Aleksandra Sawa: Akcja „Wolna Szkoła”. Kto tworzy tę inicjatywę i po co powstała?

Alicja Pacewicz: Najpierw była koalicja „SOS dla edukacji”, czyli Sieć Organizacji Społecznych dla edukacji, którą stworzyło kilkanaście organizacji od lat pracujących w szkołach. Chcieliśmy wspólnie pracować nad pozytywną wizją zmian w polskiej oświacie – do wprowadzenia teraz i po wyborach. Stworzyliśmy i opublikowaliśmy kilkanaście materiałów na temat kluczowych wyzwań, przed którymi stoi edukacja. To było przed wakacjami.

Kiedy dowiedzieliśmy się o projektach nowelizacji prawa oświatowego zwiększających uprawnienia kuratorów, czyli o tak zwanym „lex Czarnek”, oraz o propozycjach ministra Wójcika dotyczących nowych sankcji karnych dla dyrektorów szkół, uznaliśmy, że trzeba przesunąć priorytety i pilnie poinformować opinię publiczną o tym, co grozi polskiej oświacie.

Mnóstwo osób o tym nie wie albo nie rozumie, jakie będą realne konsekwencje tych zmian, bo projekt ministra Czarnka jest często prezentowany przez jako seria technicznych poprawek, które w żaden sposób nie dotkną rodziców, uczniów, ani nawet nauczycieli, a to po prostu nieprawda. W wyniku tych zmian środowiska szkolne i władze samorządowe będą miały coraz mniejsze pole decyzyjności i coraz mniejszą motywację do pracy na rzecz dobrej i nowoczesnej szkoły.

Okazało się, że podobne stanowisko mają nauczycielskie związki zawodowe: ZNP i niezależny związek Oświata oraz stowarzyszenie OSKKO (Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty), do którego należy trzydzieści kilka tysięcy dyrektorów i dyrektorek placówek oświatowych z całej Polski. Równocześnie, swoje oburzenie i niezgodę zaczęły wyrażać samorządy lokalne – i tak narodziła się kampania społeczna #WolnaSzkoła.

Na czym dokładnie polegają zmiany proponowane przez MEiN?

Chodzi o ograniczenie kompetencji samorządu lokalnego: o zwiększenie głosu kuratorium przy wyborze dyrektora i o możliwość niemal natychmiastowego (w ciągu 2–3 tygodni) odwołania dyrektora, jeżeli nie wypełnia zaleceń pokontrolnych kuratorium. A takie zalecenia mogą być niemożliwe do spełnienia. Ocena, czy zostały wypełnione, będzie uznaniowa, nie ma też żadnego mechanizmu odwołania się od tej decyzji. Ani samorząd, który przecież formalnie zatrudnia dyrektora, ani sam zainteresowany czy zainteresowana, nic z taką decyzją nie mogą zrobić.

Czyli sprowadza się samorządy do roli operatora środków?

Tak. A kuratorium to przecież organ nadzoru. I nawet jego dotychczasowy udział w procedurze wyboru dyrektora, to – jak twierdzą niektórzy prawnicy – przejaw pomieszania roli nadzorczej z właścicielską. Ani ministerstwo, ani kuratorium nie są właścicielami placówek oświatowych. Szkoły to własność wspólnot i samorządów lokalnych.

Patrząc szerzej – gminy i powiaty tracą możliwość traktowania szkoły jako integralnej części składowej społeczności lokalnej, jako instytucji, która jest w ich władaniu. Zostają sprowadzone do roli wykonawcy różnych zadań, które są zlecane przez państwo – a to jest całkowicie niezgodne z konstytucyjną zasadą pomocniczości i z całą filozofią zmiany ustrojowej po 1989 roku, w tym z reformą samorządową. Warto pamiętać, że największy skok Polski w międzynarodowych badaniach edukacji – jak PISA, TIMSS czy PIRLS – wydarzył się właśnie po reformie z 1999 roku, gdy samorządy zaczęły prowadzić swoje szkoły. Zaczęły naprawdę dbać o ich wyposażenie i kadrę, budowały gimnazja, przy istniejących szkołach powstawały sale gimnastyczne i nowe pracownie. Inwestowały mnóstwo środków, także europejskich, w szkolenia nauczycieli i nauczycielek. Samorządowcy mieli – i nadal mają – poczucie, że to są ich szkoły, to są ich dzieci, ich rodzice, ich nauczyciele, ich dyrektorzy.

