Posługując się bardzo grubymi uproszczeniami, można uznać, że kobiety zostały zmuszone do wyrwania się na wolność i podjęcia niezwykle trudnego zadania emancypacji, zaś mężczyźni utknęli w czymś, co wydawało się ustalonym status quo, ale już od dawna nie istnieje. Konsekwencje kolejnych przepychanek ponosimy wszystkie i wszyscy. Postulowanie „konserwatywnej” wizji „tradycyjnej” rodziny wymagałoby od nas konsensusu przede wszystkim w sprawie definicji tych przymiotników.

Jedną z najpopularniejszych gier społecznych, którą na co dzień ze sobą prowadzimy, jest tak zwana „gra w bliznę”. Polega ona, najkrócej mówiąc, na licytacji, kto ma gorzej. Wyobraźmy sobie rozmowę dwóch osób, rozpoczynającą się od niewinnego „jak się masz?”. W Ameryce odpowiedź brzmiałaby zapewne „świetnie! a ty?”, ale w Polsce to proste pytanie przeważnie prowadzi do „tak sobie”. Potem rozwijamy temat, opowiadając o naszych zmartwieniach, zaś rozmówczyni bądź rozmówca dzielnie nam odpowiada, dzieląc się własnymi zgryzotami. Daleko nam dzięki temu do zdawkowej i powierzchownej uprzejmości, wpadamy jednak w pułapkę, bo po tej rozmowie na pewno nie poczujemy się lepiej. Wygrywa bowiem ten, kto ma gorzej. Dodam, że ta towarzyska rozrywka jest rozpowszechniona nie tylko w Polsce. Jeden z najdoskonalszych jej przykładów odnaleźć można bowiem w „Latającym Cyrku Monty Pythona”, w którym eleganccy panowie brną w absurdy, licytując się, kto miał gorsze dzieciństwo.

 

 

„Gra w bliznę” jest rozpowszechniona nie tylko w bliskich relacjach międzyludzkich. Można ją zaobserwować również na przykład w polityce, gdzie nawet ci, którzy mają władzę, prezentują się jako mający gorzej (stąd popularne określenia „brzemię władzy”, „obowiązek” oraz słynne „nie chcę, ale muszę” Lecha Wałęsy). W dużej mierze, chodzi o to, żeby zakwestionować własny przywilej, a siłę przekuć w słabość. W mechanizmie politycznego marketingu kluczową rolę zdaje się odgrywać to, żeby przypadkiem nikt nie pomyślał, że ktoś zajął się polityką, żeby odnieść sukces. Mówi się raczej o rezygnacji, misji, zobowiązaniu, zaś pojęcie indywidualnego szczęścia w ogóle nie występuje.

Piszę o tej grze w kontekście tematu dyskryminacji mężczyzn, skazywanych na celibat wbrew ich woli (incel – involuntary celibate), przede wszystkim dlatego, iż jest ona jedną z najbardziej powszechnych ślepych ulic komunikacji. Eskalacja poczucia, że ma się gorzej prowadzi donikąd. Jej jedynymi efektami są z jednej strony, poczucie krzywdy, a z drugiej, poczucie winy. Nie oznacza to w żadnym razie, że uważam emancypację mężczyzn za temat nieistotny. Albo że nie jest mi bardzo przykro czytać o losie wykluczonych, których zamknięcie w czterech ścianach jest spowodowane niskim poczuciem własnej wartości, zbudowanym na ponurym fundamencie doświadczenia wielokrotnego odrzucenia. Jest mi smutno i źle, kiedy myślę sobie o mimowolnym okrucieństwie osób, które dobrze odnajdują się w złożonej sieci społecznych zależności wobec tych, którzy z różnych, mniej lub bardziej obiektywnych powodów, nie radzą sobie w relacjach. Pytanie brzmi, czy jesteśmy w stanie prowadzić rzetelną debatę o poważnym problemie bez skazanej na wygraną, będącą w istocie przegraną „gry w bliznę”?

Punktem wyjścia tekstu Bartosza Brzyskiego jest kwestia „systemowych nierówności”. Co miałyby one oznaczać w kontekście prezentowania części mężczyzn jako grupy dyskryminowanej? Autor przywołuje jako przykład kwestię zróżnicowania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn – ci drudzy muszą pracować dłużej, chociaż statystycznie wcześniej podejmują pracę zawodową, a średnia długość ich życia jest krótsza. Zróżnicowanie to miało wynikać z faktu nierównomiernego rozkładu obciążenia pracą opiekuńczą, której zdecydowana większość spadała na kobiety. „Spadała”, bo wedle Brzyskiego, aktualnie dominuje model równościowy, zaś młode kobiety coraz częściej występują o rozwód.

