Jakub Bodziony: Tydzień temu opublikowano nowy raport IPCC, czyli Międzyrządowego Zespołu do spraw Zmian Klimatu pod auspicjami ONZ. Główną konkluzją dokumentu jest fakt, że ocieplenie klimatu o 1,5 stopnia Celsjusza względem średniej temperatur z tak zwanej epoki przedprzemysłowej, czyli z lat 1850–1900, jest już w zasadzie przesądzone i nastąpi za około 20 lat. W pesymistycznym scenariuszu ten wzrost temperatury przekroczy 2 stopnie zaledwie dekadę później.
Nad raportem przez kilka lat pracowało 234 autorów i autorek z 65 krajów. Na ich pracę naniesiono ponad 78 tysięcy komentarzy. Efektem są prawie 4 tysiące stron. To najbardziej kompleksowe opracowanie dotyczące nauki o klimacie od ośmiu lat, czyli od poprzedniego raportu IPCC. Jak wygląda praca nad tworzeniem takiego dokumentu?
Aleksandra Kardaś: Autorzy – czyli naukowcy, specjaliści nominowani przez poszczególne kraje członków ONZ – przez długi czas zapoznają się z dowodami naukowymi zbieranymi przez naukowców z całego świata, które dotyczą kwestii poruszanych w raporcie. Na podstawie danych zebranych przez pozostałych specjalistów oceniają, czy w poszczególnych kwestiach panuje zgodność, określają, jakie są najbardziej prawdopodobne wartości wzrostu średniej temperatury czy poziomu morza.
Na koniec przygotowują bardzo szczegółowe, szerokie podsumowanie naszej obecnej wiedzy o klimacie oraz projekcji na przyszłość. Pełen raport będzie obejmował jeszcze dwa obszerne tomy. Pierwszy z nich na temat konsekwencji zmiany klimatu dla naszej gospodarki i ekosystemów oraz możliwości adaptacji do nich. Ostatni poświęcony będzie możliwościom zapobiegania zmianie klimatu.
Czy pani przeczytała już całość?
Nie udało mi się jeszcze przeczytać całości, ale nie mam tego w planach. Mało kto to zrobi, bo te ponad 3 tysiące stron to za dużo… [śmiech].
POSŁUCHAJ W WERSJI AUDIO
Przyznam szczerze, że nie tylko objętość tego raportu jest dosyć odstraszająca, szczególnie dla laika, ale też sama jego forma. Czyta się go trudno, tabele czy wykresy są często niezrozumiałe i mało przejrzyste.
Do każdego raportu jest dołączone krótkie podsumowanie dla decydentów – najlepiej zacząć od niego. Ono ma już tylko trzydzieści kilka stron, a nie ponad trzy tysiące. Tam zawarte są wszystkie podstawowe wnioski i najważniejsze stwierdzenia. Często istotne kwestie są też wyróżnione w postaci ramek czy wytłuszczeń. I przy każdej jest też informacja, w której części raportu można znaleźć więcej szczegółów. Więc zaglądamy do streszczenia, znajdujemy interesujące nas części i później sprawdzamy, gdzie w znaleźć właściwe rozwinięcie, jeżeli chcemy dowiedzieć się więcej.
Raport został wcześniej wysyłany do różnych dziennikarzy, naukowców i był objęty tak zwanym embargiem na komentowanie. Natomiast pani na swoim profilu na Twitterze udostępniła taki żartobliwy wpis, rzekomo streszczenie dla decydentów, tylko nie w 30 stronach, a w 3 zdaniach. W wolnym tłumaczeniu to było tak: „Hej kretyni, mówiliśmy wam o tym od dekad i nic z tym nie zrobiliście, więc teraz możecie delektować się tymi falami upałów, ogromnymi deszczami czy zakwaszaniem oceanów. I my wam o tym mówiliśmy od lat”. To wyraz frustracji?
Autorem tego żartu był prof. Andrew Dressler, klimatolog. A moja ewentualna złość na pewno nie dotyczy samego raportu i pracy jego autorów. Jeżeli jakaś frustracja może występować, to raczej wobec polityków i decydentów, którzy od 30 lat słuchają o tym, że klimat się zmienia, że dalsze emisje gazów cieplarnianych doprowadzą do pogłębienia kryzysu, który ma bardzo poważne następstwa – większe ryzyko susz, powodzi, silniejsze zjawiska burzowe. W konsekwencji następują coraz większe zniszczenia, problemy z dostępem do wody, z zaopatrzeniem w żywność. W przyszłości grozi to eskalacją konfliktów zbrojnych. Przez dekady tych ostrzeżeń nie traktowano poważnie.
