Jakub Bodziony: Dlaczego młodzi ludzie są przewrażliwieni?
Przemysław Staroń: A co to właściwie znaczy? Od dawna walczę z taką formą mówienia o ludziach oraz takim sposobem postrzegania młodzieży. Byłem wychowawcą dwóch klas, o których mówiono, że są przewrażliwione, roszczeniowe… używano całego wachlarza boomerskich określeń. To generalizacja, bo jeśli nawet pojawiały się pewne postawy, to dotyczyły one zaledwie garstki osób, a w nieuprawniony sposób ekstrapolowano je na całą klasę. Ponadto fascynuje mnie ta hipokryzja nas, ludzi dorosłych, zostawiających młodym zagrożoną planetę i bardzo niesprzyjający świat społeczno-polityczny, a jednocześnie wypowiadających się w sposób, który ocenia coś, co w ogóle nie powinno być oceniane, czyli sferę potrzeb i emocji.
Czemu nie powinno?
Bo dzięki osiągnięciom nauki wiemy, że ani potrzeby, ani emocje same w sobie nie spełniają warunków, które stanowią podstawę oceniania działania – rozumności i dobrowolności. Kiedy słyszę generalizujące wypowiedzi, w których pojawia się forma oceny emocji odczuwanych przez daną osobę czy grupę (!), zapala mi się czerwona lampka.
W zeszłym tygodniu, podczas naszej rozmowy online z Marzeną Żylińską i Marianną Kłosińską, ktoś napisał Marzenie, że „w tym, co pani mówi, jest bardzo dużo emocji”. Taki zarzut jest próbą zdyskredytowania rozmówcy – skoro jest w nim dużo emocji, to pewnie nie patrzy racjonalnie na rzeczywistość. Zarzut ten jest też oznaką, że traktuje się emocje jako coś negatywnego. Ponadto to niezwykle subiektywne. Jest taka fundamentalna zasada dyskusji, że o emocjach drugiej strony powinniśmy mówić dopiero wtedy, kiedy już naprawdę mamy gruntowne przekonanie o tym, że one w bardzo wyraźny sposób modyfikują rozmowę. Jeśli ktoś zaczyna swoją wypowiedź od: „bo oni są przewrażliwieni”, to ja mówię „stop” i zadaję pytania: co to znaczy „oni”? Co to znaczy „przewrażliwieni”?
To ja ci powiem. To znaczy, że są rozpieszczeni, od razu chcieliby zarabiać nie wiadomo jakie pieniądze, mieć mieszkania, na które ich nie stać. A zamiast wziąć się do prawdziwej pracy, kupują kawę na wynos i jedzą tosty z awokado.
A może po prostu są świadomi wielości możliwości, którymi bombarduje ich dorosły świat? Jeśli popatrzymy, jak się reklamują szkoły czy uczelnie wyższe, jaki ton narracyjny czuć w ramach ofert korporacji czy deweloperów, to trudno się dziwić, że potrzeby i pragnienia są rozpalone. Zresztą taki jest przecież cel. Natomiast czysto analitycznie – trzeba tutaj wziąć pod uwagę kilka spraw. Pierwsza: takie teksty to ocena i generalizacja. Druga: jeśli już, dotyczą one postaw, a „przewrażliwienie” jest na tyle rozmytą kategorią, że nie wiadomo, czy wiązać ją z postawą, czy z życiem emocjonalnym. A emocje, powtarzam, nie mogą być przedmiotem oceny.
Czy to jest związane z rewolucją, jaka dokonuje się w myśleniu o zdrowiu psychicznym? Młodzi ludzie dużo o tym mówią, jest mnóstwo profili w mediach społecznościowych, które zajmują się edukacją psychologiczną. Niekompatybilność tych pokoleń wynika z tego, że starsze generacje jej nie otrzymały?
Na pewno ogromny wpływ miały na to media społecznościowe, w których te treści od dawna są obecne. Ale pamiętajmy też, że nauka cały czas idzie do przodu. Pewnych rzeczy w latach 90. jeszcze nie wiedzieliśmy. W 1997 roku, kiedy miałem 12 lat, pomimo ogromnego wsparcia od rodziców i wychowawcy, cierpiałem na fobię szkolną, która miała silne objawy psychosomatyczne. W pewnym momencie lekarka powiedziała, że jeżeli kolejne badania krwi nie dadzą żadnych odpowiedzi, to trzeba będzie pójść do psychologa. Ta perspektywa tak mną to wstrząsnęła, że wyzdrowiałem w ciągu godziny [śmiech].
