Trudno nie podziwiać ogromu pracy i drobiazgowości archiwalnego śledztwa, których rezultatem jest książka „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” Joanny Ostrowskiej. Od pierwszych stron imponuje ona niebywałą uważnością autorki, głębią starań podjętych celem odnalezienia zapomnianych losów i historii oraz niezwykłym uporem, którym trzeba było się wykazać, aby do wielu z wykorzystanych źródeł dotrzeć.

Nie ma też wątpliwości, że to szczególnie ten wymiar pracy Ostrowskiej będzie – jak najbardziej słusznie – chwalony, a sami „Oni” – znowu, absolutnie trafnie, przynajmniej jeśli chodzi o Polskę – przedstawiani jako tekst pionierski, przywracający pamięć, przerywający milczenie. Milczenie, które w Polsce obejmowało dotychczas losy nieheteronormatywnych osób będących ofiarami nazizmu. Piszę tutaj „nieheteronormatywnych” z pewną ostrożnością: chociaż z rozmaitych, dobrze przez autorkę uzasadnionych powodów, „Oni” koncentrują się na mężczyznach-homoseksualistach, to na obrzeżach tekstu wciąż pojawiają się też inne formy różnicy, nie tylko seksualnej, ale i płciowej: lesbijki, osoby biseksualne, ale także takie, które być może dzisiaj określałyby się mianem osób trans. Nie wchodząc na trudny i niebezpieczny grunt historycznych taksonomii, można śmiało powiedzieć, że są to wszystko osoby, których obecność w polskiej pamięci wojny, okupacji i Zagłady jest w najlepszym razie słaba i okropnie zniekształcona. Na podstawie strzępków archiwów, dokumentów z obozowych i policyjnych kartotek, wzmianek ze świadectw „lepiej zapamiętanych” i z nielicznych wspomnień samych „onych”, Ostrowska rekonstruuje pojedyncze losy. Stylem, który w swojej pełnej troski oszczędności przypomina „Wojna nie ma w sobie nic z kobiet” Swietłany Aleksijewicz, opisuje ich aresztowania, procesy, transporty, pobyty w kacetach i, zazwyczaj, śmierć. W tych narracjach nie ma ani namolnych prób heroizacji, ani pornografizujących opisów przemocy. Siła ich przekazu płynie z niedopowiedzenia, z tego wszystkiego, co Ostrowska zostawia na końcu języka, a co czytelnik szepcze sam do siebie, kiedy czyta.

[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2016/08/16/nijakowski-recenzja-mezczyzni-rozowy-trojkat-heger/” txt1=”Czytaj także tekst o książce Heinza Hegera” txt2=”Mężczyźni z różowym trójkątem. Świadectwo homoseksualnego więźnia obozu koncentracyjnego z lat 1939–1945″ pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2021/05/mezczyzni-z-rozowym-trojkatem-550×422.jpg”]

Ale – bo oczywiście musi tu być jakieś ale – nie wystarczy, jak sądzę, traktować tej książki jako prostej próby dania świadectwa. Zbyt łatwo byłoby bowiem stwierdzić, że doniosłość pracy Ostrowskiej sprowadza się do mrówczej roboty przywracania do pamięci tego, co zapomniane. Bez wątpienia „Oni” spełniają taką funkcję. Nawet jeśli nie jest to pierwsze dostępne po polsku opracowanie o „różowych trójkątach”, to niewiele to zmienia. Książce tej pisany jest rozgłos (który już zresztą zyskuje). Można się spodziewać, że sprawi on, że sam temat zwróci uwagę szerszego grona odbiorców, którzy byli dotychczas w najlepszym wypadku ledwie świadomi postaci, które przybierało nazistowskie prześladowanie mniejszości seksualnych. Ale – i mówię to z pełną świadomością tego, jak niebywale ważnym tekstem są „Oni” jako świadectwo i zasygnalizowanie luki w pamięci – jest być może w tej książce coś równie, jeśli nie bardziej, istotnego. To coś kryje się między wierszami, w tym, co widzę jako chłodną furię, z jaką pisze Ostrowska.

Furia

„«Oni» – czytamy na pierwszych stronach – nie istnieją z naszej winy. […] Zrównani z bezimiennymi uwodzicielami, kryminalistami, aspołecznym elementem, pozostają mrocznym tłem, dzięki któremu wyraźniej widać bohaterstwo patriotów narażonych nie tylko na niebezpieczeństwo ze strony oprawców, ale zagrożonych również «homoseksualną zarazą»”. Zaraz potem dodaje jeszcze: „Przeciwko tym wyobrażeniom trzeba się wreszcie zbuntować” [s. 11].

Podejrzewam – chociaż być może to jedynie moja projekcja – że to właśnie gniew wzbudzany przez okrutne wyobrażenia na temat osób nieheteronormatywnych był impulsem dla projektu Ostrowskiej. Niesprawiedliwość, o której pisze, nie jest bowiem jedynie faktem historycznym. Trwa do dziś. I chociaż stron jej tekstu nie wypełniają wściekłe diatryby albo ostre oskarżenia – jeśli już, to ton oschłej ironii – trudno mi nie widzieć jakiegoś rodzaju wściekłości w jej uporczywym powracaniu do kwestii przemilczeń i wymazań, w ciągłym podkreślaniu tego, w jaki sposób historie przez nią opisane zostały zapomniane.

