Pod koniec kwietnia Magdalena Grzyb opublikowała w „Kulturze Liberalnej” recenzję „Matki wszystkich pytań” Rebeki Solnit. Oprócz pochwał znajdziemy tam zarzut przypominający tezy wcześniejszych dwóch tekstów Autorki („Margot a sprawa kobiet” i „Przeciwko wymazywaniu kobiet”). Krytykując część stwierdzeń Solnit, Magdalena Grzyb wyraża następujące przekonanie: „Osoba, która uznaje, że jej płeć odczuwana jest inna niż biologiczna i dlatego chce być traktowana, jakby należała do tej drugiej płci […] – nie obala binarnego systemu, ale go umacnia i utrwala tym samym ciasne kategorie płciowe”. Lub na przykładzie: „Chłopiec, który bawi się lalkami, obala binarne kulturowe kategorie płciowe. Chłopiec, który po kilku latach dokonuje «korekty płci» i staje się dziewczynką, bo bawił się lalkami w dzieciństwie, a nie samochodzikami, utrwala stereotyp, że lalki są dla dziewczynek, a samochodziki dla chłopców”.
Pamiętamy o prawach kobiet
Swoją odpowiedź zacznę od kilku kwestii, w których być może się zgodzimy. Nie mam żadnych wątpliwości, że prawa kobiet są łamane. Szczególnie dotkliwym tego przejawem w Polsce jest niemal zupełny zakaz przerywania ciąży, obowiązujący od 1993 roku i niedawno jeszcze bardziej zaostrzony. Ponadto sądzę, że walka z patriarchatem może być wspólną sprawą wszystkich osób, którym ten przypisuje pozycję podporządkowaną, a zatem też mniejszości LGBT+. Sam jako gej również jestem jej częścią. Także dlatego – nie tylko ze względu na solidarność z osobami potrzebującymi dostępu do aborcji – brałem udział w protestach przeciw decyzji upartyjnionego Trybunału Konstytucyjnego.
Podobnie jak Autorka cenię też „Niewidzialne kobiety” Caroline Criado Perez. Ta imponująca książka, która gromadzi wyniki niezliczonych badań, pokazuje, że świat kontrolowany głównie przez mężczyzn jest dla kobiet często niewygodny, nieprzyjazny, a wręcz niebezpieczny. Między innymi w wielu dziedzinach nauki domyślnym przedmiotem badań jest typowo męska anatomia i fizjologia, przez co wiedza medyczna skupia się tylko na połowie populacji. To poważny problem dla zdrowia i życia dużej części kobiet (tak samo jak – dodałbym – dla niektórych osób niebinarnych bądź transpłciowych). Gdybyśmy po prostu, z dnia na dzień, porzucili pojęcia „męskości” i „kobiecości”, stracilibyśmy szansę, by to zobaczyć. Inna sprawa, że w Polsce chyba żaden ruch queerowy nie stawia tak daleko idącego postulatu – dyskusja o hasłach protestu dotyczącego praw reprodukcyjnych nie jest przecież równoznaczna z oczekiwaniem, by ktoś zupełnie zrezygnował z mówienia o mężczyznach i kobietach.
Wiedza stara i nowa
Przywołane teksty Magdaleny Grzyb – w tym najnowsza recenzja – mają niestety istotną słabość, którą jest ich osadzenie w niepełnej i nieaktualnej wiedzy. Zacznijmy od tego, że zdaniem Autorki osoba transpłciowa „uznaje, że nie mieści się w genderze odpowiadającym jej płci biologicznej”. Tymczasem podstawowa dziś definicja transpłciowości – stosowana w materiałach Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego (APA) czy Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) – mówi o niezgodności z płcią przypisaną przy urodzeniu (w przypadku zgodności część środowisk naukowych i grup LGBT+ używa wyrazu „cispłciowość”). Przesunięcie akcentu z widocznych cech anatomicznych na społeczne postrzeganie płci nie jest bezwzględne, ale też nie jest bez znaczenia. Pomaga zauważyć, że dla niektórych osób transpłciowych to nie ich ciała, lecz uprzedzenia innych ludzi – wraz z systemową dyskryminacją – stanowią główne źródło cierpienia.