Skoro już ujawnione…#czarnyhumor https://t.co/o9a0F0mqeG
— Aleksandra Kardaś (@aekardas) August 7, 2021
Do teraz spotykam się z takimi stwierdzeniami, że 1,5 stopnia to przecież nie jest wcale tak dużo. To znaczy – jak ja wychodzę z domu i jest 20 stopni albo 21,5, albo 18,5 – to tak naprawdę dla mnie nie ma żadnej różnicy. O co ta cała afera?
Z raportu dowiadujemy się, że już w przeciągu najbliższych dwóch dekad – więc może za 5, może za 10 lat – średnia temperatura powierzchni Ziemi przekroczy 1,5 stopnia względem epoki przedprzemysłowej. To niewielka liczba, jeśli patrzymy na różnice temperatur z dnia na dzień, ale to wartość, która mówi nam o średniej temperaturze powierzchni całego globu.
Wzrost temperatury średniej o każdy ułamek stopnia oznacza olbrzymie ilości energii, które gromadzą się w naszym systemie klimatycznym – w oceanach, atmosferze, na lądach. To przekłada się na coraz więcej rekordów gorąca i coraz mniej rekordów zimna. Na to, że mamy więcej nawalnych opadów, dłuższe i bardziej intensywne susze. Niektórzy lubią to porównywać do temperatury naszego ciała – kiedy nasza temperatura osobista wzrośnie o 1,5 stopnia, to bardzo poważnie to odczuwamy. Podobnie jest z Ziemią.
Raport przedstawia pięć różnych scenariuszy – od najbardziej optymistycznego do najbardziej pesymistycznego. Jak wygląda najlepsza wersja wydarzeń i co musielibyśmy zrobić, aby ją zrealizować?
To scenariusz, w którym nasze emisje gazów cieplarnianych bardzo szybko spadają, koncentracje dwutlenku węgla zostają trwale wyzerowane w ciągu najbliższych dekad. I w tej bardzo optymistycznej wersji, w której robimy naprawdę wszystko, żeby zatrzymać zmianę klimatu, udaje nam się pod koniec XXI wieku ustabilizować temperaturę, a następnie wrócić poniżej 1,5 stopnia względem czasów przedprzemysłowych.
To chyba raczej utopijny, a nie optymistyczny scenariusz.
Komentatorzy sportowi mówią o czymś, co nazywają „matematycznymi szansami na wyjście z grupy”. My mamy tu fizyczne szanse na zatrzymanie zmiany klimatu właśnie na tym poziomie, natomiast biorąc pod uwagę nasze procesy społeczne i gospodarcze, trudno mieć na to nadzieję.
To co jest najbardziej prawdopodobne?
Obecnie na podstawie deklaracji poszczególnych państw dotyczących ograniczenia emisji gazów cieplarnianych celujemy w około 3 stopnie Celsjusza ocieplenia na koniec XXI wieku. Natomiast wciąż powinniśmy mieć bardziej ambitne cele i próbować zejść do 2 stopni.
Co oznacza ocieplenie klimatu o 3 stopnie?
Wszystkie skutki, które obserwujemy już teraz, czyli fale upałów, powodzie, susze, będą częstsze oraz intensywniejsze. Dojdzie do nasilenia huraganów, szybszego topnienia lodowców. Ocieplenie o 2 stopnie daje w kwestii występowania ekstremów temperaturowych efekt dwa razy większy, a ocieplenie o 3 stopnie efekt cztery razy większy niż ocieplenie o 1,5 stopnia. Zwiększa się również ryzyko, że w przypadku niektórych zjawisk przekroczymy punkty krytyczne.
To znaczy?
Chodzi o taki wzrost temperatury, po którego przekroczeniu pewnych zjawisk nie da się zatrzymać, nawet gdyby potem temperatura ustabilizowała się, a nawet opadła. Mam na myśli na przykład topnienie lodu arktycznego. Kiedy robi się cieplej, to zaczyna go ubywać. A to znaczy, że na morzu znika powierzchnia, która dobrze odbija promieniowanie słoneczne. Zamiast tego pojawia się woda, wykazująca się właściwościami pochłaniającymi, co prowadzi do nasilenia ocieplenia. W pewnym momencie okazuje się, że nawet jeśli globalnie temperatura przestaje rosnąć, to sam efekt zmniejszającej się powierzchni lodu wystarcza do tego, żeby w rejonie bieguna północnego zniknął on w całości.
Podobnie jest w przypadku lasów amazońskich, które potrzebują do funkcjonowania silnych tropikalnych opadów, ale występowanie tych opadów jest częściowo warunkowane istnieniem lasu. Jeżeli jego powierzchnia stanie się zbyt mała, to nie będzie wystarczająco dużo deszczu, żeby mógł on dalej istnieć.