Oto jeden z wielu przykładów: w 1989 roku, w imieniu byłego więźnia Karla Goratha, pozostawione zostały dwie wiązki kwiatów pod Ścianą Śmierci w muzeum w Auschwitz. Jedna z nich nosiła dedykację „Dla naszych homoseksualnych braci, którzy tu zginęli”. Ostrowska komentuje sprawę oszczędnie: „kilka godzin później wiązanki usunięto” [s. 260]. W przypisie dodaje jeszcze, że zostały znalezione w pobliskim koszu na śmieci.

W takich wypadkach niepotrzebne są inwektywy lub wykrzyknienia, żeby dać wyraz wściekłości. Suche wyliczenie niesprawiedliwości wciąż dotykających bohaterów tekstu (i godzących w dobrą pamięć o nich) starczy. Przypomina ono dlaczego zapowiedziany przez Ostrowską bunt jest niezbędny. Ukazanie w ostry sposób faktu wymazania jest również realizacją intencji Ostrowskiej, o której mówiła w wywiadzie dla „Przekroju” – „symbolicznego uderzenia pięścią w stół”. Być może dlatego też najbardziej z „Onych” zapada w pamięć nie główna część książki, poświęcona bezpośrednio wojnie, ale raczej ostatnia, zatytułowana „Pokłosie”. Stanowi ona krótką relację z tego, w jaki sposób nieheteronormatywne ofiary kacetów zostają, już po wojnie, (nie)zapamiętane i (nie)upamiętnione. Zamiast archiwalnego śledztwa i stert dokumentów mamy w niej wspomnienia i literaturę obozową, kreującą obraz „niemieckiego zboczenia”, zagrożenia i zgorszenia moralnego. To są materiały już znajome. Trafiamy w nich na niesławne wypowiedzi, jak chociażby słowa obrzydzenia, którym Wanda Półtawska opisywała lesbische liebe w Konzentrazion Lager Ravensbrück. Ten zebrany z marginesów literatury obozowej zbiór krzywdzących opisów i okrutnych uwag nie służy Ostrowskiej jako źródło, przynajmniej nie wprost. Wykorzystuje go, aby unaocznić proces, który rodzi jej przeszywający gniew.

Praca zapominania

Mówiąc o pamięci, często posługujemy się zwrotami takimi jak „upamiętnienie” albo „wysiłek pamiętania”. Przypominają nam o tym, że pamiętanie jest praktyką i działaniem. Pamięć nie bierze się znikąd. Wymaga starań i pielęgnacji. Stąd też tak istotna jest wciąż sprawa polityki historycznej, czyli właśnie kultywowania tej pamięci na poziomie społeczności, wspólnoty, państwa.

Rozumiemy to dość dobrze. Częściej z pola widzenia umyka fakt, że nie oznacza to wcale, że można bezproblemowo przeciwstawiać aktywną postawę pamiętania biernemu procesowi osuwania się w niepamięć. Zapominanie również jest praktyką. Jest pracą, która ma prowadzić do niedopuszczenia pewnej obecności. Opowieści z rozdziału „Pokłosie” są świadectwem ogromu wysiłku włożonego w zapominanie tytułowych „onych”. I to ten wysiłek budzi gniew Ostrowskiej.

Ta praca zapominania, której w ten czy inny sposób zdołało się już podjąć kilka pokoleń, wciąż powraca w tekście, przyjmując coraz to różne postacie. Najczęściej są to nieintencjonalne, ale skuteczne wysiłki, zaczynające się już w trakcie wojny. To fakt, że wielu więźniów obozowych wysłanych do kacetu za czyny seksualne „przeciw naturze” z tego czy innego powodu nie było znakowanych różowym trójkątem. Przypisano ich do innej kategorii – najczęściej czerwonych winkli, więźniów politycznych. To z kolei, już po wyzwoleniu, pozwalało minimalizować skalę prześladowań, a z homoseksualistów w obozie uczynić grupę na tyle marginalną, że niezasługującą na zainteresowanie badaczy i upamiętnienie. Pomagała w tym tendencja do interpretacji zachowań homoseksualnych w kacetach nie jako zjawiska, które samo w sobie zasługuje na uwagę, ale przede wszystkim jako świadectwa degradacji człowieka w warunkach ekstremalnych. To zaś jeszcze bardziej utrwalało traktowanie samej obecności homoseksualistów jako nieistotnej. Nie byli osobami, ale czynami świadczącymi o okrucieństwie systemu, niczym więcej.

