Trauma regionu
„Rojst ‘97” w reżyserii Jana Holoubka jest właśnie o tym. O społeczności dotkniętej katastrofą (powódź), która odsłania jeszcze bardziej przerażającą katastrofę, jaka dokonała się kilkadziesiąt lat wcześniej. Wszystko inne w tym filmie – morderstwo, śledztwo, wybory ludzi zaplątanych w tę intrygę – przenika coś przerastającego codzienność. Coś, co trzeba oddalać od siebie, jak się tylko da, bo prawda w całej okazałości jest nie do uniesienia. Przy tym film nikogo nie osądza, nie potępia, rzecz jest w szarościach, a nie w czerni i bieli.
To film o posttraumie Polaków, przekazywanej z pokolenie na pokolenie, zbiorowym PTSD, czyli zespole stresu pourazowego. Samo pojęcie posttraumy zawdzięczamy Dominickowi LaCaprze, ale jej rozwinięcie licznym badaczom kultury oraz legionowi psychologów i psychiatrów badających ludzi, którzy doświadczyli holokaustu lub traum wojen lub katastrof naturalnych. Wydarzeń, w których odkrywamy, że życie ludzkie nic nie znaczy, śmierć jest absolutnie przypadkowa, momentów w historii, gdzie chodzimy wąską kładką między ocaleniem a zagładą całych społeczności. To doświadczenie i lęk przekazujemy swoim dzieciom, co w języku naukowców nazywa się transgeneracyjnym przekazem traumy. W Polsce to PTSD występuje wiele silniej niż w reszcie Europy, co potwierdzają prace licznych badaczy jak choćby prof. Lis-Turlejskiej, czy prof. Jośko-Ochojskiej.
To, co się stało w Polsce w latach 1939–1948, jest najbardziej tragicznym wydarzeniem w naszej historii. Skondensowanie planowych zbrodni dokonywanych na milionach, codziennej przemocy i brutalizacji życia, międzyetnicznych porachunków, okrucieństwa okupantów, ale i braku litości wśród sąsiadów – tworzy koszmar, którego do tej pory nie potrafiliśmy sobie opowiedzieć. Historycy w tej ciemnej nocy zapalają latarki, ale nie potrafimy przyjąć do wiadomości wyłaniającej się stopniowo prawdy. Marcin Zaremba w „Wielkiej Trwodze” opowiada o miazdze społecznej lat 1945–1948 – śmierci codziennej, niewiarygodnej biedzie i rozpadzie jakichkolwiek więzi wskutek masowych mordów, wywózek i deportacji. Timothy Snyder w „Skrwawionych ziemiach” pokazuje, jak w latach 1938–1945 wymordowano na terenach I Rzeczpospolitej 14 milionów ludzi. Wymordowano planowo – a nie zginęli w działaniach wojennych czy z chorób. Największy genocyd w historii Europy, kompletnie pomijany w powszechnej świadomości dziejów kontynentu. I do tego zasada totalitaryzmów za to odpowiedzialnych – „twoje życie za cudzą śmierć”. Obojętność wobec śmierci innych wymuszona strachem, że będzie się następnym. Snyder dokumentuje rzeczywistość, która do dziś tworzy piekielny krąg, z którego nie ma dobrego wyjścia – można było w tamtych latach być ofiarą i katem zarazem. „Dalej jest noc”, praca zbiorowa Centrum Badań nad Zagładą Żydów, naukowa ilustracja tej podwójności i zarazem koszmaru nienawiści sąsiedzkiej posuniętej aż do zbiorowych zbrodni. Wymieniam tu pozycje najbardziej znane, ale przecież jest ich o wiele więcej.
Cena wyparcia istoty przeszłości
W filmie „Rojst ‘97” tym momentem grozy z przeszłości jest obóz w lesie, w którym po wojnie trzymano Niemców, to znaczy mordowano, a kobiety gwałcono, a w pobliskim miasteczku przejmowano ich własność. Ale podobny scenariusz można stworzyć w oparciu o losy Żydów w polskich miasteczkach i wsiach, Polaków na etnicznym terytorium, ale też na Litwie i Ukrainie, Białorusinów i Polaków na Białostocczyźnie. A to wszystko pod niemieckim lub sowieckim panowaniem, strasznym w swojej logice planowanego mordu całych społeczeństw i zniewoleniu ocalałej reszty. My wszyscy z tego, nie ma domu w Polsce, w którym ktoś by nie zginął w tych czasach, nie doświadczył śmierci innych, a czasem i brał w tym czynnego udziału. PRL był zorganizowanym systemem milczenia, niepisaną umową, że pewnych rzeczy nie dotykamy, a historię uprawiał na swój sposób – tylko heroicznie lub kłamliwie. W wolnej Polsce po 1989 roku mieliśmy inne sprawy na głowie – zaczynał się nowy świat, otwierała się nowa przyszłość, nikt nie próbował leczyć zbiorowo Polaków z traum przeszłości. Tymczasem obecny obóz rządzący od dawna planowo prowadzi działania zmierzające do absolutyzowania heroicznej wersji koszmaru, który nawiedził Polaków 70 lat temu. Jakby chciano zasłonić prymitywną propagandą wszelkie wątpliwości, czego tak naprawdę doświadczyliśmy trzy pokolenia wstecz, jakby chcieli wymazać z mózgów Polaków jakiekolwiek wspomnienia mogące nam pomóc pokonać traumę.