W książce „Nauka o klimacie” piszecie, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w jaki sposób temperatura może wpłynąć na różne procesy w naturze. Jednym z przykładów jest metan na Syberii, który dotychczas znajdował się pod ziemią, pod pokrywą śniegowo-lodową, a wraz z ociepleniem klimatu zaczął się przedostawać do atmosfery w sposób niekontrolowany. To jest coś, o czym nie wiedzieliśmy, że stanie się tak szybko i na taką skalę.
Rzeczywiście, nie możemy być pewni tego, w jaki sposób będzie zmieniał się nasz system klimatyczny. Mamy na świecie wiele miejsc, w których ocieplenie klimatu sprzyja coraz większym emisjom metanu, tak jak w przypadku wiecznej zmarzliny, o której pan wspomniał. Obecnie nie nazywa się już „wieczną”, ale „wieloletnią” zmarzliną. Gdy rozmarzają jej części, stare biologiczne fragmenty zaczynają być przetwarzane przez bakterie i uwalnia się z nich metan, w którego przypadku efekt cieplarniany jest wielokrotnie gorszy od dwutlenku węgla.
Na ile poprzednie raporty przewidziały rzeczywistość 2021 roku? W jakim stopniu naukowcy mieli rację, a w jakim się mylili?
Jeśli chodzi o wpływ wzrostu koncentracji dwutlenku węgla na wzrost temperatury, to nasze przewidywania się sprawdzają. Obecna sytuacja pasuje do przewidywań wcześniejszych badań z ostatnich kilkudziesięciu lat.
W niektórych kwestiach trzeba przedstawić trochę bardziej ponure wnioski. Jeśli chodzi o wzrost poziomu morza, nasze przewidywania stają się coraz bardziej pesymistyczne – już wiemy, że będzie on rósł przynajmniej do końca XXI wieku.
Pamiętam szczyt klimatyczny w Paryżu w 2015 roku, na koniec którego zawarto porozumienie ogłaszane jako wielki sukces ruchów klimatycznych. Udało się wówczas ustalić cel utrzymania wzrostu temperatury na poziomie 2 stopni Celsjusza do 2100 roku, a idealnie do 1,5 stopnia. W 2018 roku mieliśmy szczyt w Katowicach, który konkretyzował wcześniejsze postanowienia. Co poszło nie tak?
Niestety to było za mało. Byłoby dobrze, gdyby to wszystko wydarzyło się co najmniej 10 lat wcześniej. Natomiast „coś” jest zawsze nieskończenie razy lepsze niż nic. Cieszymy się więc z tego, że coś się wydarzyło, że coś się ruszyło – wiele osób, w tym i ja, miało znacznie bardziej pesymistyczne nastawianie.
Myślała pani, że zrealizuje się najgorszy scenariusz?
Można było się tego poważnie obawiać. A zatem zrobiliśmy krok naprzód. Jednak należy liczyć się z tym, że jeśli zaczynamy działać dopiero teraz, to nie uda nam się już uniknąć wszystkich konsekwencji zmiany klimatu. Część zmian będzie nie do zatrzymania i trzeba będzie się do nich przygotować. Teraz jest pytanie, co będzie dalej.
I na czym polega ta adaptacja?
Jeśli chodzi o wysokie temperatury, możemy zmienić to, jak wyglądają nasze miasta i budynki, jakie mamy instalacje w domu. Niestety, w niektórych miejscach może się okazać, że klimatyzacja – zużywająca energię elektryczną, co może skutkować zwiększoną emisją gazów cieplarnianych – jest okresowo potrzebna do przetrwania. Musimy mieć plany dotyczące zapewnienia odpowiedniej temperatury ludziom, zwierzętom i budynkom.
W Polsce mamy problem z coraz częstszymi suszami. A co ciekawe, wcale nie ubywa u nas deszczu, biorąc pod uwagę dane dotyczące rocznych sum opadów. Tylko że później tę wodę bardzo szybko tracimy w wyniku parowania i bardzo szybkiego spływania do rzeki i dalej do morza.
Co zrobiliśmy źle?
Nastawiliśmy się na osuszanie naszego krajobrazu i jak najszybsze odprowadzanie nadmiaru wody. W mieście mamy beton, który zapobiega wchłonięciu wody przez grunt. Stąd sytuacje błyskawicznego zalania przejść podziemnych, ulic czy przystanków podczas ulew. Później ta woda spływa do kanałów i nie wykorzystujemy jej efektywnie.
Nadmiernie wysuszyliśmy też mokradła i uregulowaliśmy rzeki. Zapobiegamy naturalnemu zbieraniu się nadmiaru wody i zasilaniu głębszych warstw podłoża. Efektem jest przesuszona gleba. Woda po niej spływa, bo po prostu nie nadąża z przeciskaniem się przez ziarenka piasku. Powinniśmy odwrócić ten trend.