Ostrowska nie daje pociechy poprzez rzucanie oskarżeń, które obciążałyby winą za proces wymazywania pamięci o osobach nieheteronormatywnych jakiś określony krąg społeczny albo zewnętrzną wobec nas grupę. „Oni” nie pozwalają na wniosek, że ta praca niepamięci była zorganizowana, że stała za nią spójna intencja i wola jakiejś homofobicznej grupy. W pewnym sensie stanowiła ona po prostu istotne dopełnienie (a nie negację) ogromnego wysiłku pamiętania i towarzyszącego mu starania o przedstawienie listy katów i ofiar. Wiemy skądinąd, a Ostrowska o tym przypomina, że sam status ofiary nigdy nie był oczywisty. Dlatego też nietrudno się dziwić, że sami „oni”, z tego czy innego powodu, ukrywali swoje historie, aby zasłużyć na to miano, na możliwość bycia jakkolwiek upamiętnionym. Ostrowska dokumentuje losy niejednego mężczyzny, który osadzony w obozie na podstawie paragrafu 175 niemieckiego kodeksu karnego (kryminalizującego seks między mężczyznami), po wyzwoleniu będzie podawał za przyczynę swojego aresztu coś bardziej „wzniosłego”, jak chociażby uczestnictwo w ruchu oporu. To również był element tej wielkiej pracy niepamięci.

Pracy, dodajmy, skuteczniej i owocnej. Nie dość bowiem powiedzieć, że zapominanie to wysiłek: trzeba też mieć na uwadze, że jest to również proces jak najbardziej produktywny.

Mniejszość i wspólnota

Książkę Ostrowskiej otwiera wspomnienie słów „strażnika instytucji” uzasadniającego brak upamiętnienia nieheteronormatywnych ofiar nazizmu. Trzy powody, które podał, można streścić w następujący sposób: było ich niewiele, to byli Niemcy, a poza tym byli sprawcami przemocy seksualnej, a więc po prostu innym rodzajem oprawców. Niewątpliwie więc nie byli „nami”, stąd też to oni, coś zewnętrznego, obcego, groźnego. Taka wypowiedź jest możliwa właśnie dzięki skutecznie odbytej pracy zapominania oraz wysiłkowi podtrzymania tego zapomnienia, wysiłkowi, który odegrał rolę w formowaniu się powojennego rozumienia Polski jako wspólnoty. Warto tutaj zaznaczyć, że nie jest to historia: wysiłek ten jest do dziś podejmowany.

Przykłady są wszędzie dookoła. Niektóre są oczywiste, jak chociażby histeryczne wywody na temat finansowanej z Niemiec ideologii LGBT psującej naszą młodzież albo absolutna pogarda władz wobec intelektualnej wartości zajmowania się mniejszościami seksualnymi (przypomina się słynna deklaracja Jarosława Gowina z początku pierwszej kadencji, że absolutnie nie będą w Polsce wspierane finansowo „jakieś tam studia gejowskie lub lesbijskie”). Ale te okropne przykłady państwowej queerfobii nie powinny przesłaniać nam tego, że rezultaty wysiłku zapomnienia sięgają szerzej i głębiej.

Praca zapominania pozwala na stworzenie obrazu mniejszości seksualnych jako mniejszości, kategorii odnoszącej nas do rejestru zjawisk niszowych, nieistotnych albo w każdym razie niestanowiących o charakterze i naturze domniemanej „większości”. Argumenty na temat tego, że pochylanie się nad losami mniejszości seksualnych w tak konserwatywnym społeczeństwie jak społeczeństwo polskie jest politycznym samobójstwem, usłyszeć można ze wszystkich stron, podobnie jak opinie o tym, że mniejszości w ogóle stanowią zagrożenie dla pewnej wyobrażonej wspólnoty stanowiącej poprawny przedmiot politycznego starania. „Oni”, nawet jeśli się ich w takim ujęciu otwarcie nie stygmatyzuje, wciąż służą jako figura zewnętrzności, kontrast wobec większości, margines społeczeństwa, aneks do istotnej pamięci.

Mniejszość, wbrew zdroworozsądkowemu wyobrażeniu, nie jest jedynie kategorią absolutnych liczb. To również pewne wyobrażenie o tym, kto się liczy, wyobrażenie, które należy stworzyć, wyznaczyć i wydzielić. Tworzy je zarówno praca pamiętania, jak i wysiłek zapominania, które razem dostarczają uzasadnienia dla zestawu wyobrażeń o tym, kto jest rzeczywiście obecny, a czyje domaganie się uznania reprezentuje wyłącznie interesy nielicznych, zawsze już obcych, „onych”.

„Oni” to książka nie tylko o zapomnianej historii. To również świadectwo procesu zapominania, który stoi u podstaw dominującej wciąż w Polsce koncepcji, że heteronormatywność to problem nowy, zewnętrzny, niszowy. Gniew Ostrowskiej nie bierze się więc tylko ze świadomości ogromu historycznej przemocy, którą opisuje, ale też z tego, jak echa tej przemocy do dzisiaj gruntują nie tylko otwarcie queerfobiczne praktyki władzy, ale też wzruszenie ramionami, którymi domniemana większość reaguje na nadzieje mniejszości, którą przecież sama wyznaczyła.

 

Książka:

Joanna Ostrowska, „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2021.