W tej chwili widać, że odchodzimy od tego modelu i to kurator, osoba mianowana bezpośrednio przez ministra, staje się organem decyzyjnym. Zaczyna to więc wyglądać tak, jakby organy władzy lokalnej były po to, żeby pomagać państwu realizować jego cele. Zasada pomocniczości à rebours?

A co z organizacjami społecznymi? Naprawdę nie będą już mogły prowadzić zajęć w szkołach?

Organizacje społeczne będą mogły wchodzić do szkół jedynie po uzyskaniu pozytywnej opinii kuratora. Do tej pory było tak: ktoś w szkole ma pomysł, żeby zrobić coś, co interesuje młodych ludzi, a nie jest obecne w podstawie programowej, na przykład lekcje edukacji klimatycznej – kontaktował się z jakąś organizacją, która się na tym zna, zapraszał ją do szkoły, korzystał z jej materiałów edukacyjnych. Wspólnie organizowali zajęcia na ten temat lub eksperci z danej organizacji szkolili nauczycieli. Jeśli wejdzie „lex Czarnek”, trzeba będzie na dwa miesiące wcześniej wysłać do kuratorium pełny zestaw wszystkich materiałów, które będą wykorzystane podczas takich zajęć i nazwiska osób, które będą je prowadzić, po czym czekać miesiąc na decyzję. To całkowicie wyklucza organizacje społeczne, które działają w sytuacjach kryzysowych, zajmują się na przykład się mediacjami, pomocą psychologiczną. Tu nie można czekać dwa miesiące!

Ale nawet w normalnych, niekryzysowych warunkach ten proces robi się bardzo skomplikowany i zniechęcający. Myślę, że częściowo taki jest zamiar. To jest nawet wyraźnie mówione: „jak chcecie robić coś z organizacjami społecznymi, to można to robić w domu kultury czy strażaka”.

Moim zdaniem to szkodliwe rozwiązanie – przede wszystkim dla samych uczennic i uczniów, ale także nauczycieli i rodziców. Organizacje społeczne to ogromny edukacyjny zasób. Na dodatek zdecydowana większość polskich organizacji zajmuje się albo wyłącznie edukacją, albo prowadzi działania edukacyjne obok swojej głównej działalności. Tak jest w przeróżnych obszarach: edukacji globalnej, europejskiej, obywatelskiej, historycznej, prawnej, równościowej czy medialnej. W tym ataku na organizacje społeczne nie chodzi tylko o podważanie sensu ich istnienia, ale też o to, że szkoła zostanie odcięta od pewnego „ekosystemu wsparcia”. Szkoła w swoim tradycyjnym modelu często nie nadąża za zmieniającym się światem, a organizacje są „zwinniejsze”, bardziej kreatywne, mają lepszy kontakt z partnerami zagranicznymi, od których mogą się uczyć. To jest wartość dodana, którą oferują szkołom.

Ale czy to nie jest jednak tak, że te zmiany – jeśli zostaną wprowadzone – będą utrudnieniem dla aktywnych dyrektorów i nauczycieli, ale ci, którym naprawdę zależy, dalej będą działali?

Te nowe przepisy nie zostały jeszcze przyjęte przez parlament, a my już widzimy atmosferę lęku. Usłyszałam od jednego z dyrektorów, że teraz w szkole będzie jeszcze nudniej, bo on nie zaprosi już na spotkanie z uczniami czy lekcję nikogo z zewnątrz, nawet rodziców naukowców, prawników czy lekarzy, bo a nuż któryś powie coś o antykoncepcji albo o konstytucji… A to mogą być powody do kontroli, po której będą zalecenia pokontrolne. Niespełnienie tych zaleceń grozi utratą pracy. Znam też nauczycieli, którzy od lat prowadzą w swoich szkołach kluby europejskie, koła Amnesty International czy ligę debatancką. Niektórzy z nich usłyszeli od swoich dyrektorów: „widzisz przecież, co się dzieje, poczekajmy trochę” albo wręcz: „zamykamy to koło”. Dyrektorzy nie chcą mieć kłopotów, a nauczyciele nie chcą się wychylać. Witaj, szkoło konformizmu i donosów…

Myśli pani, że nauczyciele nie będą się wychylać?

Wszyscy dyrektorzy i nauczyciele, którym naprawdę „chciało się chcieć”, byli wielkim zasobem polskiej edukacji. Mieli poczucie, że owszem, może i prestiż zawodu już nie taki, ale jednak to fajna praca. Trudna, ale fajna. Ma się do czynienia z młodymi ludźmi, z dziećmi, a one są ciekawe – no i robi się coś naprawdę ważnego i obserwuje, jak ludzie się rozwijają i „rosną”. Od lat dziewięćdziesiątych rozwijał się w Polsce ruch szkoleniowy, trochę dzięki funduszom unijnym, dzięki czemu nauczyciele mogli budować i wzmacniać swoje kompetencje – dydaktyczne, wychowawcze, cyfrowe, obywatelskie czy społeczne. Powstało wtedy kilkanaście edukacyjnych sieci wsparcia nauczycieli i współpracy szkół, z których część działa do dziś.

Ale od kilku lat polskim nauczycielom jest coraz trudniej. Podwyżki wynagrodzeń, które jeszcze naście lat temu wprowadzane były dość regularnie, skończyły się na dobre. „Reforma” edukacji zniszczyła gimnazja, pozbawiła ich dyrektorów funkcji (mogli zostać najwyżej wicedyrektorami w podstawówce, do której włączono gimnazjum), dramatycznie rozdęła szkoły średnie, a część kadry zamieniła w „nauczycieli objazdowych”. Strajk nauczycielski pozostawił po sobie tylko poczucie bycia zlekceważonym. Pandemia i zdalna edukacja zmęczyły nie tylko rodziców – wypaliły też wielu nauczycieli, którzy teraz, zamiast otrzymać realne wsparcie, są dalej demotywowani i lekceważeni. Tak też większość z nich patrzy na planowane przez resort edukacji zmiany w prawie oświatowym. Mają dość ideologicznej ofensywy ministra Czarnka i nie widzą na razie szans na lepsze warunki pracy i płacy.

Coraz mniej osób jest gotowych podjąć heroiczną niemal decyzję o byciu nauczycielem. To się odbija na sytuacji szkół i uczniów: w całej Polsce mamy braki kadrowe. Tu nie ma nauczyciela fizyki, tam nauczycielki chemii. W efekcie w planach lekcji co chwilę widać dziury, brakuje nawet nauczycieli na zastępstwa, choć można już zatrudniać ludzi bez przygotowania pedagogicznego, a część gmin i miast ratuje się, zatrudniając emerytowane nauczycielki.

Powiedziała pani takie zdanie: „zaczyna to wyglądać tak, jakby organy władzy lokalnej były po to, żeby pomagać państwu realizować jego cele”. Jakie to są cele?

Przede wszystkim widać powrót do modelu państwa monocentrycznego, do etatystycznej wizji scentralizowanej edukacji i to jest bardzo niepokojące. Po drugie, mamy do czynienia z konserwatywną, narodowo-katolicką wizją człowieka i obywatela, która nie pozostawia miejsca na inne rozumienie patriotyzmu niż to, którego wykładnię słyszymy z ust ministerstwa i jego ekspertów.

Jaki jest patriotyzm według MEiN?

To patriotyzm żołnierzy wyklętych czy wojennej martyrologii dzieci, o której – jak słyszymy z zapowiedzi – ma być w szkole coraz więcej. Nie ma już miejsca na bardziej nowoczesny, otwarty patriotyzm – choćby taki, o jakim pisał Jan Józef Lipski. Na patriotyzm, który nie wyklucza tych, którzy wierzą w coś innego, albo których babcia była Ukrainką, albo – to już herezja – którzy urodzili się na przykład w Syrii czy Wietnamie, ale chcą żyć tutaj. A przecież można by uczyć patriotyzmu codziennego wyboru. Codziennie decyduję, że to jest naród, którego chcę być częścią i dlatego chcę coś robić razem z innymi dla wspólnego dobra. Chcę tu pracować, płacić podatki, pomagać słabszym, bronić demokracji i prawa, angażować się w lokalną wspólnotę, zaszczepić przeciw covid. A także – potrafię i chcę rozmawiać z innymi przedstawicielami tego narodu z szacunkiem i ciekawością, a nie z agresją. Mimo że nie we wszystkim się zgadzamy. Tego trzeba i można uczyć się w szkole.

Nie jest tak, że poprzednie rządy po prostu nie miały pomysłu na patriotyzm? Że dopiero teraz – gdy ktoś chce go zawłaszczyć – odkrywamy potrzebę uczenia o nim w szkole?