Magdalena Grzyb ściśle łączy transpłciowość z dysforią, to jest właśnie intensywnym cierpieniem. W innym tekście krytykuje hiszpański projekt ustawy „«depatologizującej» osoby trans”. W tym względzie jednak rzeczony projekt idzie w parze ze zmianami w dwu najważniejszych klasyfikacjach medyczno-psychologicznych na świecie, DSM oraz ICD. Zarządzające nimi organizacje – odpowiednio APA i WHO – przestały bowiem traktować samą transpłciowość jako zaburzenie. Dostrzegły, że dysforia może towarzyszyć transpłciowości, lecz nie musi.
Dodatkowo Autorka pisze zwykle o „osobach transseksualnych”. Przynajmniej w Polsce istotnie był to termin szeroko używany przez psycholożki i psychologów, sam go pamiętam ze swoich studiów, ale to było ponad dekadę temu. Dzisiaj „transseksualizm” nie jest już kategorią diagnostyczną w klasyfikacjach ICD i DSM i choć niektórzy nadal w ten sposób się określają, rośnie liczba osób wybierających wyraz „transpłciowość”. Dlaczego ma to znaczenie? Otóż mówiąc o „osobach transseksualnych”, Magdalena Grzyb posługuje się terminem, który w historii psychologii i psychiatrii powiązano z dysforią płciową, pragnieniem korekty wybranych cech anatomicznych, a także klarownym podziałem na żeńskie i męskie role płciowe. Nic dziwnego, że pozostając na gruncie takiej tradycji, Autorka pomija istnienie wielu osób transpłciowych, które wyraźnie podważają wspomniany podział, nie odnajdując się na żadnym z jego biegunów.
Inaczej mówiąc, to właśnie koncepcja transseksualizmu wzmacnia schematyczny podział ról płciowych. Zakłada wszak, że ciało, role i tożsamość powinny łączyć się w jeden z dwóch ustalonych układów (albo męski, albo żeński). Osobom transpłciowym automatycznie przypisuje się tu dysforię, dopóki nie zaczną realizować któregoś z owych sztywnych scenariuszy. Za to współczesna psychologia i psychiatria uznają różnorodność doświadczeń będących udziałem tej grupy i w ten właśnie sposób problematyzują binarne rozumienie płci.
Płeć biologiczna, czyli jaka?
Trzeba jeszcze zwrócić uwagę na kłopotliwe pojęcie „płci biologicznej”. W recenzji Magdaleny Grzyb czytamy o „samym fakcie, że jesteśmy kobietami i tkwi w nas biologiczny potencjał rodzenia dzieci”. We wrześniu Autorka wspominała o „obiektywnych kryteriach” mających decydować o naszej „przynależności płciowej”. Może to odpowiadać naszej potocznej intuicji, lecz warto wiedzieć, że w 2018 roku redakcja „Nature” (a więc jednego z najważniejszych pism naukowych na świecie) ostro skrytykowała przygotowywany przez rząd USA projekt „prawnego definiowania tego, czy ktoś jest mężczyzną, czy kobietą, wyłącznie […] na podstawie genitaliów, z którymi się urodził”.
Jak wyjaśnić tę krytykę? Czerpiąc po części z edytorialu „Nature”, odpowiedziałbym tak: nikt chyba, słysząc o „kobietach” i „mężczyznach”, nie myśli jedynie o jajnikach, jajowodach czy macicy albo też tylko jądrach, nasieniowodach czy penisie. Obrazy płci i związana z nią dyskryminacja oparte są na całym szeregu właściwości, a te bywają bardzo zróżnicowane – także na poziomie widocznych cech fizycznych. Nina Kuta przypomina w „Codzienniku Feministycznym”, że w praktyce kryterium „prawdziwej kobiecości” mogą być „wymogi zachowania, mogą […] być wymogi ciała: piękna, szczupłej talii, braku zmarszczek, rozstępów i włosów na ciele, figury klepsydry, makijażu, operacji plastycznych, płodności i rodzenia dzieci”. Z kolei od transpłciowego mężczyzny, którego wygląd dopiero dzięki tak zwanej korekcie płci zbliżył się do stereotypowo męskiego, usłyszałem: „Kiedy zacząłem wyglądać już jednoznacznie po męsku, to NAGLE, jak nożem uciął, skończyły się komentarze na temat mojego wyglądu […] i na temat mojej rozrodczości”. Nikt nie musiał sprawdzać, czy ma za sobą zabieg wycięcia macicy.
