Od dwóch tygodni trwa regularna bitka na opozycji (o której pisałem tydzień temu). Biorą w niej udział dwie siły, które próbują zdefiniować wroga na własny użytek. A zatem, z jednej strony, Borys Budka i Platforma Obywatelska walczą z „czerwonym ekstremizmem”, jak ujął sprawę lider PO. Z drugiej strony, Lewica walczy z nieco przygłupimi „liberałami”.
To, że Platforma trzydzieści lat po obaleniu PRL-u mierzy się z komunizmem, nie jest niczym nowym – polska prawica i centroprawica już tak ma. Nie jest to może najszczęśliwsze – jak pisałem w „Nowym liberalizmie”, wraz z dojrzewaniem III RP polityczny antykomunizm przestał działać na rzecz modernizacji Polski, lecz stał się tożsamościowym paliwem prawicy. Ale, jak mówię, nic nowego.
Ciekawe jest natomiast zjawisko kształtowania się relacji między Lewicą a „liberałami”, ponieważ jest ono częścią procesu budowania tożsamości nowej polskiej lewicy, dla której formacja postkomunistyczna nie jest już głównym punktem odniesienia. Kiedy słyszę dzisiaj jej krytykę pod adresem liberałów, zastanawiają mnie w szczególności dwie kwestie. Po pierwsze, kogo właściwie atakujecie i czy to są liberałowie? Po drugie, dlaczego atakujecie „liberałów” – czy macie jakieś nieliberalne postulaty? Jeśli tak jest, to powiedzcie o nich otwarcie.
Warto zatem zastanowić się chwilę nad następującą kwestią: jaka jest dzisiaj relacja między lewicą a liberalizmem?
Lewicowo-liberalny wielogłowy potwór
Pytanie o znaczenie idei liberalnych oraz lewicowych w polskiej polityce można by podzielić na trzy problemy. Po pierwsze, byłoby dobrze, gdyby ogół polskiej sceny politycznej był liberalny – w tym sensie, że akceptuje pluralizm polityczny, podział i równowagę władz, pokojowe przekazanie władzy w razie porażki wyborczej, rozdział państwa od partii, a także przekonanie, że w państwie, które jest własnością wszystkich, zasadniczą wagę mają prawo i procedury.Zakłada też tolerancję wobec przeciwników politycznych i mniejszości, a także związaną z tym cywilizowaną i nieunikającą wielkoduszności kulturę polityczną. Żeby osiągnąć ten cel, niekoniecznie trzeba głosić „liberalizm” – ponieważ wystarczy realizować konkretne wartości polityczne, na których nam zależy, a które nieraz sprowadzają się do zasady fair play. Jednocześnie, atakowanie „liberalizmu” okazuje się w tym kontekście niepotrzebne i krótkowzroczne, ponieważ pomaga podkopywać skrajnej prawicy podstawy porządku politycznego, na którym korzystają wszyscy obywatele.
Po drugie, prawica próbuje skleić liberałów z lewicą za pomocą zbitki „lewicowo-liberalny” – w ten sposób może zapisywać wszelkie ideologiczne oraz polityczne ekscesy, a także kierować realne oraz wyprodukowane lęki społeczne przeciwko wszystkiemu, co jest na lewo od niej. Przy pomocy tej techniki można na przykład łatwo skleić Platformę Obywatelską z komunizmem – a lewicowo-liberalny wielogłowy potwór raz będzie miał twarz Lenina, a innym razem Leszka Balcerowicza. Nie chodzi w tym sposobie mówienia o to, żeby coś wyjaśnić, lecz żeby straszyć wrogiem. W takim kontekście oddzielanie lewicy od liberalizmu nabiera sensu – ponieważ każdy z obozów będzie odcinać się od tego, co postrzega jako lewicowe albo liberalne skrajności czy dogmatyzmy, których nie chce zapisywać na własne konto. Warto pamiętać, że „liberalizm” czy „lewica” to tylko słowa – istotna jest realna praktyka polityczna, która wiąże się z ich współczesnym użyciem. Jeśli zatem zbudował się tego rodzaju podział, to jest rozsądne, żeby każda z grup prowadziła własną rachunkowość polityczną – w tym rozsądnie mierzyła się z przejawami dogmatyzmu we własnych szeregach.