Tymczasem 7 lat później byłem już studentem psychologii. Mówię o tym, aby zilustrować to, że żyjemy w czasach, kiedy wszystko zmienia się w błyskawicznym tempie. Prowadzę od kilku lat zajęcia z psychologii dla seniorów, dla których treść zajęć często jest szokująca.
Dlaczego?
Dla mnie jako psychologa, ale też człowieka, który sam się ogarnął w ramach własnej psychoterapii, to są już zupełnie oczywiste kwestie – jak choćby to, że mam prawo stawiać granice. Dla nich stanowiło to kompletną nowość, bo podczas wychowania i edukacji nikt nie przekazał im nawet podstaw psychologii.
Ale młodych też często przerasta ta rzeczywistość, pomimo – a może właśnie dlatego, że są bardziej świadomi swoich emocji.
Nie wiem, czy są świadomi swoich emocji. Oni – jako pokolenie – mają po prostu większą świadomość roli, jaką emocje odgrywają w naszym życiu. Świadomość emocji to jedna z kompetencji, które są rozwijane indywidualnie, w ramach różnych form psychoedukacji, a żadna z nich systemowo nie istnieje. To, że część młodych trafia na świetne profile, takie jak „Idź pobiegaj”, „Sieć Przyjaciół Zdrowia Psychicznego” czy „Nastoletni azyl”, to jest kwestia szczęścia.
Kiedyś widziałem podsumowanie, które pokazywało, jak tempo wzrostu całej wiedzy zgromadzonej przez ludzkość bardzo przyspiesza i w efekcie podwaja się ona w coraz krótszych odcinkach czasu. Technika i nauka idą błyskawicznie do przodu, a nasz układ nerwowy ewoluuje bardzo wolno.
Jaki jest tego skutek?
Następuje potężne przebodźcowanie, wszystko nas po prostu przerasta, a nasz organizm stosuje wtedy różne strategie obronne – na przykład reaguje apatią, potrzebą zniesienia napięcia, wycofaniem się do wewnątrz albo odcięciem się od własnego wnętrza i ucieczką w doznania na zewnątrz. Umysł pomaga mu w tym, upraszczając rzeczywistość (vide fake newsy), stymulując też do ucieczki w to, co znamy.
Jednym z elementów reakcji obronnej wśród młodych jest kultura doomerów oparta na cynizmie, lęku, braku nadziei. Według nich nasz świat i oni sami są skazani na zagładę. Jest to powiązane ze świadomością dotyczącą kryzysu klimatycznego i przekonaniem, że obecny model rozwoju prowadzi nas do katastrofy.
Nie znałem tego określenia wcześniej! Dziękuję ci, Jakubie. Ja widzę w tym dramatyczny skutek nie tylko pozostawienia młodych przez dorosłych, ale także systemowego ich nierozumienia, oceniania, podważania zasadności ich potrzeb i emocji.
W tym kontekście staje mi przed oczyma hasło, które zobaczyłem kiedyś na transparencie podczas manifestacji młodych w sprawie klimatu: „Dlaczego każecie nam się uczyć, skoro wy lekceważycie naukowców?”. To opis fundamentalnego aktu hipokryzji, której dopuszczają się zarządzający światem dorośli – hipokryzji, która rodzi uzasadnioną frustrację, choć to najdelikatniejsze z określeń.
Ta hipokryzja po części tak utrudnia porozumienie „dziadersów” i młodzieży?
Powodów jest kilka. Najszerszy to fakt, że jako gatunek mamy problem z funkcjonowaniem w stosunku do Innego. Na to z kolei nakłada się efekt kohorty i uniwersalny konflikt pokoleń.
Węższa przyczyna jest taka, że osoby z pokolenia baby boomers czy pokolenia X przeszły fatalny system edukacji. Gdyby uczyły się mechanizmów funkcjowania psychiki i zasad dobrej komunikacji, gdyby systemowo przeszły przez trening antydyskryminacyjny, byłoby dużo łatwiej o wzajemne zrozumienie. Ale – biorąc pod uwagę różne realia, chociażby fakt, że nauka za ich czasów była w zupełnie innym miejscu – nie ma co tego teraz roztrząsać.