W latach 1938–1945 wymordowano na terenach I Rzeczpospolitej 14 milionów ludzi. Wymordowano planowo, a nie zginęli w działaniach wojennych czy z chorób. Największy genocyd w historii Europy, kompletnie pomijany w powszechnej świadomości dziejów kontynentu. | Bartłomiej Sienkiewicz
I w finale tego programu, w trakcie tegorocznych obchodów wybuchu powstania warszawskiego maszerowały faszyzujące środowiska skrajnej prawicy, wykorzystujące to święto do propagowania nienawiści i wrogości wobec innych Polaków, głosząc to w neonazistowskim bełkocie. I to się działo na ulicach miasta przez niemieckich faszystów zamienionego w grobowiec 200 tysięcy ludzi. Oto cena wyparcia istoty przeszłości. Zaraz będą obchody 1 września 1939. I znowu będziemy mieli podsuwane obrazy bohaterstwa, niezmieniające istoty rzeczy: nagłego kolapsu państwa, tym straszniejszego, że władze zapewniały o sile i o tym, że „nie oddamy ani guzika”. Pamiętnik Kazimierza Wyki „Życie na niby” jest zapisem doświadczenia nieoczekiwanego końca świata, powodującego wściekłość oszukanych przez własne państwo Polaków. Przygnębiająca lektura. Nic dziwnego, że wielu z pokolenia Wyki i on sam, przystąpiło potem do budowania komunistycznej Polski – po takim doświadczeniu zawodu Polską sanacyjną to nie powinno ani dziwić, ani gorszyć. Ale niepamięć zaciera tamte konteksty, a na koniec zostaje dziedziczony lęk, nieświadoma ucieczka od prawdy tamtego okresu.
Obecność posttraumy doskonale nadaje się do politycznych manipulacji. Lęk przekazywany przez starsze pokolenia jest jak bomba wciąż gotowa do użycia – kiedy tylko ocieramy się o jakieś zagrożenie, wystarczy ją odpalić, by manipulować ludźmi wedle swojego politycznego celu. Uchodźcy, pandemia, rozkład porządku światowego, mienie bezspadkowe – cokolwiek wystarczy, by rozedrgać emocje Polaków. Ta nadreaktywność to także ucieczka w silne tożsamości, mające zepchnąć w niepamięć zbiorową traumę lub strategie wyparcia i obojętności. Dotyczą one już trzeciego pokolenia – jedni, z dużych miast, żyją tak, jakby to się nie zdarzyło, drudzy, z miasteczek i regionów naznaczonych niejednoznacznością własnej historii, stają się zwolennikami ONR-u lub Roberta Bąkiewicza.
Nieopowiedziany koszmar nawiedza nas w teraźniejszości
W mojej rodzinnej wsi w świętokrzyskim, opłakiwanie zmarłych podlegało odwiecznemu porządkowi – wyznaczonym momentom, w których można było dać głośno i publicznie upust rozpaczy z akceptacją i współuczestnictwem innych ludzi. Po tych zabiegach można było zamknąć uczucie straty, bo podzieliliśmy się ją z innymi, pogodzić się z nieuniknionym, a rytuały wspólnoty pomagały nam to przeprowadzić. Ale to, co było niegdyś możliwe na świętokrzyskiej wsi, okazuje się nie do zastosowania, kiedy mówimy o milionach.
Ani Kościół, ani kolejne ustrojowe wcielenia państwa przez 60 lat nie potrafiły zorganizować powszechnego żalu, adekwatnego rytuału, by przejść do nowego życia, by zasklepiły się rany. Nieopowiedziany koszmar nawiedza nas w teraźniejszości, czyniąc naszą politykę coraz bardziej dziką i rozedrganą, pełną lęku, nieufności i zaniku empatii. Trzydziestu imigrantów na dziesięciu metrach kwadratowych na pasie granicznym polsko-białoruskim wystarczy, byśmy byli w stanie zupełnej histerii, podsycanej zarówno przez obce i wrogie państwa, jak i przez rodzimych spin doktorów władzy, potrafiących sprawnie żerować na polskiej traumie. Próby opowiedzenia tego przypadku w normalnym języku racjonalności rządzenia i prawno-cywilizacyjnych norm, znikają we powszechnej wrzawie odczuwanego zagrożenia.
Zostaje tylko język sztuki, bo na politykę ani religię nie ma co liczyć. W Netflixie, tym globalnym kinie ludzkości, „Rojst ‘97” wyświetlił istotę naszych problemów, naszego miotania się między tu i teraz, a przeszłością, nieopłakaną, niezamkniętą i wciąż nas drążącą. Oby więcej takiej sztuki, powszechnej, na wskroś współczesnej. Może w ten sposób uda się tę traumę pokonać. Ale prawdę mówiąc, nie ma pewności, że to się powiedzie.