Po trzecie, istnieje praktyka stronnictwa politycznego, które niekiedy samo określa się mianem „liberalnego”, a które bywa też dla prostoty określane przy pomocy tego wyrażenia. Zazwyczaj mówi się w tym kontekście o Platformie Obywatelskiej i Nowoczesnej. W tym kontekście jest zupełnie normalne, że poszczególne stronnictwa polityczne szukają sposobów na zdefiniowanie własnych pozycji politycznych, a także odróżnienie się od siebie – na przykład określając się mianem „liberałów” albo atakując „liberałów”. Jednak, w razie niedostatków formacji liberalnej, byłoby pewnie bardziej korzystnie zarzucać owej formacji, że nie dorasta do własnych ideałów – a zatem krytykować ją za przesadny konserwatyzm, autorytaryzm, dulszczyznę albo kołtunerię, zamiast za liberalizm. A właściwie można by nawet zachęcać do tego, żeby byli lepszymi liberałami. Wydaje się, że byłoby to dobre dla wszystkich, dla całego polskiego systemu politycznego – ponieważ pomagałoby przedstawiać liberalne praktyki polityczne w pozytywnym świetle, tym samym wzmacniając je oraz impregnując naszą politykę na ekscesy w rodzaju PiS-owskiego wandalizmu konstytucyjnego. Droga „zachęt” byłaby w ogóle korzystna społeczne – w miejsce pogardy wobec przeciwnika, pojawiłoby się więcej życzliwości i sugestii, że można działać lepiej niż dotąd. Ale nie bądźmy naiwni – tego rodzaju życzenie wydaje się obecnie utopijne. Jest także jasne, że z punktu widzenia pragmatyki politycznej, nie byłby to argument wystarczająco przekonujący, żeby lewa strona sceny politycznej zdecydowała się działać w ten sposób. Wciąż bowiem chce się ona odróżnić się od konkurencji, aby poczuć podmiotowość, budować poparcie i realizować własne ideały. A konkurencja to obecnie „liberałowie”.
Co dobre dla Lewicy, to dobre dla Platformy?
Warto więc dodać, że tego rodzaju życzliwa postawa mogłaby okazać się dobra także z punktu widzenia interesów Lewicy. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli Lewica chciałaby sprawować władzę z pozycji siły, która rozdaje karty, to potrzebuje stać się formacją politycznego mainstreamu. Ma większą szansę na tego rodzaju sukces, jeśli przedstawi się, mówiąc metaforycznie, jako lepsza Platforma – czyli formacja, która rzeczywiście realizuje ideały, jakie PO ma tylko na plakatach wyborczych; a nawet lepiej, jeszcze potrafi ulepszyć te ideały, ponieważ ma więcej oleju w głowie. Lewicowa koalicja, jak sama twierdzi, ma już trzy nurty, w postaci SLD, Wiosny oraz Razem – z pewnością można na tym budować. Po drugie, nawet jeśli tego rodzaju operacja nie odniosłaby pełnego sukcesu, to jest możliwe, że zmusiłaby polityczne centrum do unowocześnienia własnej agendy w toku walki o wyborców, a nawet w wyniku poczucia egzystencjalnego zagrożenia ze strony lewicy. A to oznaczałoby łącznie przesunięcie dyskursu politycznego w kierunku mniej komfortowym dla rządzącej prawicy. W dodatku, w razie potrzeby tworzenia rządów koalicyjnych, byłoby łatwiej o koalicję.
Z rozmów, które ukażą się w jutrzejszym numerze „Kultury Liberalnej”, wynika, że tego rodzaju rozwój wypadków rzeczywiście byłby poważnym wyzwaniem dla „obozu liberalnego”. Publikujemy jutro dwa wywiady dotyczące w istotnej mierze relacji między liberałami a lewicą. Bartłomiej Sienkiewicz z Platformy Obywatelskiej stawia tezę, że w dłuższej perspektywie lewica jest dla liberalizmu większym zagrożeniem niż populiści, ponieważ populiści nie mają żadnego atrakcyjnego programu ideowego, podczas gdy lewica, w wyniku pokrewieństwa ideałów, „wydrąża liberalną duszę” – przekształca, a z czasem unieważnia liberalną kulturę i politykę. Z kolei Maciej Gdula z Lewicy w pewnej mierze potwierdza tę intuicję, ponieważ mówi, że istnieje cały szereg ideowych podobieństw między dążeniami liberałów oraz lewicy. W jego ocenie lewica chce poszerzyć przestrzeń wolności, którą oferują liberałowie, aby zaproponować obywatelom lepszy wybór – i jest to podejście „bardzo liberalne”. Wydaje się, że tego rodzaju wyzwanie z lewej strony, mądrze i konsekwentnie poprowadzone, mogłoby wyjść na dobre zarówno Platformie, jak i Lewicy. Skłaniałoby jednych do ogarnięcia się, a także budowałoby pozycję drugich jako poważnej formacji, której nie można już zarzucić, że wygląda, jak aspirujące politycznie kółko ideowo-towarzyskie, zakorzeniając ją w centrum polskiej polityki. Wiele wskazuje jednak, że to wszystko się nie wydarzy. Jak na razie, na zmęczeniu Platformy oraz idiosynkrazjach Lewicy korzysta Szymon Hołownia.