Dużo istotniejszym czynnikiem do analizy jest współczesny bunt mas, który zaczął wyłaniać się z powszechnego dostępu do internetu, a potem, już bezpośrednio, z wielkiego wybuchu mediów społecznościowych. Wbrew pozorom to starsze pokolenia są ogromnymi beneficjantami tego procesu, bo wreszcie mogą robić to, czego nie były w stanie realizować przez całe życie – mogą do woli wyrażać swoje zdanie na dowolny temat w szerokich społecznościach. Problem jest tylko taki, że spotyka się to z reakcjami pokoleń, które w internecie już się wychowywały.
No tak, bo te osoby ze starszego pokolenia funkcjonują we własnych bańkach. To widać po memach, które dostaje się od rodziny, albo nawet po samym sposobie pisania komentarzy w mediach społecznościowych.
Wszyscy znamy te wiadomości w rodzaju „Miłego dzionka”, „Smacznej kawusi” i tak dalej. To ma swój urok. Problem pojawia się wtedy, kiedy te komentarze stają się agresywne czy bierno-agresywne oraz pojawiają się publicznie.
Warto też oczywiście dodać, że ten boomerski sposób myślenia nie ma nic wspólnego z wiekiem. Naturalnie częściej występuje on u starszych osób, które mają mniej doświadczenia w internecie, ale wiele z nich wcale nie ma tej dziaderskiej mentalności. Mimo że wciąż trwają spory językoznawców i socjologów, czy „boomer” i „dziaders” nie są formą ageizmu, ja jednak mocno stoję na stanowisku, że to określenia pewnego typu mentalności, która równie dobrze pojawiać się może w ludzi młodych. „Dziad” ma w ogóle wiele znaczeń, a jedno z nich, potoczne, używane jest na oznaczenie mężczyzny, który budzi w nas swoim zachowaniem wstręt. Poza tym te pojęcia nie wzięły się znikąd, są reakcją, którą zamiast potępiać – dużo lepiej opisać, wyjaśnić i zrozumieć.
Ale skąd biorą się te coraz częstsze oskarżenia wobec młodych o „roszczeniowość” i „lenistwo”? Towarzyszy im również heroizacja swojej młodości, na którą miałaby składać się tylko ciężka praca i walka z przeciwnościami losu. Był nawet taki mem, który porównywał te opowieści dziadków i rodziców do postaci taty z kreskówki „Świat według Ludwiczka”.
Heroizacja swojej młodości to w ogóle osobny problem, ale skoro przywołałeś Ludwiczka, to pójdźmy tropem jego imiennika (śmiech). Używając pojęcia Ludwiga Wittgensteina, to jest efekt tego, że te pokolenia żyją w zupełnie, totalnie różnych grach językowych.
Ponadto cała komunikacja jest w ogromnym stopniu, tym bardziej w pandemii, zapośredniczona przez kanał, jakim jest kontakt internetowy – na co składają się zdalna forma komunikacji i, że tak powiem, modus operandi mediów społecznościowych. Używając instrumentarium pojęciowego Heideggera – ten kanał nie jest przezroczysty, a to bardzo utrudnia komunikację, zwłaszcza jeżeli powszechnie brak jest nawet świadomości tej nieprzezroczystości.
Z mojego doświadczenia wynika, że głównie Facebook i Twitter są tymi portalami, które to boomerstwo triggerują [wywołują – przyp. red.] szczególnie. Mamy tam do czynienia z psychologią tłumu, która jest na dodatek oderwana od świata rzeczywistego – dlatego padają tam słowa, które zapewne nie zostałyby wypowiedziane na żywo. Kluczową rolę odgrywa mechanizm, który w psychologii społecznej określa się jako „efekt kabiny pilota”.
Czyli?
Polega on na tym, że jeśli nie widzimy bezpośrednich skutków w postaci cierpienia żywej istoty, to mamy znacznie mniejszy opór przed jej dehumanizacją. Media społecznościowe dają więc do tego idealne warunki, a zatem konflikt mentalnościowy (i pokoleniowy) wybrzmiewa w nich ze zwielokrotnionym echem.
