W moim liceum (20 lat temu!) było kółko filozoficzne. Nazywało się „Cafe Faza” i budziło więcej emocji niż wszystkie pozostałe lekcje razem wzięte. Większości ówczesnych dyskusji dzisiaj już nie pamiętam (tego, co na pozostałych lekcjach było, też nie). Ale jedno utkwiło mi w głowie – rozmowa, w której kolega P. szydził ze mnie, że jestem głupi, bo źle rozumiem pojęcie „wrażliwości”. O co poszło?
Ja uważałem, że „wrażliwy” to znaczy coś w rodzaju „podatny na zranienie”, „nieobojętny na coś”, „silnie odczuwający” (tak jak w zdaniach „wrażliwy na ból” czy „wrażliwy na swoim punkcie”). Teza P. była natomiast taka, że jestem głupi (jak to w liceum), ponieważ „wrażliwy” to znaczy „umiejący dostrzegać”, „wyczuwający bodźce, na które inni są głusi”, słowem „mający rozbudowane władze poznawcze” (tak jak w zdaniach „wrażliwy na piękno”, w szczególności na te rodzaje piękna, których inni nie widzą). To rozróżnienie jest chyba jasne. W pierwszym znaczeniu „wrażliwy poeta” oznacza, że łatwo go zranić, a jego psychika jest krucha. W drugim znaczeniu znaczy tyle, że poeta dostrzega to, czego inni nie widzą. I umie to opisać.
Nie pamiętam już, kto wygrał tamten spór, natomiast po latach, po kilku napisanych książkach i doktoracie poniekąd dokładnie na ten temat, wiem oczywiście, że obaj mieliśmy rację. Pojęcie „wrażliwości” jest pojęciem fundamentalnie ambiwalentnym. Ma ono dwa znaczenia i – jak to w filozofii – sporo sporów bierze się stąd, że język potoczny nie jest przesadnie precyzyjny, wręcz zachęca do tego, by je ze sobą mieszać. W tym pomieszaniu też oczywiście tkwią ważkie pytania, jak wtedy, kiedy mówimy, że ktoś jest „wrażliwy na cierpienie innych”. Czy to znaczy, że ktoś je tylko dostrzega, czy że niszczy ono jego psychiczny dobrostan? Podobnie ze wspomnianym już poetą, który aż prosi się, by spytać, czy zdolność „widzenia szerzej” musi wiązać się z cierpieniem, czy nie (nie będę się tu rozkręcał, napisałem całą książkę na ten temat). Co do zasady jednak, rozróżnienie tych dwóch sensów trzeba zrobić, jeśli chcemy dyskusję o wrażliwości posunąć do przodu.
To rozróżnienie widać szczególnie wtedy, kiedy zapytamy, czy wrażliwość jest rzeczą pożądaną czy niepożądaną? Lepiej jest mieć jej więcej czy mniej? Odpowiedź zależy od tego, o które znaczenie pytamy. Jeżeli weźmiemy wrażliwość w znaczeniu „szerokość postrzegania”, to idę o zakład, że wszyscy, którzy czytają niniejszy tekst, zgodzą się, że jest ona rzeczą słuszną i pochwały godną (jeżeli jesteś wyjątkiem — proszę o priv). Przynajmniej oficjalnie, w normatywnym porządku i w uczonej dyskusji, nikt raczej nie powie, że lepiej jest być programowo ślepym i jednostronnym.
Sytuacja nie będzie tak prosta w drugim przypadku. Otwiera się tutaj fascynująca ambiwalencja, bo z jednej strony jasne jest, że ideał stuprocentowej niewrażliwości, całkowitej obojętności na świat i innych ludzi nie jest ani potrzebny, ani możliwy do wdrożenia (a rozumienie stoicyzmu w ten sposób jest jego niezrozumieniem, zaznaczę dla porządku). Z drugiej zaś strony, nie da się ukryć, że wciąż pokutuje cała masa pejoratywnych skojarzeń z tak rozumianą wrażliwością. Pejoratywnych, a przynajmniej przez niektórych uznawanych za pejoratywne. Nie udawajcie, że nie wiecie, o co chodzi. „Jestem przewrażliwiony”, „mam zespół jelita drażliwego” – nikt nigdy nie użył tych słów na pierwszej randce.
