Chociaż sednem konfliktu między Komisją Europejską a rządem PiS-u i satelitów jest kwestia praworządności, polityka klimatyczna jest od lat kością niezgody. W swoim programie z 2014 roku i w kampanii przed wyborami 2015 partia Kaczyńskiego obiecywała „renegocjację” pakietów klimatycznych, a nawet „opt-out” z unijnych regulacji. Poseł Piotr Naimski sugerował, że prawica da radę wymóc na Komisji układ podobny do tego, jaki w polityce walutowej uzyskały na przykład Wielka Brytania i Dania, pozostając w strukturach wspólnoty przy wyjątku w jednym konkretnym obszarze.

Pomysł od początku nie był przesadnie realistyczny. Polski system energetyczny jest w bardzo trudnej sytuacji i stoi przed wielkim wyzwaniem. Jednak przeświadczenie o jego wyjątkowości i w związku z tym należnego specjalnego traktowania wcale nie służy polskim interesom.

Z perspektywy historycznej niemal wszystkie europejskie systemy energetyczne były oparte na węglu i innych paliwach kopalnych, trudno więc dziwić się zagranicznym partnerom, że po siedemnastu latach od wejścia Polski do UE są już trochę zmęczeni opowiadaną w kółko historią o wyjątkowo biednym i wyjątkowo zależnym od węgla kraju. Tym bardziej że polscy politycy i eksperci mieli świadomość potrzeby transformacji już od niemal trzydziestu lat, a za jej ślimacze tempo musimy winić wewnętrzne kalkulacje polityczne bardziej niż jakiekolwiek zewnętrzne i obiektywne czynniki.

Bal na Titanicu

Skoro jednak PiS coraz częściej odwołuje się do wizji wyjścia z UE, pojawiły się także argumenty dotyczące energetyki. Motywacją do poszukiwania coraz bardziej radykalnych rozwiązań są stale rosnące ceny energii, które są w dużej części związane z rosnącymi cenami uprawnień do emisji dwutlenku węgla w unijnym systemie ETS. W tym powstałym już w 2005 roku systemie Polska przez wiele lat korzystała z bardzo szczodrego przydziału darmowych uprawnień do emisji. Jednak zamiast skierować strumień środków uzyskiwanych z ETS na transformację energetyki, kolejni ministrowie woleli cieszyć się niskimi cenami uprawnień i łudzili się, że nie wzrosną. Tymczasem ekonomiści energetyczni od dawna ostrzegali, że wzrost cen jest nieuchronny.

Najbardziej zajadłym krytykiem ETS jest Solidarna Polska, a szczególnie kreujący się na ostatniego obrońcę polskiego węgla poseł Janusz Kowalski. Wcześniej nawołujący do odrzucenia lub renegocjacji ETS, teraz także zaczął sugerować, że członkostwo w UE się Polsce nie opłaca, bo rzekomo zbyt wiele tracimy na unijnym rynku emisji.

Groźne manipulacje

W twierdzeniach Kowalskiego kryją się dwie groźne manipulacje. Po pierwsze, żeby nadać swoim nieoficjalnym kalkulacjom dramatyzmu, poseł SP sugeruje, że środki wydane na ETS są transferowane gdzieś za granicę (do Brukseli? Berlina?). To nieprawda. Większość środków z tytułu sprzedaży uprawnień do emisji trafia do polskiego rządu, o czym poseł mógłby przeczytać choćby na stronach Ministerstwa Klimatu i Środowiska. Resztę aukcji prowadzą unijne fundusze celowe za pośrednictwem Europejskiego Banku Inwestycyjnego – którego zadaniem jest potem wspieranie zielonych inwestycji w krajach członkowskich. Aktualnie ze środków uzyskanych przez Polskę z ETS finansowany jest program „Mój Prąd”. Gdyby polski rząd od początku używał środków z ETS do rozwoju niskoemisyjnych źródeł energii, dziś problem z wysokimi cenami uprawnień do emisji byłby dużo mniej palący. A zatem populistyczne szczucie na „obcych” jest tu zupełnie nieuzasadnione.

Po drugie, wyjście Polski z UE nie pomogłoby polskiemu systemowi elektroenergetycznemu ani gospodarce. Przeciwnie – byłoby gwoździem do ich trumny. Zaprezentowana w grudniu 2019 strategia Zielonego Europejskiego Ładu oraz ogłoszony w lipcu 2021 roku pakiet „Fit for 55” (przygotowujący UE na redukcję emisji o 55 procent w 2030 roku, zgodnie z założeniami porozumienia paryskiego) przewidują nową formę ochrony unijnego rynku przed utratą konkurencyjności, wiążącą się z ambitna polityką klimatyczną. Znalazł się w nich forsowany od lat przez niektóre państwa członkowskie, zwłaszcza Francję, mechanizm „cła klimatycznego” [carbon border adjustment]. Będzie on zmuszał firmy eksportujące towary do UE z państw trzecich do zapłacenia opłaty wyrównawczej, tak żeby koszt emisji potrzebnych do wyprodukowania takiego towaru był równy temu w unijnym ETS.

Cło klimatyczne na pożegnanie

Gdyby więc Polska albo jakikolwiek kraj unijny postanowił kiedyś wyjść ze wspólnoty, aby uzyskać dostęp do wspólnego rynku i tak musiałby ujednolicić z Unią swoją politykę klimatyczną i system handlu emisjami. Mógłby to zrobić pod przymusem – poprzez cło klimatyczne. W takim układzie rzeczywiście ogromny strumień środków z przedsiębiorstw w kraju będącym poza UE byłby skierowany do unijnego funduszu (jeszcze nieustalonego). Mógłby też zrobić to dobrowolnie – zmieniając swoje regulacje tak, żeby były kompatybilne z unijnymi. Tak stało się w Wielkiej Brytanii po brexicie, kiedy zastąpiono UE ETS nowym: UK ETS. Taką strategię przyjęły też Chiny, które już mają swój system handlu emisjami, a teraz czekają na wynik wewnątrzunijnych negocjacji dotyczących tak zwanej „taksonomii” (zasad określających, jakie inwestycje mogą zostać uznane za zrównoważone), żeby natychmiast przyjąć identyczne regulacje i zapewnić sobie ułatwiony dostęp do unijnego rynku.

Polska, powiązana z Unią bardzo ścisłymi więzami handlowymi, nie ma przed jej prawem klimatycznym żadnej drogi ucieczki. Zamiast oszukiwać wyborców kłamliwymi wizjami powrotu do „starych dobrych czasów”, politycy uważający się za odpowiedzialnych powinni raczej zająć się planowaniem i wdrażaniem jak najszybszej i jak najbardziej sprawiedliwej transformacji.