Aleksandra Sawa: Do 2022 roku Niemcy planują zamknąć wszystkie elektrownie atomowe – taka decyzja zapadła w 2010 roku, kiedy opracowane zostały założenia projektu Energiewende. Skąd wziął się antyatomowy zwrot w Niemczech?
Oldag Caspar: Obecnie obserwujemy drugą „falę” tego zwrotu. Pierwsza fala odchodzenia od energii atomowej to był rok 1990. Już wtedy ruch obywatelski przeciwko energii atomowej był potężny, wspierały go i sympatyzowały z nim bardzo różne grupy: od dysydentów, przez demokratów, po osoby ze środowisk konserwatywnych i związanych z Kościołem. W 1990 roku do tego ruchu dołączył ruch antynuklearny z Niemiec Zachodnich, mocno związany z lewicowymi Zielonymi. Antyatomowcy byli też wspierani przez lokalnych rolników, którzy obawiali się o bezpieczeństwo odpadów radioaktywnych.
Wszystkie te grupy, działając razem, wytworzyły pod koniec lat 80. silną falę sprzeciwu, która doprowadziła do zamknięcia elektrowni atomowych zasilających znaczną część systemu energetycznego w NRD. Na tych nastrojach budowała się partia Zielonych, która w 1998 roku weszła do rządu federalnego Niemiec. Niedługo później podjęto decyzję o zamknięciu wszystkich elektrowni atomowych. Ta decyzja oczywiście spotkała się z ostrą krytyką tak zwanego lobby atomowego, czyli firm, które mocno zainwestowały w atom. W tamtych czasach część polityków konserwatywnych – Angela Merkel, Helmut Kohl – wciąż była za atomem, więc kiedy CDU doszło do władzy i Angela Merkel została kanclerzem, próbowali wycofać się z tej decyzji.
W 2005 roku?
Tak. Po przejęciu władzy próbowali odwrócić tę decyzję, ale udało im się to – i to tylko do pewnego stopnia – dopiero w 2010 roku.
CDU chciało pozycjonować się na partię ludu, musiało dbać o to, żeby być atrakcyjną dla bardzo różnych grup wyborców – a wtedy już nawet część osób o poglądach konserwatywnych była przeciwko atomowi. Ze względu na opór wewnątrz samej partii proces wygaszania reaktorów został przedłużony, w stosunku do początkowych planów, ale nie zatrzymany.
A później była Fukushima [w 2011 – przyp. red.], która przypomniała nam, że tej technologii nie da się w pełni kontrolować. Ale nawet gdyby nigdy nie doszło do katastrofy w Fukushimie, wygaszanie elektrowni atomowych w Niemczech zakończyłoby się we wczesnych latach 2030.
Jakie jest podłoże tak silnych nastrojów społecznych? Przecież na przykład we Francji sektor energetyczny nadal jest oparty w większości na atomie, a jednak nie obserwujemy tam równie silnego ruchu antynuklearnego.
Niemieckie ruchy przeciwko atomowi mają swoje początki już w latach 70. Społeczeństwo niemieckie miało po wojnie bardzo ograniczone zaufanie do rządu. Hołdowało przekonaniu, że nawet demokratycznie wybranemu rządowi należy cały czas patrzeć na ręce, bo inaczej rządzący będą robić to, co leży w ich interesie, a niekoniecznie w interesie ludzi. W pewnym sensie można to uznać za „pozytywną” spuściznę po drugiej wojnie światowej, po historii dochodzenia do władzy NSDAP.
Myślę, że to dlatego w Niemczech osobom, które zapoczątkowały ten ruch – rolnikom, ekologom – dużo łatwiej było przekonać innych, że elektrownie atomowe wiążą się z dużym ryzykiem dla całego społeczeństwa, niż byłoby to na przykład we Francji. Ruch antynuklearny rósł tutaj w siłę przez dekady. Teraz 75–80 procent niemieckiego społeczeństwa opowiada się za wygaszaniem elektrowni atomowych.
Z zewnątrz wydaje się, że w niemieckiej polityce zapanował w tej sprawie konsensus. Czy faktycznie nie ma już żadnej frakcji, która walczyłaby o atom?
Faktycznie, teraz atomu bronią jeszcze tylko liberalni demokraci (FDP), którzy mają poparcie na poziomie 5–10 procent. No i populistyczna, skrajnie prawicowa AfD [z przewidywanym poparciem na poziomie 10–11 procent w nadchodzących wyborach parlamentarnych – przyp. red.], która z chęcią budowałaby nowe elektrownie. Ale ten temat nie jest już szczególnie żywy w debacie publicznej.
