Poprzedni tekst niżej podpisanego dotyczył powieści Sebalda. Ten ma dotyczyć powieści Tadeusza Konwickiego. Czytanie Konwickiego po Sebaldzie przypomina trochę pociąganie bimbru z gwinta po spożyciu omletu z truflami. Ale nie takie kombinacje lekturowe mają za sobą publicyści „Kultury Liberalnej”, więc przejdźmy nad tym do porządku.

W pierwszej serii Biblioteki Narodowej wydano niedawno dwie późne powieści Konwickiego, „Kompleks polski” i „Małą Apokalipsę”, wprowadzając tym samym autora do panteonu literatury polskiej stanowionego przez tę serię. Można więc przy okazji rzucić kilka uwag na jego temat, a zwłaszcza na temat jego aktualnej sytuacji w tej literaturze.

Mówiło się kiedyś, że niektórzy pisarze trafiają po śmierci do „literackiego czyśćca”, rozumiejąc przez to, że ich utwory przestają być czytane, ale tylko na jakiś czas. W ostatniej dekadzie XX wieku w takim czyśćcu przebywał na przykład Jarosław Iwaszkiewicz, dopóki nie odkryto go na nowo jako twórcę, powiedzmy, queerowego – i nie zaczęto wyczytywać z jego dzieł treści, które za życia autora „Brzeziny” były traktowane przez krytykę omownie, i to jeśli w ogóle je zauważano. Szkoda, że Stary nie dożył tego renesansu. W czyśćcu przebywa wciąż Jerzy Andrzejewski, którego można by dziś czytać podobnie jak Iwaszkiewicza, lecz z czasem ujawnia się coraz silniej jego podrzędność artystyczna wobec starszego o dziesięć lat kolegi – w tym sensie, że o ile Iwaszkiewicz dysponował własnym głosem i miał wyraziście ukształtowany indywidualny styl wypowiedzi artystycznej, o tyle twórczość Andrzejewskiego nawet w najlepszych swoich odsłonach polegała głównie na umiejętnym i bystrym – ale zbyt łatwo dostrzegalnym – kopiowaniu cudzych pomysłów i chwytów. Trudno dziś powiedzieć, czy Andrzejewski jeszcze się odrodzi czytelniczo i to zastrzeżenie dotyczy sporej grupy twórców literatury polskiej piszących w czterdziestopięcioletnim okresie trwania PRL.

Przypadek Konwickiego jest pod pewnymi względami podobny – ten pisarz również uległ postępującemu zapomnieniu po śmierci, a właściwie nawet jeszcze na długo przed śmiercią, jako że od końca lat osiemdziesiątych krytyka przyjmowała jego nowe publikacje chłodno, a sam Konwicki wyraźnie tracił siły twórcze. W plejadzie pisarzy peerelowskich wyróżniał się on natomiast przez szczególnie silne i jawne skupienie na własnej biografii, której meandry dawały mu sposobność do rozważań o losach Polski i Polaków. Za młodu żołnierz Armii Krajowej, potem przez pewien czas ideowy komunista, następnie sceptyczny, nieco wycofany opozycjonista, a wreszcie twórca dość zagubiony w nowej rzeczywistości – Konwicki przeszedł przez większość etapów szlaku, przez który Historia gnała polską inteligencję drugiej połowy XX wieku. Należał przy tym do intelektualistów stale wątpiących – w każdym razie po epizodzie zawierzenia Polsce Ludowej w latach pięćdziesiątych. Podzielał w ten sposób postawę wielu swoich pobratymców w rozumie, od Leszka Kołakowskiego po Emila Ciorana, którzy po przejściu podobnego epizodu (acz wobec krańcowo odmiennych ideologii) przez całą resztę życia jak ognia unikali jednoznacznego opowiedzenia się po którejkolwiek stronie debat i sporów toczonych w naszej cywilizacji, odnajdując zawsze „pro i contra” każdego problemu, jak Kołakowski, albo wylewając na świat i ludzi potoki żrącej ironii i sceptycyzmu, jak Cioran.

Rozważając w swoich powieściach kolejne epizody polskich walk niepodległościowych, Konwicki wciąż pytał o ich sens. „Czy warto było?”. „Po co to było?” – takie pytania powracają u niego raz po raz. W powstańczych zrywach nie dostrzegał ani wzniosłego tragizmu, ani wspaniałej przygody, lecz głównie odrażające nagromadzenie cierpienia i przemocy. Żyjąc w Polsce Ludowej i rozczarowując się coraz mocniej do jej rzeczywistości, odwoływał się do chwytów artystycznych zarówno sięgających do tradycji narodowej (co jest szczególnie dobrze widoczne w niektórych współtworzonych przez niego filmach), jak i do unieważniania negatywnych stron własnej sytuacji poprzez ironiczne uwznioślanie upodlonej peerelowskiej inteligencji oraz nie mniej ironiczne upadlanie samouwznioślającej się tejże inteligencji.

Był zarazem Konwicki (dla znajomych Konwa) – jak wie każdy, kto choć trochę zna realia życia literackiego stolicy Polski w ostatnich dekadach poprzedniego ustroju – prawdziwym bratem łatą dla wielu osobników, których nie wpuszczono by dziś na wręczenie Nagrody Nike, zdecydowanie niewylewającym za kołnierz bywalcem lokali o podejrzanej konduicie, człowiekiem pozornie bezpretensjonalnym i skromnym, lecz przy bliższym oglądzie jego twórczości skupionym na samym sobie w stopniu ponadprzeciętnym nawet jak na jednostkę twórczą. Zarówno w „Kompleksie polskim”, jak i w „Małej Apokalipsie” pierwszoosobowy narrator nazywa się Tadeusz Konwicki, jest znanym pisarzem, mieszka w warszawskim Śródmieściu przy ulicy Górskiego, zaś wszelkie wydarzenia fabularne tych powieści kręcą się wokół niego. I wiemy oczywiście, że każda studentka polonistyki wie, że to nic nie znaczy, bo persona literacka nigdy nie jest tożsama z autorem, więc nawet, kiedy manifestacyjnie zaznacza taką tożsamość, utożsamienie jej z autorem przez czytelnika jest karygodną naiwnością ze strony tego ostatniego. Jednakowoż gombrowiczopodobne ogrywanie tego chwytu przez Konwickiego może się wydać przesadne, zwłaszcza w tych partiach jego utworów, w których dość wyraźnie, choć nie wprost, wpisuje on własne doświadczenie osobisto-historyczne w tradycję dziewiętnastowiecznej polskiej walki narodowowyzwoleńczej.

Ale ten sposób pisania miał przez długi czas wielkie uznanie i wzięcie. Powieści Konwickiego nie były tak oderwane od codziennego życia Polaków jak wysmakowane opowiadania Iwaszkiewicza ani tak przeładowane koturnowymi sztafażami literackimi jak utwory Andrzejewskiego. Problemy polskich dziejów nie były w nich analizowane z intelektualnym dystansem Jasienicy, nie mówiąc o zupełnie nieprzystępnej dla większości ludzi prozie Parnickiego. Odnajdując się jakże łatwo w opisach małej codzienności warszawskich ulic (podawanych też bez osobliwości stylistycznych à la Białoszewski), czytelnicy mogli równie łatwo pogodzić się zarówno z nienachalnym może, lecz ustawicznym suflowaniem im osoby autora, jak i z jego nieokreślonym stosunkiem do „sprawy polskiej”. W tej nieokreśloności kryła się do pewnego momentu siła Konwickiego. Dopiero po transformacji ustrojowej, kiedy rozważania o przeznaczeniu AK-owców lub nieuniknioności losu Romualda Traugutta ustąpić musiały dość gwałtownie problemom związanym z hiperinflacją i bezrobociem strukturalnym, jego gwiazda zbladła. A potem nie miała jakoś okazji, aby znów zalśnić pełnym blaskiem.

Na pytanie, dla kogo dziś mogą być interesujące obrachunki Tadeusza Konwickiego z samym sobą oraz z dziejami jego kraju i narodu, niełatwo jest odpowiedzieć. Odczytując go teraz na nowo, można odnieść wrażenie, że jego pisarstwo postarzało się zaskakująco szybko, że było dopasowane tylko do czasów, w których powstawało. Warszawa Konwickiego jest dla dzisiejszych dwudziesto- czy nawet trzydziestolatków równie egzotyczna, jak Warszawa Prusa. Wnikliwe rozliczenia historyczne i ideowe, w których pisarz ten nie gloryfikował żadnej ze stron sporów, nie wyglądają atrakcyjnie dla obecnych urzędowych dawców narracji, kochających jednoznaczną dwubiegunowość. Może jednak fakt, że w tak szybkim tempie stał się pisarzem dawnej epoki, za jakiś czas odnowi go dla publiczności na prawach znanych w kulturze popularnej jako oldskul.

 

Książka:

Tadeusz Konwicki, „Kompleks polski”, „Mała Apokalipsa”, wstęp i opracowanie Przemysław Kaniecki, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 2021, seria Biblioteka Narodowa (BN I 336).