Prostą drogą prowadzi to do pytania, czy ten lub ów (konkretny człowiek albo całe pokolenie) jest nadmiernie wrażliwy. Słowo „nadmiernie” zakłada oczywiście istnienie jakiegoś standardu, punktu odniesienia, który określa, jaki poziom wrażliwości jest „normalny”. Ta norma, rzecz jasna, nie istnieje, co zgodnie potwierdzają badania i zdrowy rozsądek. Co więcej, mówienie o niej jest również błędem kategorialnym, bo tutaj nie chodzi o poziom wrażliwości, tylko o jej charakterystykę. Wrażliwość nie jest suwakiem, nie jest jednowymiarowa, a właściwie postawione pytanie nie brzmi, jak bardzo, tylko na co jesteśmy wrażliwi. Mylny jest obraz, w którym wrażliwość „rośnie” albo „spada” z pokolenia na pokolenie. Ona się raczej rekonfiguruje, przekształca – i tylko tak można o niej sensownie mówić.
Wyobraźcie sobie, że ktoś przychodzi i mówi: „jesteście przewrażliwieni, wasi dziadkowie zdobywali Berlin, a wy co – byle lockdownik wbija was w depresję?”. Jaka właściwie powinna być odpowiedź na taką uwagę? OK boomer jest trafne, ale nie załatwia sprawy (dla nieco starszych czytelników: „Капитан! Никогда ты не будешь майором!” – nie byłbym sobą, gdybym nie podkreślił, że świat nie zaczął się wczoraj i że naprawdę nie jesteśmy pierwszym pokoleniem, które stawia sobie te pytania). Licytacja na to, które pokolenie ma gorzej, natychmiast prowadzi w absurdy trafnie wykpiwane czy przez cytowanego tu Wysockiego, czy przez Monty Pythona, czy przez wspaniałą pastę o jeziorze – „było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze, na śniadanie matka kroiła wiatr, ojca nie znałem, wujka Eugeniusza zabrało NKWD, nikt nie narzekał”. A pamiętajmy też, że piłka w grze, ciągle nie wiadomo, co dalej czeka nas, żyjących. Jeżeli za dziesięć, dwadzieścia lat nastąpi ostateczna apokalipsa klimatyczna, to wszystkie oceny spod znaku „kto miał łatwiej” staną na głowie.
A więc jak z tym Berlinem? Dziadek spał przy huku katiuszy, a ja nie mogę zasnąć, bo stresuję się rozmową na Zoomie? Dziadek uwolnił Europę od Hitlera, a ja nie umiem pokonać depresji? Nie uwolnimy się od poczucia absurdu w tych zestawieniach, dopóki nie uwzględnimy tego, co opisałem wyżej – to nie o jakiś bezwzględny „poziom” wrażliwości chodzi, ale o to, jak chcemy rozdysponować tę wrażliwość, którą mamy.
Bo owszem, dziadkowie swoje przeżyli na wojnach, mieszkali w jeziorach, karmili się wiatrem (nikt nie narzekał), ale mieli na podorędziu cały zestaw sposobów, żeby to wszystko odreagować. Mogli się upić, pobić babcię, no i być kompletnie nieobecnymi rodzicami dla naszych ojców. Takie zachowania były wówczas normalne i całkowicie akceptowalne było, że „zadłużenie” psycho-emocjonalne po traumatycznych doświadczeniach spłaca się w taki sposób. Czy jesteśmy „bardziej wrażliwi” tylko dlatego, że chcielibyśmy, żeby nikt niczego nie musiał spłacać?
Dzisiaj te zachowania nie są już uznawane za normalne, a przynajmniej chcielibyśmy, żeby nie były. The buck stops with us. To jest ten ciężar, który bierzemy na siebie i o którym musimy pamiętać. Bo owszem, pewnie byśmy sobie dobrze nie poradzili, gdyby nas teleportować wprost do piekła drugiej wojny światowej (nawiasem: czy ktokolwiek sobie w niej radził „lepiej”? i co właściwie to miałoby znaczyć w tym kontekście?). Ale czy nasz dziadek poradziłby sobie lepiej, gdyby przenieść go w sam środek dzisiejszych wyzwań? Czy umiałby się odnaleźć we współczesnym ojcostwie, XXI-wiecznym modelu mężczyzny, w odpowiedzialności za klimat i w covidowym wstrząsie? Jeżeli już musimy się porównywać, to róbmy to w całości, a nie wycinkami. Nasza wrażliwość jest po prostu inna niż wrażliwość poprzednich pokoleń, a nasze wybory moralne nie są mniej istotne czy łatwiejsze do podjęcia.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: archiwum autora.