Trzeba jednak zaznaczyć, że przemysł nuklearny nie poddał się bez walki. Jeszcze w latach 90. Siemens i inne firmy, dla których był to istotny segment, intensywnie lobbowały w niemieckim rządzie, próbując doprowadzić do budowy kolejnych elektrowni atomowych. Na początku lat dwutysięcznych przeprowadziły nawet szeroko zakrojoną akcję propagandową, której celem było przekonanie niemieckiego społeczeństwa, że atom jest jedyną skuteczną drogą do ochrony klimatu. Forsowali tezę, że odnawialne źródła energii (OZE) nigdy nie będą w stanie zabezpieczyć produkcji więcej niż kilku procent krajowego zapotrzebowania na energię elektryczną. Oczywiście, w porównaniu z tym, co dzisiaj wiemy na temat OZE, wydaje się to bardzo głupią, naiwną kampanią. Ale w tamtych czasach było to dość niebezpieczne – kampania była masowa, wydano na nią ogromne środki. Wywierano wówczas olbrzymią presję na politykach, szczególnie na tych bardziej konserwatywnych, skupionych na gospodarce – z CDU czy FPD. Ostatecznie jednak lobby atomowe przegrało. Gwoździem do trumny była dla nich Fukushima.
Czy w związku z tak jednoznacznie antyatomowym podejściem Niemiec, powinniśmy się spodziewać nacisków politycznych albo gospodarczych przeciwko budowie elektrowni atomowej w Polsce?
Niemiecki rząd wyrażał już zaniepokojenie polskimi planami budowy elektrowni atomowej, tak samo jak przedstawiciele rządów z niektórych wschodnich landów. Ale trzeba zaznaczyć, że nie chodzi tutaj o żaden antypolski sentyment. Takie próby wywierania nacisku już występowały i nadal występują także wobec innych państw. W zachodnich Niemczech ludzie protestują względem elektrowni francuskich czy belgijskich, na przykład organizując akcje pisania listów do francuskich polityków i mediów. Dla Niemców nie ma więc znaczenia, o jaki kraj chodzi – jeżeli jest krajem sąsiedzkim i planuje budowę elektrowni względnie blisko granicy, ludzie będą się obawiać konsekwencji takiej inwestycji i prawdopodobnie będą wyrażać swój sprzeciw. Zapewne nie będzie to korzystne dla relacji polsko-niemieckich, ale nie sądzę też, żeby mogło stanowić ogromny problem.
Obserwując sytuację w Polsce, mam wrażenie, że decyzje o polityce energetycznej są w Polsce podejmowane w dużej mierze kulturowo – inwestuje się w sposób konserwatywny, w to, co już sprawdzone. To widać też na Bałkanach, gdzie wciąż inwestuje się w węgiel, czy na Ukrainie, która też opiera się na „tradycyjnych” źródłach energii. Zarówno węgiel, jak i atom to rozwiązania, które są obecne na rynku od dekad. Wiadomo, że działają, więc myślenie jest takie, że „w Polsce też zadziałają”. Ale to jest błędna logika.
Dlaczego?
Sytuacja na rynku energetycznym jest dynamiczna, dlatego trzeba patrzeć w przyszłość, a nie wstecz. Zainwestowanie środków, które prawdopodobnie zostaną w Polsce wydane na budowę elektrowni atomowej, w budowę i rozwój przemysłu OZE, byłoby wyborem mądrzejszym i korzystniejszym dla całej gospodarki. Inwestycja w energetykę wiatrową, fotowoltaikę czy jakieś konkretne, wybrane gałęzie przemysłu związanego z OZE, na przykład magazynowanie energii, to inwestycja w coś, na co z całą pewnością za trzydzieści czy pięćdziesiąt lat nadal będzie zapotrzebowanie. Polska mogłaby też zainwestować w rozwijające się źródła energii, spozycjonować się jako eksporter konkretnej technologii, która w tym momencie nie jest jeszcze gotowa do wejścia na rynek. To, co Dania zrobiła z morską energetyką wiatrową, Polska mogłaby zrobić z niektórymi rodzajami pomp ciepła albo technologiami magazynowania energii.
Innym aspektem, w którym inwestowanie w OZE bije na głowę inwestycje w atom, jest rynek pracy. W elektrowni atomowej z jednym reaktorem pracuje kilkaset osób, w jednym miejscu w kraju. Natomiast przy inwestycjach w energię wiatrową czy panele słoneczne mamy do czynienia z tworzeniem miejsc pracy w całym kraju – przy każdym parku wiatrowym będzie przecież potrzebny personel do obsługi, serwisowania. I nawet jeśli takie parki miałyby w Polsce budować firmy zagraniczne – na przykład duńskie, to będą one musiały przekazać wiedzę osobom, które będą pracować w tym sektorze na miejscu, w kraju. Do tego dochodzi potencjał tworzenia nowych rozwiązań z użyciem OZE, dzięki którym można wesprzeć również inne grupy zawodowe. W Niemczech bardzo popularna stała się na przykład instalacja paneli słonecznych na dachach budynków rolniczych. To sposób na zwiększenie produkcji energii, a jednocześnie sprzedaż energii z fotowoltaiki stanowi ważne drugie źródło dochodu dla rolników, którzy prowadzą małe i średnie gospodarstwa rolne.
Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit.