Aleksandra Sawa: Dlaczego zdecydowałyście się właśnie na głodówkę, tak ekstremalną formę protestu?

Bażena Szamowicz: Kiedy przeczytałyśmy wiadomość o porwaniu samolotu z Ramanem Pratasiewiczem, pomyślałyśmy, że trzeba jakoś reagować. Stasia zdecydowała, że zacznie głodówkę.

Stanisława Glinnik: Wiemy, że taka forma protestu przyciąga dużo uwagi. Protesty Białorusinów w Warszawie ciągną się od samego początku zeszłego lata, są praktycznie co tydzień, czasem codziennie, ale zwraca się na nie uwagę, tylko jak coś się wydarzy. Niestety takie akcje muszą być radykalne.

BS: I trafiłyśmy, akcja przyciągnęła sporo uwagi, było dużo mediów i polityków, ale też wiele osób do nas przychodziło i mówiło, że w czasach „Solidarności” także głodowali, walcząc o swoją wolność. Dla nas to była naturalna decyzja, niemal intuicyjna. Ja dopiero w czwartek przed tym strajkiem przyjechałam z Białorusi. Spędziłam tam dziesięć dni i zobaczyłam, w jakim strachu ludzie żyją cały czas. Wtedy powiedziałam Stasi: nie będziesz w tym sama.

A od kiedy mieszkasz w Polsce?

BS: Wyjeżdżałam pod koniec 2020 roku. Wtedy na ulicach jeszcze trwały masowe protesty, była ta nadzieja, to poczucie, że jeszcze tylko krok do zwycięstwa. Teraz, kiedy byłam w maju, zobaczyłam ogrom propagandy ze strony władzy Łukaszenki, mnóstwo czerwono-zielonych flag. I ten strach, który panuje wszędzie, w każdej rozmowie – i wymarłe miasto, w którym nie słychać muzyki. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie.

Ten wyjazd nie był dla ciebie zbyt ryzykowny?

BS: To było dziesięć dni z ciągłą myślą, że zaraz mnie aresztują, ale musiałam pojechać ze względu na sytuację rodzinną. Natomiast teraz [po głodówce – przyp. red.] na pewno nie możemy już wrócić do Białorusi, bo od razu pójdziemy więzienia. Nie wiemy, ile to potrwa, ile czasu nie będziemy widzieć rodziny. A przy tym proteście pojawiło się dużo pytań o to, dlaczego walczymy tu w Polsce, w Warszawie, a nie w Białorusi…

SG: Bo jak nie jesteś w więzieniu, to możesz zrobić więcej! Ja mieszkam w Polsce od 2013 roku, jestem współzałożycielką stowarzyszenia Białoruski Młodzieżowy Hub w Warszawie. Wspieramy uchodźców z Białorusi, głównie młodych ludzi, ale nie tylko. Wspieramy ich, kiedy aplikują na polskie uczelnie, pomagamy znaleźć pracę, mieszkanie.

Pomagacie też w aplikowaniu o azyl albo status uchodźcy?

SG: Nie zapewniamy pomocy prawnej, bo tym dobrze zajmują się inne organizacje – Centrum Białoruskiej Solidarności, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Stowarzyszenie Interwencji Prawnej. Jest od nich wystarczające wsparcie w zakresie prawnym, więc my skupiliśmy się na pomocy studentom, bo dla nich tej pomocy jest mniej.

fot. Yauhen Malashkevich

A jak wygląda dla was proces aplikowania na studia w Polsce?

SG: Są programy stypendialne dla Białorusinów, ja byłam stypendystką programu Kalinowskiego. Ale są też paradoksy. Na tego typu programach studenci mają się też uczyć języka, ale wszystkie dokumenty do aplikowania są w języku polskim. I to nie jest tylko formularz – trzeba opisać całą swoją historię, dlaczego ucieka się z Białorusi. My niczego nie wymyślamy za osoby, które wspieramy, ale pomagamy im ułożyć tę historię, którą mają, i przetłumaczyć ją na polski.

Inny problem jest taki, że na niektórych uczelniach zaczęto od Białorusinów wymagać rezultatów CT – państwowego egzaminu, który zdajemy, żeby się dostać na białoruskie uczelnie. Ten egzamin został w Polsce przyrównany do matury, choć wcale nie jest jak matura – matura jest na całe życie, a CT jest ważne przez dwa lata. Wymaganie takiego egzaminu od osób uciekających z Białorusi, które w momencie wyjazdu były na przykład już w trakcie studiów, jest bez sensu. Jeśli ktoś był w Białorusi na trzecim roku studiów, to już ma nieważne CT.

BS: Ja w zeszłym roku składałam aplikację do Akademii Teatralnej, tutaj w Warszawie – przedstawienie certyfikatu CT było jednym z wymagań. A to w praktyce wygląda tak, że uniwersytet w Białorusi nie chce oddać tego certyfikatu, bo według białoruskiego prawa oryginał certyfikatu musi pozostać na uniwersytecie przez 72 lata… Teraz oczywiście tym bardziej jest to egzekwowane.

A polska biurokracja pewnie wymaga oryginału.

BS: Tak – i to jest błędne koło. To duży problem dla studentów, którzy teraz uciekli. Są tutaj, znają już nawet język, ale nie mogą studiować.

SG: Program Kalinowskiego to jest fantastyczna szansa dla niektórych osób. Inaczej wszyscy by musieli składać wniosek o ochronę międzynarodową, a jak się czeka na taki status, to nie można pracować. Dostaje się 750 złotych na miesiąc – jeśli nie mieszka się w ośrodku dla uchodźców, bo wtedy to jest 10 złotych na dzień. A możliwość kontynuowania studiów w Polsce to jest wielka szansa na to, że te zmiany, które nastąpiły w życiu takiej osoby, nie zmienią całej jej ścieżki życiowej – bo w przypadku Białorusinów to zazwyczaj nie jest emigracja ekonomiczna, tylko polityczna.

BS: Wyjeżdża tak naprawdę inteligencja.

SG: Tak. I w najgorszej sytuacji są osoby, które nie są już w wieku studenckim. Ostatnio pomagałam parze nauczycieli po sześćdziesiątce. Pracowali w szkole całe swoje życie, mają też polskie pochodzenie, ale nie znają języka. Łatwiej im było się przeprowadzić, bo ze względu na pochodzenie dostali Kartę Polaka, ale w takim wieku trudno im nauczyć się języka i znaleźć dobrą pracę. Teraz pracują jako sprzątacze. A uciekali dlatego, że nie chcieli wziąć udziału w fałszowaniu wyborów – u nas nauczyciele liczą głosy.

fot. Yauhen Malashkevich

Czyli jednak to polskie wsparcie dla uciekających jest niewystarczające?

SG: To bardzo zależy od sytuacji, od wieku czy zawodu. Dla nas najważniejsze jest teraz organizowanie kursów językowych, bo to jest największa bariera. Białorusini chcą w Polsce pracować, chcą studiować i mieć normalne życie – a do tego potrzebują znajomości języka.

Ale nauka polskiego jest możliwa w szkole, na przykład w liceum? Czy to się teraz zmieniło?

SG: Zazwyczaj to nie jest język obowiązkowy, ale polski można wybrać jako dodatkowy prawie w każdej szkole. Ale uczenie się języka polskiego w Białorusi jest teraz czymś naprawdę niebezpiecznym. Jak masz wizę do Polski, też jest to niebezpieczne. Tydzień temu aresztowali chłopaka, który wychodził z konsulatu, w którym dostał wizę humanitarną do Polski…

Czyli jest antypolskość?

SG: Oczywiście! Ale nie w społeczeństwie – wśród Białorusinów nigdy nie było żadnej antypolskości.

BS: I nie ma!

SG: I nie ma. To jest wyłącznie sprawa Łukaszenki i jego otoczenia. Łukaszenka uważa wszystkie kraje Zachodu za wrogów, bo one wspierają opozycję. I tak było zawsze, tylko nigdy nie na taką skalę.

BS: Otoczenie Łukaszenki wrogo podchodzi też do Kościoła katolickiego, bo tam często słyszy się język polski i białoruski. Sporo było teraz takich sytuacji, że księży odsyłano z powrotem do Polski, jeśli tylko mieli polskie pochodzenie. Żeby pozycjonować Polskę na wroga, trzeba niszczyć jej kulturę i język – i to właśnie robi Łukaszenka, czy to przez aresztowania liderów polskiej mniejszości, czy właśnie przez atakowanie Kościoła katolickiego. Zresztą, w reakcji na to, że w ostatnich latach dużo białoruskiej młodzieży wyjechało do Polski na studia, jeszcze w maju zeszłego roku wprowadzono takie prawo, które zakazuje reklamy polskich uniwersytetów w Białorusi. I to dotyczy także zwykłej rozmowy.

SG: Tak – jeśli opowiem komuś o swoim doświadczeniu, o studiach w Polsce, to już złamałam prawo. W Białorusi niebezpiecznie jest być Polakiem, niebezpiecznie jest uczyć się języka polskiego, niebezpiecznie jest być katolikiem, ale niebezpiecznie jest nawet rozmawiać w języku białoruskim – to niby znak, że jesteś z opozycji.

fot. Yauhen Malashkevich

Jak wyglądają teraz nastroje społeczne w Białorusi jeśli chodzi o Rosję?

SG: Białorusini nie mają problemu z Rosjanami, tylko z imperialistą Putinem. Przed wyborami nie było żadnych nastrojów antyrosyjskich w Białorusi, to zaczęło się po wyborach, bo Putin sponsorował Łukaszenkę – wszyscy to wiedzieli.

Dziwi mnie tylko, że Putin chce dołączyć do Rosji 9 milionów ludzi, którzy go nienawidzą. Białoruś jest jedna, nie jest w żaden sposób podzielona, więc to się nie uda. I ta skala protestów – może nie widzimy jej teraz na ulicach, ale w sercach ludzie nie pogodzili się z „wygraną” Łukaszenki.

Biorąc pod uwagę skalę represji, nikt chyba się nie dziwi, że protesty ucichły. Ale czy waszym zdaniem jeszcze odżyją? I jaki jest bilans dotychczasowych protestów? 

SG: Ja uważam, że niedługo będzie kolejna fala protestów. Po porwaniu samolotu z Pratasiewiczem czuć, że zaczęła się mobilizacja – teraz jest faza przygotowawcza.

BS: Jednym z naszych postulatów podczas strajku głodowego było wprowadzenie sankcji gospodarczych przez Unię Europejską. Jeszcze kilka miesięcy temu Białorusini na to hasło reagowali niechętnie, różnie. A teraz większość jest za. To ważna zmiana.

Dlaczego reagowali niechętnie? 

BS: Bali się, że sankcje uderzą przede wszystkim w nich, a nie w Łukaszenkę. Ale teraz chyba coś pękło. Już 35 tysięcy ludzi dostało wyroki od reżimu Łukaszenki, jest 481 więźniów politycznych. Każdy z nas zna jakąś historię – albo sam był aresztowany, albo jego rodzina lub znajomi. Ktoś uciekł, a ktoś nie. Nie możemy już tego wytrzymać i nie możemy dalej czekać na nowe ofiary tego reżimu.

Policja może legalnie używać broni podczas protestów, a to znaczy, że człowiek w Białorusi nie ma żadnych praw. Kiedy opowiadam Polakom te historie, często słyszę: „ale jak to, to możesz iść do sądu, jest konstytucja” i tak dalej. Niestety, tak nie jest. Wiemy, że nie możemy w żaden sposób zareagować. Prawo nas tam nie broni. Dlatego Białorusini już zrozumieli, że jednym wyjściem z tej sytuacji są sankcje.

—-

Protest białoruskich aktywistek i aktywistów w formie strajku głodowego pod przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Polsce trwał od 26 maja do 4 czerwca br. i zakończył się po zebraniu 4156 podpisów pod apelem o nałożenie przez kraje UE szeregu sankcji gospodarczych na reżim Łukaszenki i uznanie go za terrorystyczny. Petycja została przekazana na ręce Przewodniczącej Komisji Europejskiej – Ursuli von der Leyen.

10 czerwca br. Parlament Europejski przyjął rezolucję uwzględniającą niemal wszystkie z postulowanych przez protestujących sankcji. Rezolucja europarlamentu jest jednak wyłącznie rekomendacją, aktywistki oczekują więc na wiążące decyzje ze strony Komisji Europejskiej. 

Ilustracja: Max Skorwider;