Kiedy wchodzimy na poziom psychologiczny i społeczny, koncepcja genitalnej wspólnoty losów staje się jeszcze mniej oczywista. Przez chwilę skupię się na własnej płci oraz własnej cispłciowej tożsamości, bo o nich najłatwiej mi mówić: czy nastoletni gej wyrzucony na ulicę przez rodziców rzeczywiście będzie miał wiele wspólnych doświadczeń z heteroseksualnym dziedzicem olbrzymiej fortuny, i to wyłącznie z racji posiadania penisa? Może bliżej mu będzie do transchłopaka, który tak samo znalazł się w kryzysie bezdomności?
Solidarność mimo podziałów
Z możliwości rodzenia dzieci uczyniliśmy powód dyskryminacji – ani mi w głowie temu zaprzeczać. Ta sama możliwość jest niewątpliwie jednym ze źródeł feministycznej solidarności. Tylko czy musi być źródłem jedynym? Czy biletem wstępu nie mogłaby też być tożsamość? Nie ja te pytania wymyśliłem – między innymi postawiła je wcześniej w „Krytyce Politycznej” Monika Helak. W zbliżonym kontekście wskazała, że dla wielu teoretyczek i działaczek „płeć biologiczna” nie jest wcale oczywistym punktem oparcia; nie powinna więc być prezentowana jako oczywista dla feminizmu. Feminizm otwarty na osoby transpłciowe także istnieje.
Podejście Magdaleny Grzyb nie jest mi bliskie. Jeżeli jednak dobrze je rozumiem, Autorka jest przekonana o realnym ryzyku tłumienia głosu cispłciowych feministek przez osoby pozbawione podobnego życiowego doświadczenia, a może wręcz mające złe zamiary wobec kobiet. Z pewnością w historii feminizmu zagrożenie to było stale obecne – za sprawą ludzi oraz instytucji czerpiących korzyści z patriarchalnego systemu i działających na rzecz jego podtrzymania.
Osoby transpłciowe są jednak grupą szczególnie dyskryminowaną, nawet na tle innych osób LGBT+, i dlatego potrzebują solidarności. Zwłaszcza w Polsce, gdzie nie tylko ich sytuacja jest bardzo zła, lecz także ich głos nie jest słyszany. Reportaże Małgorzaty Goślińskiej dla TVN24 i Janusza Schwertnera dla Onetu, choć bardzo cenne i odsłaniające twarz systemowej dyskryminacji, utrzymane są w konwencji „tragicznej opowieści o samobójstwie”. Codzienne życie i działalność osób transpłciowych nie budzą szerszego zainteresowania mediów. Kobietom sceptycznym względem transpłciowego aktywizmu kilkakrotnie użyczała miejsca „Gazeta Wyborcza”, a nawet Telewizja Publiczna i Polska Agencja Prasowa. Druga strona nie jest w ten sposób reprezentowana i nie może wyjaśnić, że – dajmy na to – przypadki wprost nienawistnych wypowiedzi w mediach społecznościowych, odrzucanych przez najważniejsze transpłciowe działaczki, są ułamkiem polskiego aktywizmu i nie odzwierciedlają jego głównego nurtu, w którym mieści się na przykład Fundacja Trans-Fuzja.
Co robić?
