Najnowszy film Pedro Almodóvara „Ludzki głos” na pierwszy rzut oka wydaje się mało typowy dla hiszpańskiego reżysera. Po pierwsze, jest krótki, trwa niecałe pół godziny. To może jednak nie aż tak bardzo wyjątkowe: w początkach swojej kariery, gdy był jeszcze ikoną kina niezależnego, Almodóvar kręcił głównie shorty, a nawet stosunkowo niedawno, w 2009 roku, wrócił do tej formy w ośmiominutowej miniaturze „La concejala antropófaga”. Po drugie, i ważniejsze, jest to jego pierwszy film anglojęzyczny. Po trzecie, jest to one woman show – oprócz epizodu z udziałem brata reżysera, Agustína, występuje tu właściwie tylko jedna osoba, brytyjska aktorka Tilda Swinton.
Są to jednak wyróżniki techniczne: w rzeczywistości jest to film bardzo „almodovarowski”, rozpoznawalny od pierwszego ujęcia, zawierający motywy, obsesje i rozwiązania estetyczne znane z jego wcześniejszych dzieł – tym wyraźniejsze, że przez zwartość narracji występujące tu w skondensowanej postaci. To niemal esencja wydestylowana z jego twórczości – może tu jedynie nieco brakować zwariowanego, anarchistycznego humoru.
Nieukrywany teatr
„Ludzki głos” jest swobodną adaptacją sztuki Jeana Cocteau z początku lat 30. ubiegłego wieku, o kobiecie rozmawiającej przez telefon z eksukochanym, który postanowił ożenić się z inną. W wersji Almodóvara sytuacja wyjściowa jest nieco odmienna, „współcześniejsza”: ukochany odszedł po czterech latach burzliwego związku, zostawiając psa i spakowane w holu manatki. Od trzech dni nie daje znaku życia.
Monodram Cocteau wielokrotnie już przyciągał uwagę filmowców; najbardziej znana jest ekranizacja Roberto Rosseliniego z 1948 roku „L’amore” [1948] (a ściślej: jego pierwsza część). Także i Almodóvar korzystał już wcześniej z pomysłu francuskiego dramaturga. Najpierw zaanektował go w „Prawie pożądania” [1987] – sam tytuł filmu też zresztą pochodzi z tekstu sztuki. Potem potraktował jako źródło inspiracji „Kobiet na skraju załamania nerwowego” [1988], które poprowadził jednak w komediowym kierunku. W „Ludzkim głosie” Almodóvar jest już serio, zachowując tak lubiany przez siebie melodramatyczny ton oryginału.
Choć sytuacja przedstawiona w filmie ma charakter ponadczasowy, kręcony w środku pandemii „Ludzki głos” wydaje się dobrze wyrażać psychologiczny klimat tego szczególnego okresu. Jest tu i samoizolacja, i lęk, i rozwibrowanie wewnętrzne. | Paweł Mossakowski
Przenosząc na ekran sztuki teatralne, reżyserzy na ogół starają się zatrzeć ślady scenicznego pierwowzoru: instynktownie czują, że kino i teatr bardzo różnią się od siebie, a ich konwencje w ramach jednego utworu będą kłócić się ze sobą. Rozpychają więc przestrzeń, wychodzą z zamkniętych wnętrz w plener, skracają i kolokwializują dialogi itd. – a i tak często nie udaje się im uniknąć wrażenia nieautentyczności i koturnowości. Almodóvar postępuje tu dokładnie odwrotnie: podkreśla teatralność sytuacji.
I to poczynając od wnętrza i kostiumów. „Ludzki głos” rozgrywa się w czymś, co przypomina szykowny, wypełniony bibelotami i utrzymany w almodovarowskiej kolorystyce – ach, te czerwienie! – apartament. Ale wkrótce odkrywamy, że mieszkanie znajduje się wewnątrz wielkiej hali zdjęciowej, jest tylko atrapą, dekoracją. Gdy zaś pierwszy raz widzimy bezimienną bohaterkę filmu – z zawodu aktorkę/modelkę – pojawia się ona w balowej (oczywiście też czerwonej) sukni Balenciagi, jakby odgrywała damę z epoki wiktoriańskiej. Wraz z mieszkaniem ginącym w ogromnych przestrzeniach hangaru obraz przywołuje skojarzenia z teatrem marionetek.
