Fałszowanie wyborów w Federacji Rosyjskiej nie jest niczym nowym. Urzędujący Władimir Putin i wykreowany przez niego establishment nie są trendsetterami w tej kwestii. Już Borys Jelcyn, przez wielu prezentowany po latach jako ostoja rosyjskiego demokratyzmu, podczas pierwszych rosyjskich wyborów prezydenckich uciekał się do zagrań poniżej pasa: przeciągając na swoją stronę media, oczerniając kontrkandydatów czy obchodząc prawne limity finansowania kampanii.

W porównaniu jednak z dzisiejszym poziomem transparentności rosyjskiego systemu wyborczego, jelcynowskie wybryki to ledwie igraszki. Swoistym przykładem na to, do jakiego stopnia ordynacja gra na korzyść władzy, niech będzie sporządzona ponad miesiąc przed wyborami analiza rosyjskiego politologa Aleksandra Kyniewa rozstrzygająca, kto będzie piastował stanowiska parlamentarzystów Dumy nowej kadencji. I nie ma powodu mu nie wierzyć, skoro ordynacja wygląda, jak wygląda. Złośliwi powiedzą, że przewidywalność systemów politycznych świadczy o czymś dobrym – o stabilności.

I tu dochodzimy do paradoksu, bo o ile Putin nie ma jakichkolwiek konkurentów – jedyny polityk z prawdziwego zdarzenia, który ośmielił się rzucić mu rękawicę, Aleksiej Nawalny, siedzi przecież w łagrze – to władza tak czy siak obawia się, że Rosjanie dostrzegą naskórkowość jej siły. Jedna Rosja, partia rządząca, z której wywodzi się prezydent, od kilku lat doświadcza znacznego spadku w sondażach, oscylując poniżej poziomu 30 procent. Dla porównania, pięć lat temu to ugrupowanie zdobyło ponad 55 procent głosów podczas wyborów parlamentarnych. Przypomnijmy przy tym, że ani wyniki z urn wyborczych, ani badań opinii publicznej nie są w Rosji miarodajne, realne poparcie dla „jednorosów” może być zatem o wiele niższe.

Pandemia idealną wymówką

Stąd starania władz, by ukryć zanik poparcia dla siebie – rozstawianie parawanu wokół szeregu problemów: gospodarczej stagnacji, społecznego niezadowolenia czy pandemicznej porażki władz. Ta ostatnia kwestia jest szczególnie porażająca. Mimo że Rosja wyprodukowała własną szczepionkę, zaledwie 26,9 procent populacji jest zaszczepione, a od lipca codziennie z powodu zakażenia covid-19 umiera ponad 700 osób – nigdy zaś więcej niż 800, co stanowi kolejny dowód na osobliwość państwowej myśli statystycznej.

Walkę z pandemią zaprzęgnięto więc w tryby polityki – stąd możliwość oddania głosu przez trzy dni. Ten sam zabieg został zastosowany rok temu, podczas referendum konstytucyjnego i wyborów regionalnych. Oficjalna wersja głosi, że ma to zapobiec gromadzeniu się tłumów w lokalach wyborczych. W praktyce jest to środek ułatwiający fałszerstwa. Obserwatorzy nie będą stać przy urnach ciągiem przez trzy dni i noce. Podczas ich nieobecności można dokonać wbrosu, a więc dorzucenia odpowiednio zakreślonych kart wyborczych.

Tym bardziej że niezależnym – a więc nieakredytowanym przez władze – obserwatorom znacząco utrudniono pełnienie obowiązków. Rosja nie zgodziła się na pełnowymiarową obserwację wyborów przez OBWE, wystarczą obserwatorzy z zaprzyjaźnionych państw i o przyjaznym profilu politycznym. Ponownie w sukurs przyszła pandemia: zakwaterowanie cudzoziemców jest niebezpieczne z punktu widzenia epidemiologicznego, twierdzą rosyjskie władze.

Być jak Borys Wiszniewski

Kreml manipuluje wyborami zarówno „na miękko”, jak i na „twardo”. Do tych pierwszych trzeba zaliczyć metody, które są stosowane na całym świecie i często uchodzą płazem nawet w krajach uznawanych za w pełni demokratyczne. Gerrymandering, a więc wyznaczenie okręgów wyborczych w kształcie zapewniającym odpowiedni wynik, to norma. W Rosji „wycina się” kawałki miast, dodając do nich przyległe wioski – w ten sposób rozdrabnia się mieszkającą w centrach inteligencję i „zasypuje” jej głosy tymi mieszkańców peryferii. Twardszą metodą jest bezpośrednia presja na działaczy opozycji. Dość powiedzieć, że Liubow Sobol, jedna z najbliższych współpracowniczek Nawalnego, w sierpniu wyjechała z Rosji w obliczu skazania jej w sfingowanym procesie na ograniczenie wolności. Sobol już od dłuższego czasu rozkręcała swoją własną kampanię wyborczą, starając się o stanowisko parlamentarzystki.

Współpracownicy Nawalnego stali się zresztą numerem jeden wśród wrogów Kremla, doprowadzając starania reżimu do iście absurdalnego wymiaru i ukazując dość charakterystyczną dla niego paranoję. Doprowadziła ona do bezpośredniej ingerencji w algorytmy rosyjskich wyszukiwarek. Trzy lata temu Aleksiej Nawalny opracował metodę „mądrego głosowania” [umnoje golosowanije], która sprowadzała się do tego, że opozycjonista razem ze swoimi współpracownikami „wskazywał” kto w danym okręgu ma największe szanse na pokonanie nominatów władzy w myśl logiki „wszystkie ręce na pokład”. Kreml postanowił ukrócić skuteczność tego schematu: rosyjski urząd patentowy zastrzegł markę „Umnoje Golosowanije” na wniosek firmy handlującej wełną owczą. W efekcie rosyjski odpowiednik Google’a, Yandex, na wniosek sądu usunął wszystkie wyniki wyszukiwania związane z inicjatywą Nawalnego po wpisaniu zastrzeżonego sformułowania. Wszystko w ramach ochrony znaku towarowego.

A i to nie koniec – na początku września rosyjski internet obiegło zdjęcie plakatu przedstawiającego kandydatów do lokalnych wyborów w Petersburgu, które odbywają się w tym samym czasie co te do parlamentu. Obok siebie znalazły się trzy osoby o tym samym imieniu i nazwisku: Borys Wiszniewski. Co więcej, wszyscy wyglądają łudząco podobnie – łysiejący i brodaci. Tylko jeden z nich to jednak prawdziwy Borys Wiszniewski, noszący to nazwisko od urodzenia lokalny polityk z opozycyjnej partii Jabłoko. Pozostała dwójka na krótko przed wyborami zmieniła swoją tożsamość i zapuściła brody, żeby upodobnić się do pierwowzoru. Wszystko po to, aby nieuważny wyborca postawił krzyżyk przy jednym z nich, marnując przy tym głos.

Późny putinizm bez kontroferty 

Piętrzące się absurdy i brak starań o chociażby częściowe ubranie swoich działań w pozory legalności stanowią odbicie tego, czym Rosja stała się po roku 2020. Nadchodzące wybory są pierwszymi, które odbywają się w rosyjskiej nowej rzeczywistości – po „wyzerowaniu” kadencji Putina za pośrednictwem referendum konstytucyjnego, a także w realiach kompletnego wyczyszczenia politycznego pola z opozycji. Władza z każdej strony zapewnia Rosjan, że nie istnieje dla niej żadna alternatywa. Już nie dlatego, że rządzący mają dla społeczeństwa atrakcyjną ofertę w postaci wzrostu gospodarczego czy chociażby sukcesów za granicą. A jedynie dlatego, że stanięcie w szranki z Kremlem może pociągnie ze sobą realne koszty – emigracji, wyroku czy fizycznego unicestwienia.

O ile rosyjskie wybory parlamentarne nie mają większego znaczenia – Duma od dawna jest po prostu bezrefleksyjną maszynką do przegłosowywania ustaw – to „uszczelnienie” ordynacji wyborczej prowadzi do czegoś innego. Władza, puszczając w ruch aparat represji, zapędza się w kozi róg. Z każdym cyklem wyborczym elekcje coraz bardziej przypominają farsę, co pociąga za sobą pytanie: w jaki sposób Kreml zapewni sobie legitymizację i posłuch wśród Rosjan? Te najważniejsze wybory – prezydenckie – odbędą się już za trzy lata. Bez nowej „podkładki” odświeżającej wizerunek władzy wśród wyborców, rządy wyłącznie za pomocą knuta będą coraz trudniejsze. Nagłego sukcesu gospodarczego, biorąc pod uwagę „klątwę surowcową” Rosji, próżno oczekiwać. Pozostały zatem zagraniczne awantury – i tutaj oczy kremlowskich decydentów kierują się na Białoruś. Z europejskiej perspektywy jest to scenariusz niesamowicie groźny, choć Kremlowi – w obliczu niemożności „resetu” swojego obrazu w oczach społeczeństwa – może jawić się jako konieczność.

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Valery Tenevoy, źródło Unsplash;