To prawda, tylko że to nie jest tak, że ten efekt jest charakterystyczny dla boomerów, którzy oczywiście mają swój specyficzny język, ale oni raczej nie wychodzą poza Facebooka i Twittera. Młodsi robią to samo – na Instagramie co najmniej raz w tygodniu jest jakaś inba, często wśród osób o bardzo zbliżonych poglądach. Poziom ekspresji młodszych pokoleń też jest ogromny. Z jednej strony oni są bardzo wrażliwi, a z drugiej – ich poziom ekspresji często jest wybuchowy.
Przykładem jest ostatnia ostatnia afera na Lewicy, gdzie osoby związane z młodzieżówką Razem chciały wrzucić swoich przeciwników politycznych do „dołów z wapnem” albo „wywieźć na Kołymę”. To oczywiście również jest charakterystyczne dla języka młodszych ludzi w internecie, ale dla starszego pokolenia tego typu komentarze ze strony nastolatków pewnie były szokiem.
Mam wrażenie, że przydatna jest tutaj perspektywa antropologiczna. Często przy emigracji używa się określenia „szok kulturowy”. Myślę, że do niego dochodzi również wtedy, gdy ktoś przekroczy granicę „swojego internetu”. Zwłaszcza że zazwyczaj dzieje się to w momencie, kiedy niezrozumienie przeradza się w wybuch frustracji. A wynikający z pandemii lockdown tylko przyspieszył te procesy.
Modelowanie jest wciąż jednym z najważniejszych mechanizmów uczenia się. Dlatego mam wrażenie, że tutaj zachodzi pewne dziedziczenie społeczne. Pamiętajmy, że ryba psuje się od głowy. Wiesz, to trochę jak słońce, które stopniowo nas opala, czy tego chcemy, czy nie.
Sam od czasu poparcia, a potem stania się doradcą do spraw edukacji Szymona Hołowni, jeszcze w kampanii prezydenckiej, zaznałem – regularnego swego czasu – shamingu. Pewien poseł z Lewicy napisał kilka razy w necie, w tym bezpośrednio pod jednym z moich postów, że cierpię na syndrom sztokholmski. Na Messengerze od różnych osób dostawałem rynsztok – i to bez podziału na metrykę. Dlatego cały czas podkreślam – boomerstwo to stan umysłu.
Starsi pewnie powiedzieliby na odwrót. Na moralne wzmożenie reakcją jest chęć obrony wolności słowa i stwierdzenie, że „dzisiaj już nic nie można powiedzieć”. No i przecież to millenialsi i pokolenie Z wymyśliło cancel culture. Zgodnie z jej założeniami, jeśli, wedle określonych standardów, masz inny pogląd, to powinieneś zniknąć. Więcej, jeżeli popełniłeś dziesięć lat temu wpis na Twitterze, który – według dzisiejszych standardów – jest moralnie wątpliwy, to również mógłbyś być wykluczony.
Jeśli chodzi o wolność słowa, to jest fundamentalny problem z jej rozumieniem. Po pierwsze, granicą naszej wolności jest wolność drugiego istnienia. Po drugie, wolność nie istnieje bez odpowiedzialności. Wolność słowa i odpowiedzialność za słowa są dwiema równoważnymi częściami tego samego medalu.
Nie jestem specjalistą od cancel culture, ale przeraża mnie istnienie tego tworu. To dla mnie wypaczenie istoty odpowiedzialności. Powinniśmy brać odpowiedzialność za nasze słowa i czyny, również te z przeszłości, ale to nie oznacza, że komuś wolno czynić nas teraz przeklętymi i wykluczonymi. Bolesne jest to, że to wykluczanie jest przecież motywowane walką z… wykluczaniem.
Nie wiem, czy cancel culture jest tworem młodszych pokoleń. Według mnie sednem „kultury unieważniania” jest pewna postawa, która, podobnie jak i inne, przenika z pokolenia na pokolenie, tylko teraz zmienia kostium. Część młodych po prostu „opaliła” się boomerstwem. Zobacz na tę inbę z Funduszem Odbudowy, który Lewica zdecydowała się poprzeć.
Co z nim?