Rozumiem, że takie działania są możliwe do wprowadzenia w Europie. Ale czy można zaadaptować się do regularnych temperatur powyżej 45℃, które coraz częściej występują na przykład w Indiach i Pakistanie?
To jest bardzo poważny problem. W tych krajach zdarzają się dni, w których, aby przeżyć, należałoby schować się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Możliwa jest reorganizacja pracy w rolnictwie i zminimalizowanie pracy ludzi na polu w okresach, gdy prawdopodobieństwo wysokich temperatur jest najwyższe. Problem w tym, że w momencie, kiedy warunki stają się niebezpieczne dla ludzi, działają też zwykle negatywnie na rośliny i wysokość plonów. Trzeba wziąć pod uwagę, że niektóre tereny przestaną być zdatne do zamieszkania.
Już teraz mówi się o uchodźcach klimatycznych.
To prawda. Paradoksalnie jednak nie chodzi tu tylko o mieszkańców najgorętszych regionów, ale również tych, którzy znajdują się na zimniejszych terenach. Topniejąca wieloletnia zmarzlina sprawia, że całe fragmenty wybrzeża wpadają do oceanu, bo podmywany przez wodę grunt przestaje być spójny. Ludzi tam mieszkających trzeba będzie przesiedlać.
Raport IPCC wskazuje, że jedną z kluczowych metod zatrzymania zmian będzie wychwytanie gazów cieplarnianych z atmosfery. Czy technologia rzeczywiście ma szansę nas uratować, czy to raczej utopijne czekanie na cudowną maszynę, która uchroni nasz obecny styl życia i model rozwoju? Za takim rozwiązaniem lobbują miliarderzy w rodzaju Billa Gatesa czy Richarda Bransona.
Technologie dotyczące wychwytu dwutlenku węgla z atmosfery stanowią niezbędny element walki z kryzysem klimatycznym. Natomiast to nie wystarczy do zatrzymania zmian klimatu, co jest wyraźne podkreślone w raporcie IPCC. Autorzy zwracają uwagę, że wyzerowanie emisji dwutlenku węgla jest konieczne, a dodatkowo powinniśmy wyciągnąć nadmiar tego gazu z atmosfery. Większość technologii, które miałyby do tego posłużyć, wciąż jest na etapie eksperymentalnym lub prototypowym.
Procesem, który najprawdopodobniej będzie musiał zostać wykorzystany, jest użycie roślin energetycznych. W procesie fotosyntezy pochłaniają one dwutlenek węgla, a następnie możemy produkować z nich paliwo, lub spalać je, jednocześnie wychwytując CO2 ze spalin – na tym etapie jest do znacznie prostsze. Jednak jest to rozwiązanie, które wymaga poświęcenia ogromnych połaci terenu, dzisiaj zazwyczaj odpowiadających za uprawę żywności. Taki plan niesie ze sobą duże ryzyko.
Innym rozwiązaniem z zakresu geoinżynierii są pomysły dotyczące redukcji promieniowania słonecznego, które dociera do Ziemi, poprzez rozpylenie w atmosferze specjalnych aerozoli. Czyli likwidujemy skutki, a nie przyczyny. Może to wystarczy?
Podstawowy problem z takimi rozwiązaniami polega na tym, że wymagają one bardzo dużych nakładów finansowych i organizacyjnych. Jeśli zdecydujemy się na wprowadzenie cząstek aerozolu do atmosfery, to będziemy musieli już zawsze podtrzymywać jego odpowiednie stężenie. W momencie, gdy taki system zostanie wyłączony z jakiegokolwiek powodu – awarii czy ataku – to w bardzo szybkim czasie temperatura znowu zaczęłaby rosnąć. To byłby wieczny miecz Damoklesa zawieszony nad ludzkością.
Poza tym, to w żaden sposób nie rozwiązuje to problemu związanego z zakwaszaniem oceanów. Co więcej, nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji ograniczenia promieniowania słonecznego. Prawdopodobne pogłębiłby się kryzys bioróżnorodności, bo rośliny miałyby zmniejszony dopływ energii. Możliwe, że doszłyby również problemy z gwałtownymi ulewami i suszami, które w nierówny sposób dotknęłyby poszczególne regiony. To są wątpliwości – techniczne, moralne, polityczne, fizyczne i społeczne. Tymczasem rozwiązanie problemu znamy od dawna – powinniśmy skupić się na tym, żeby jak najszybszej ograniczyć emisje gazów cieplarnianych. Tylko tyle i aż tyle.