Nie zgadzam się z tym wywodem. Po pierwsze dlatego, że zróżnicowanie wieku emerytalnego traktuję zdecydowanie jako przejaw „systemowej nierówności” raczej wobec kobiet, ponieważ znacząco wpływa na zmniejszenie ich szans na rynku pracy. Wiadomo przecież, że zatrudniona zostanie raczej osoba, która będzie mogła dłużej wykonywać zawodowe obowiązki. Po drugie, nie wydaje mi się, żeby równościowy model rodziny był w Polsce rozpowszechniony poza niewielkimi enklawami najbardziej hipsterskich mieszkańców wielkich miast. Po trzecie, jeśli chodzi o rozwody, to argument też nie jest do końca trafiony, gdyż w zdecydowanej większości wypadków, dzieci zostają z matkami, na które w takiej sytuacji spada przeważnie 100% ciężaru odpowiedzialności. Bo skoro już o procentach mowa, to według danych Krajowego Rejestru Sądowego, ojcowie stanowią 96% dłużników alimentacyjnych (których aktualnie mamy w Polsce 265,4 tysiące).

Bartosz Brzyski krytykuje przeciwdziałanie dyskryminacji kobiet, gdyż jest ono oparte na tym, co nie do końca definiując, nazywa „ideologią”, a co, jego zdaniem, nie uwzględnia „społecznych uwarunkowań”. Gorsze wykształcenie oraz mieszkanie z rodzicami zmniejszają szanse mężczyzn na znalezienie życiowej partnerki. Tym bardziej, że kobiety są statystycznie lepiej wykształcone, częściej przeprowadzają się do wielkich miast albo zagranicę. Powołuje się również na badania, do których w jednym z wywiadów odniósł się prof. Szukalski: dobrze zarabiające obywatelki państw Zachodu „raczej na pewno” pozostaną singielkami, gdyż „po prostu nie ma” dla nich odpowiednich mężczyzn.

Jeśli wczytamy się w tę argumentację, możemy uznać ją za nieco zaskakującą, ponieważ – gdyby nie wyraźnie sformułowana teza tekstu – można byłoby ją zinterpretować w sposób dokładnie odwrotny niż zakładają intencje autora. Wystarczy zapytać, po pierwsze o to, dlaczego mężczyźni nie chcą się kształcić i wyprowadzać od rodziców oraz po drugie, czym, z perspektywy możliwości założenia szczęśliwej rodziny, różni się bycie samotnym rolnikiem od bycia wielkomiejską „singielką”? W obu wypadkach mamy do czynienia ze splotem życiowych okoliczności, na które podmiot ma jednak pewien wpływ. W ujęciu Brzyskiego, mężczyznom należy się współczucie, zaś kobiety ponoszą karę za… ciężką pracę i osiągnięcia. Swoją drogą, takie postawienie sprawy, jest charakterystyczne dla klasycznego patriarchatu.

Wedle autora z Klubu Jagiellońskiego, ciekawym przykładem nierówności jest również szeroko rozumiana Akademia. Chociaż zdecydowaną większość wyższych stanowisk piastują tam mężczyźni, to co roku studia kończy aż o 70% więcej kobiet niż mężczyzn. Nie do końca rozumiem, czy fakt, że na uczelnie wyższe aplikuje więcej kobiet miałby być dowodem dyskryminacji? Tym bardziej, że – i tu trochę uspokoję Brzyskiego – większa liczba studentek nie przekłada się niestety na zmianę na górze akademickiej hierarchii. Im wyżej, tym mniej kobiet. Nie dlatego, że nie są zainteresowane karierą akademicką, ale dlatego, że na swojej zawodowej drodze napotykają przeszkody niezwykle trudne do pokonania. Wśród badań dotyczących tej kwestii, warto zajrzeć np. do przygotowanego przez Fundację Katarzyny Kozyry raportu „Marne szanse na awanse”.

W konkluzji swego tekstu, autor przywołuje alarmujące dane dotyczące między innymi bezdomności, alkoholizmu i ryzyka przedwczesnej śmierci. Na wszystkie te zjawiska mężczyźni są o wiele bardziej narażeni. Powinniśmy więc przeciwdziałać, zanim będzie za późno, a rosnąca frustracja, doprowadzi do nieodwracalnych konsekwencji społecznych. Z tym ostatnim zgadzam się w całej rozciągłości, ale jednocześnie jestem przekonana, że kontynuacja „gry w bliznę” prowadzi donikąd. Przyjmijmy realistycznie, że jeśli będziemy przerzucać się procentami oraz powoływać na tendencyjnie wybrane statystyki, nie rozwiążemy żadnego problemu.

Jeśli miałabym szukać głównego winnego, to byłby nim patriarchat – tak samo bezlitosny wobec kobiet, którym odmawia rzeczywistych praw, jak i wobec mężczyzn, nie będących w stanie sprostać wymaganiom, jakie stawia przed samcami alfa. Posługując się bardzo grubymi uproszczeniami, można uznać, że kobiety zostały zmuszone do wyrwania się na wolność i podjęcia niezwykle trudnego zadania emancypacji, zaś mężczyźni utknęli w czymś, co wydawało się ustalonym status quo, ale już od dawna nie istnieje. Konsekwencje kolejnych przepychanek ponosimy wszystkie i wszyscy. Postulowanie „konserwatywnej” wizji „tradycyjnej” rodziny wymagałoby od nas konsensusu przede wszystkim w sprawie definicji tych przymiotników.

Jeszcze raz podkreślając brak zgody na wykluczenie, myślę, że potrzeba nam poważnej rozmowy zamiast licytacji, bo tylko w taki sposób można chociaż spróbować odbudować więzi społeczne, a może nawet nawiązać jakiś romans.