Przecież to był jakiś sabat boomerów, który przez dobre kilka dni napie***lał się na Twitterze. Nastąpiła wojna wszystkich przeciw wszystkim, a tym samym pełna już hobbesyzacja Twittera [śmiech]. Emocjonalnym i werbalnym nośnikiem tej dyskusji było shamingowanie – „wy jesteście zdrajcami”, „wy układacie się z władzą”, „to nigdy nie zostanie wam zapomniane i wybaczone, bo z faszystami się nie rozmawia”. Przecież to jest autentyczny ton komentarzy, które płyną zarówno od części polityków Koalicji Obywatelskiej, jak i ze Strajku Kobiet oraz wielu komentatorów.
Radek Sikorski przyrównał tę sytuację do paktu Ribbentrop–Mołotow.
A potem są żale, że młodzi wymyślili cancel culture. A przecież sednem tego zjawiska są mechanizmy, które realizują nieustannie przedstawiciele starszych pokoleń.
Widzę tu brak odpowiedzialności za słowo, które tworzy rzeczywistość, i jednocześnie jakiejś metarefleksji, choćby w zakresie skutków wylewania dziecka z kąpielą. Gdy na to patrzyłem, znów słyszałem w sobie słowa Simone Weil… „Wydaje się, że w każdej dziedzinie zagubiliśmy pojęcia świadczące o inteligencji – pojęcia granicy, miary, stopnia, proporcji, zależności, stosunku, związku koniecznego, powiązania między sposobem działania a rezultatem”.
Zarówno w rozmowach z uczniami i uczennicami, jak i w książce „Szkoła bohaterek i bohaterów”, często używam porównań do dzieł popkultury, w tym do „Igrzysk Śmierci”. Alma Coin, która walczyła z systemem i zwyciężyła w rebelii, kiedy tylko zaczęła rządzić, zaczęła mówić tym samym językiem, co obalony przez nią władca; zaczęła podejmować analogiczne co on decyzje.
Był taki moment podczas Strajku Kobiet – którego postulaty w pełni popieram, bo jestem feministą, odkąd pamiętam – kiedy przeczytałem tłita, w którym było napisane, żeby Hołownia wypie***lał. Opublikowałem wtedy post z sugestią, żeby nie iść tą drogą, żeby nie zachowywać się jak ta druga strona, przeciwko której się walczy, nie stać się – jak pisał Nietzsche – potworem, z którym się walczy. I właśnie tam podałem powyższy przykład.
I jaka była reakcja?
Trudno byłoby mi zliczyć komentarze i oznaczenia od wszystkich osób, które uważały mój wpis za „bezczelny mansplaining”, „Staroń mówi kobietom, jak mają protestować”, „peron ci odjechał”. Złapałem się za głowę.
Nie zmienia to faktu, że Marta Lempart przeprosiła Szymona, co się rzadko zdarza w polityce.
To bezkompromisowe podejście, o które również często się oskarża młodych. Albo akceptujesz całość moich poglądów, albo wypie***laj.
Dogmatyzm nie jest związany z żadnym światopoglądem, jest cechą myślenia, myślenia jako takiego. Siłą rzeczy uczenie mądrości i rozumowania polega między innymi na tym, że generalne stwierdzenia się problematyzuje, rozcieńcza, niuansuje. Przytoczyłem ostatnio dzieciakom cytat z Katechizmu Kościoła Katolickiego, który to cytat bardzo lubię, bo on jest de facto czymś w rodzaju samozaorania. Tam jest napisane explicite, że grzeszy przeciwko wierze między innymi ten, kto dobrowolnie poddaje w wątpliwość to, co Kościół podaje do wierzenia.
Odstępujesz kawałek – w wyniku wątpliwości, które są jednym ze źródeł mądrości – i wtedy „masz grzech”. I ten sam mechanizm widać w bardzo wielu obszarach naszego życia społeczno-politycznego: masz jakieś trochę inne spojrzenie, to do widzenia. Albo wręcz wypie***laj.
Czyli wiek nie ma tu nic do rzeczy?
To jest wybór. To jest wybór, czy podążymy drogą mądrości. Wybór powtarzany codziennie. I mówię od razu: to nie jest coś nieosiągalnego, wręcz przeciwnie, tylko na początku wymaga odwagi. Dlatego mówię do wszystkich, zawsze oczywiście zaczynając od siebie: sapere aude. Odważ się być mądrym. Odważmy się być mądrymi. I tak jak mówił ojciec zachodniej etyki, Sokrates, bezmyślnym życiem żyć człowiekowi nie warto. Bo mądrość jest najpełniejszą manifestacją człowieczeństwa i możliwości ludzkości.