczyłbym w debatach z opozycjonistą i walczył o młody elektorat. Prezydent jest jednak zakładnikiem swojej własnej pozycji. On obawia się tego, że stając w bezpośrednie szranki z Nawalnym, straci poparcie starszego pokolenia, urzędników i resortów siłowych. Oni to odczytają jako oznaka słabości. Że to już nie ten Putin, że jego ręka nie jest już tak silna.

Z drugiej strony, Putin nie jest pewny tego, czy jest w stanie przyciągnąć młodszych Rosjan, którzy w większości odnoszą się do niego negatywnie. I dlatego jego pole manewru się zmniejsza. Ta logika zmusza go do postępowania coraz to ostrzej, okrutniej – także wobec Nawalnego.

Czyli ta sama logika – bycie zakładnikiem swojej własnej władzy i niemożność pójścia na ustępstwa – kieruje Putinem także wtedy, kiedy wygłasza on kolejną antyzachodnią tyradę? 

Taka logika na pewno istnieje. Dla Putina w tym sensie złym przykładem był Gorbaczow. On właśnie poszedł na ustępstwa w relacjach z Zachodem, niczego nie osiągnął, stracił władzę i został wyrzucony poza nawias polityki. Z tymże ostatni sekretarz KPZR był innym człowiekiem, który nie chciał się utrzymać u władzy za wszelką cenę.

A Putin taki jest? 

Oczywiście. To niewolnik swojej własnej władzy, a zarazem jej jedyny dysponent. Nieprzypadkowo w skonsolidowanych demokracjach obowiązuje limit prezydenckich kadencji dla jednej osoby. W pewien moment pojawia się bowiem ta czerwona linia, po której przekroczeniu człowiek staje się zależny od swojej władzy i zaczyna się przeraźliwie bać jej utraty. To doskonale widać w sposobie prowadzenia zagranicznej polityki Rosji – i dlatego ona nigdy się nie zmieni dopóty, dopóki w prezydenckim fotelu siedzi Putin.