Melodramatyczny gest
Ale też dalsze poczynania bohaterki utrzymane są w teatralnym (i melodramatycznym) stylu. Swinton przebiera się w codzienny, współczesny strój i wychodzi w towarzystwie psa – jak i ona porzuconego – do pobliskiego sklepu żelaznego, gdzie kupuje gustownie wyglądającą siekierę. Znamy dobrze czechowowską zasadę, wedle której zawieszona na ścianie w pierwszym akcie strzelba musi w trzecim wystrzelić; pamiętamy, że motyw kobiecej zemsty często pojawia się u Almodóvara; widzimy wśród leżących w salonie płyt DVD klasyka tego gatunku, „Kill Billa” Tarantino. Biorąc to wszystko pod uwagę, mamy prawo spodziewać się krwawej zbrodni. Ale rzecz kończy się na melodramatycznym geście: bohaterka wyładowuje swój gniew, okładając toporem leżące na łóżku ubranie ekskochanka.
Oprócz tego zastępczego, symbolicznego pseudozabójstwa mamy tu równie melodramatyczne pseudosamobójstwo. Swinton ubiera się w elegancką suknię, robi makijaż, połyka garść starannie skomponowanych kolorystycznie tabletek, kładzie na łóżku – później przyzna, że chciała, aby ukochany znalazł ją „martwą, ale ładną”. Podobnie melodramatyczny charakter ma finałowa decyzja bohaterki. Przy całym jednak przerysowaniu jej działań nie ma tu mowy o złośliwej karykaturze czy przedrzeźnianiu rozpaczy – jesteśmy w królestwie empatii, nie groteski.
Przerobić cierpienie na spektakl
Niedoszłą samobójczynię budzi dźwięk telefonu, a następująca w chwilę potem wyczekiwana od kilku dni rozmowa stanowi zasadniczy kościec filmu. Jest ona cokolwiek jednostronna – nie słyszymy odpowiedzi mężczyzny – i mamy prawo przypuszczać, że odbywa się wyłącznie w wyobraźni bohaterki.
W jej trakcie grana przez Swinton postać przechodzi nieustające metamorfozy. W błyskawicznym tempie zmienia strategie gry z ukochanym. Atakuje go i przeprasza, prosi i grozi, próbuje manipulować, udaje wyniosłą i opanowaną, opowiada bajki o tym, że wieczorami chodzi do teatru i restauracji (choć wiemy, że od kilku dni, wyłączywszy wizytę w sklepie, nie rusza się z domu – jak pies to wytrzymuje?!) itd. I robi wszystko, aby podczas tego monologu nie utracić godności. Namawiając mężczyznę do przyjścia, nie tyle chce go odzyskać, co się z nim pożegnać – osobiście, bezpośrednio, twarzą w twarz, nie przez kabel telefonu.
Ta niby-rozmowa jest też pokazem wirtuozerskiej gry Tildy Swinton, która w każdym, niekiedy zaledwie kilkusekundowym wcieleniu jest sugestywna i przekonująca. Nie chodzi zresztą tylko o jej migotliwą zmienność, kuglarską zręczność w żonglowaniu różnymi wersjami swojej osoby, ale także o wzięcie ich w dyskretny cudzysłów. W Swinton jest pasja, ale też profesjonalny chłód, umiejętność spojrzenia z zewnątrz, z autoironicznego dystansu. W tej rudowłosej, długoszyjej aktorce Almodóvar znalazł doskonały instrument do wyrażenia głównej idei filmu. Gdyż „Ludzki głos” tylko z pozoru jest po prostu portretem porzuconej, samotnej i cierpiącej kobiety – w rzeczywistości jest demonstracją, jak z autentycznych emocji uczynić materiał do odegrania przedstawienia o porzuceniu, samotności i cierpieniu. A to, że Swinton odgrywa tu spektakl, nie mamy wątpliwości.
Choć sytuacja przedstawiona w filmie ma charakter ponadczasowy, kręcony w środku pandemii „Ludzki głos” wydaje się dobrze wyrażać psychologiczny klimat tego szczególnego okresu. Jest tu i samoizolacja, i lęk, i rozwibrowanie wewnętrzne. Także pragnienie osobistego pożegnania, nie przez telefon, wygląda niestety znajomo. Są to wszystko oczywiście efekty niejako uboczne, po części niezamierzone, ale to one sprawiają, że „Ludzki głos” brzmi tak bardzo współcześnie.
- „Ludzki głos” będzie pokazywany w polskich kinach wraz z 75-minutową, zoomową sesją Q&A ze Swinton i Almodóvarem prowadzoną przez brytyjskiego krytyka Marka Kernodego. W tym bardzo interesującym wywiadzie reżyser i aktorka opowiadają o okolicznościach powstania filmu i szczegółach pracy nad nim. Pada tu również zapowiedź ich przyszłej kooperacji przy większej fabule. Już się na nią cieszę.
Film: „Ludzki głos” („The human voice”) Hiszpania 2020 Reż. Pedro Almodovar Gra: Tilda Swinton