Z trzech tekstów Magdaleny Grzyb nie dowiemy się właściwie nic o dyskryminacji spotykającej osoby niebinarne bądź transpłciowe (najbliżej będzie chyba stwierdzenie, że „dla osoby transseksualnej […] trafienie do męskiej celi może być niebezpieczne”, oraz ogólnikowa wzmianka o „poprawianiu sytuacji zmarginalizowanych grup społecznych”). Co więcej, Autorka ostro krytykuje „genderyzm queer” i demaskuje „teorię queer” jako „źródło ideologiczne” ruchów „skutecznie forsujących […] tak zwane polityki tożsamości płciowej”, próbuje też opisać założenia owej „teorii queer” bez jakiegokolwiek cytatu, nazwiska lub źródła (nie mówiąc już o wskazaniu innych jej nurtów). Sugeruje, że tego rodzaju „twory myśli postmodernistycznej […] być [może] brzmią atrakcyjnie intelektualnie i może są kuszące dla młodych wykształconych z wielkich miast”. Zbiorczo zarzuca przeciwniczkom i przeciwnikom „bezrefleksyjne powtarzanie, że płeć to wolny wybór lub subiektywne odczucie jednostki”, a „wyznawców konceptu niebinarności” porównuje do „młodych prawniczek z Ordo Iuris”. Raz nawet mówi o „ideologii trans”.
Używanie takiego języka i przemilczanie dyskryminacji pełni podobną funkcję, jak pomijanie nowej wiedzy naukowej (która jeszcze nie została u nas rozpowszechniona i nie wpłynęła na społeczne postawy). We wszystkich tych przypadkach Autorka odwołuje się do współczesnej formy myślenia zdroworozsądkowego. Ktoś, kto ma styczność tylko z takimi wypowiedziami, może odnieść następujące wrażenie: „No tak, pewnie jest garstka prawdziwych osób transseksualnych, a ta dysforia musi być nieprzyjemna, ale to margines i sprawa dla lekarzy. W głowach się ludziom poprzewracało. Jaka ideologia każe im mówić te jawne bzdury? Większych zmartwień nie mają? I czemu nie mogą się po prostu zgodzić, żeby było tak, jak było?”. Czy jednak obraz nie będzie inny, jeśli weźmiemy pod uwagę to, jak blisko jest „teorii queer” do oficjalnego stanowiska redakcji „Nature”? Czy wizerunek bananowej młodzieży równie łatwo utrzymać w obliczu wiedzy, że w Stanach Zjednoczonych (gdzie mamy dokładniejsze dane niż w Polsce) osoby transpłciowe należą do grup najbardziej zagrożonych ubóstwem? Czy przekonanie o „garstce” się nie zachwieje, gdy przyjrzymy się danym sondażowym, które wskazują, że w USA około 1,4 miliona dorosłych określa się jako osoby transpłciowe (w Polsce byłoby to mniej więcej 190 tysięcy ludzi)?
Zarazem nie twierdzę, że to wyłącznie kwestia wiedzy lub jej braku. Otwarcie na osoby transpłciowe nie będzie pewnie przebiegać bez napięć. Owszem, wierzę, że doświadczenia tych osób są cenne dla feminizmu, tak jak i na przykład dla bliskich mi bezpośrednio ruchów na rzecz praw gejów (niektórzy transmężczyźni szukają relacji z innymi mężczyznami). Ale by te osoby znalazły dla siebie miejsce, cispłciowe kobiety i cispłciowi geje powinni oddać im nieco przestrzeni i zacząć znajdować rozwiązania dla nowych problemów. Czasem te rozwiązania okażą się trudnymi kompromisami, które nikogo do końca nie zadowolą. Wiedza tutaj nie wystarczy, niezbędna będzie – jak zwykle – polityka.
Napięcia te nie będą jednak tak silne, jak się to nieraz przedstawia. I nie tak silne, by uzasadniały porzucenie solidarności z osobami, które znajdują się w jeszcze trudniejszym położeniu. Tym bardziej, że – znów – może to być solidarność w walce z patriarchalnym systemem. Bo to on przecież jest podstawowym źródłem dyskryminacji cispłciowych kobiet, cispłciowych gejów, osób transpłciowych i niejednej innej zbiorowości (zresztą nawet sytuacja tych mężczyzn, którzy wydają się świetnie wpisywać w panujące normy, bywa co najmniej niejednoznaczna). Nie negując istnienia tarć między tymi grupami – lubię czasem przypomnieć sobie słowa Haymitcha Abernathy’ego z Igrzysk Śmierci: Remember who the real enemy is.
Za lekturę tekstu i cenne uwagi dziękuję zespołowi Lobby LGBTQ i aktywistce Ninie Kucie.