Każdy rząd miał jakiś pomysł na patriotyzm. I na pewno nigdy nie było dyskredytowania w szkole miłości do ojczyzny czy dyskredytowania tego, co ta ojczyzna dla mnie znaczy. Każdy trochę inaczej to rozumiał – na przykład: na ile liczy się też „mała ojczyzna”, czy też gdzie kończy się patriotyzm, a zaczyna nacjonalizm…

Ale czy nie zabrakło „wielkiej opowieści”?

Może ta opowieść nie była dostatecznie porywająca: obaliliśmy komunizm, wchodzimy do Unii Europejskiej, wchodzimy do NATO, stajemy się częścią zachodniego świata i powoli budujemy swoje lepsze i szczęśliwsze życie. I to do pewnego momentu działało – pewnie jeszcze przez kilka lat po wejściu do Unii. Ale potem faktycznie nie było żadnej wielkiej pociągającej narracji – ani w życiu publicznym, ani w edukacji.

Zresztą i ta całkiem niezła opowieść po transformacji była trochę zafałszowana i niepełna. Zabrakło wątku wspólnotowego i dużych wartości, edukacja była raczej nastawiona na sukces pojedynczego dziecka – i to cały czas nam się odbija czkawką. Jeśli nie wiemy, jak być wspólnotą, to trudniej mówić o pewnych ideałach, jak chociażby o dobru wspólnym. Część nauczycieli i dyrektorów o tym mówiła, ale niestety jedyne, co naprawdę się przebiło do każdego ucznia, to przekaz – czasem nawet niezamierzony – że najważniejsze w polskiej szkole są egzaminy.

[promobox_publikacja link=”https://www.motyleksiazkowe.pl/nauki-polityczne/41600-druga-fala-prywatyzacji-niezamierzone-skutki-rzadow-pis-9788395321078.html” txt1=”Biblioteka Kultury Liberalnej” txt2=”Łukasz Pawłowski<br><strong>Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS</strong><br><br>Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy nie stała się państwem opiekuńczym. Nie stała się też państwem liberalnym. To hybryda prowadząca do tego, że państwo karleje, ale jednocześnie utrzymuje iluzję troski i wielkości.<br>” txt3=”20,99 zł (rabat 30%)” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2021/07/Pawlowski_okladka_OST-372×600.jpg”]

Czy „Wolna Szkoła” ma receptę na to, co i jak powinno się zmienić w polskiej edukacji?

Tak. Organizacje społeczne zrzeszone w „Wolnej Szkole” połączyły się w mniejsze zespoły i przez kilka miesięcy pracowały nad tymi tematami, na których znają się najlepiej. Stworzyliśmy szesnaście stanowisk (tak zwanych policy papers) w sprawie wybranych problemów polskiej edukacji. Jednym z naszych postulatów jest oczywiście radykalna przebudowa albo stworzenie zupełnie nowej podstawy programowej.

Podstawa powinna pokazywać kierunek, a nie wyznaczać kilka tysięcy konkretnych rzeczy, które mają obowiązywać przez kolejne dziesięć czy piętnaście lat. To właśnie wskutek takiego podejścia nie mamy w szkołach edukacji klimatycznej ani edukacji równościowej – jeżeli nauczyciel wie, że czegoś nie będzie na egzaminie albo będzie tylko mimochodem, to skupia się na innych rzeczach, bo musi się „wyrobić z programem”. Na wiedzy o społeczeństwie uczy więc o ustrojowych detalach, zamiast pokazywać, co to znaczy być obywatelem, na co ma się wpływ, jak się zaangażować. I zamiast edukacji obywatelskiej mamy pseudopolitologię.

Ciekawe jest też, że na parę tysięcy szczegółowych wymagań w obecnej podstawie programowej jest tylko jedno, które dotyczy współpracy, no i jedno dotyczące rozwiązywania konfliktów. A to są przecież te umiejętności, od których naprawdę zależy, gdzie człowiek wyląduje w życiu: czy będzie w stanie się sprawnie komunikować, pracować z różnymi ludźmi, w tym z osobami z innej kultury, czy będzie potrafił konstruktywnie wyjść z konfliktu albo rozwiązać niestandardowy problem. To kompetencje, na których powinniśmy się teraz skupiać. I to nie jest albo-albo, bo one mogą w szkole współwystępować z wiedzą przedmiotową.