„Politycy nie słuchają głosu nauki!” – ten zarzut pada często z ust aktywistów, zniecierpliwionych opieszałością elit rządzących w (nie)działaniach dla ochrony klimatu. Liberalna demokracja daje społeczeństwu różne możliwości i narzędzia nacisku na władze – protesty, obywatelskie nieposłuszeństwo, lobbing, petycje, konsultacje społeczne. Jednak nic nie jest tak mocnym straszakiem dla polityka jak wizja przegranej w wyborach, nic też nie daje tak mocnej legitymacji do działania dla ruchu ekologicznego jak wprowadzenie „swoich” do krajowych parlamentów.
Dlatego po sierpniowej publikacji szóstego raportu IPCC można było oczekiwać mobilizacji proklimatycznego elektoratu w państwach, gdzie jesienią odbywały się wybory parlamentarne.
Jednak co innego retoryka kampanii, a co innego wybory. Patrząc na wyniki głosowań w trzech europejskich demokracjach – Norwegii, Niemczech i Czechach – trudno o optymizm. Choć scena polityczna w Europie wyraźnie się zazielenia, na poziomie krajowym wciąż tego nie widać. Pojawiają się natomiast oznaki nowych form antyklimatycznej mobilizacji – i to wcale niekoniecznie na prawicy.
Norweska ropa na wieki wieków
Po wrześniowych wyborach parlamentarnych w Norwegii centroprawicowy rząd ustąpi, a jego miejsce zajmie lewicowa koalicja. Socjaldemokratyczna Partia Pracy zdobyła 26,3 procent głosów, co przekłada się na 48 ze 169 miejsc w norweskim parlamencie – Stortingu. Przewodniczący Partii Pracy, Jonas Gahr Støre, będzie teraz próbował utworzyć rząd w koalicji z agrarną Partią Centrum mającą 28 mandatów. Oznacza to rząd mniejszościowy, bo po wielu dniach rozmów z koalicji wycofała się Socjalistyczna Lewica (członek Nordyckiego Sojuszu Zielonej Lewicy), mająca kluczowe 13 mandatów.
[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2021/06/16/szulecki-czy-norwegia-moze-zyc-bez-ropy/” txt1=”Kacper Szulecki” txt2=”Czy Norwegia może żyć bez ropy?” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2021/06/20404556414_2114267547_k-e1623782786550.jpg”]
Wybory były nie tyle triumfem lewicy, co porażką prawicy. Rządząca Partia Konserwatywna pod wodzą urzędującej premier Erny Solberg straciła dziewięć mandatów, a populistyczna prawicowa Partia Postępu kolejne siedem, podczas gdy Chrześcijańscy Demokraci nie zdołali przekroczyć progu wyborczego (zachowują 3 mandaty) i tylko Partia Liberalna, centrowa siła z jednym z najsilniejszych programów klimatyczno-ekologicznych, zdołała utrzymać swoje 8 mandatów.
Jeśli dodać do tego historyczny wynik skrajnie lewicowych Czerwonych (8 mandatów) oraz potrojenie obecności ekologicznych Zielonych w parlamencie (choć tylko z jednego na trzy mandaty), można by uznać, że niezwykle rozdrobniony parlament to świetna wiadomość dla ambicji klimatycznych Norwegii.
Nic bardziej mylnego.
Chociaż kwestia wycofania ropy i gazu oraz redukcji emisji była dominująca w kampanii wyborczej, a niektóre z partii – zwłaszcza Zieloni, Socjalistyczna Lewica i Liberałowie – uczyniły z redukcji emisji główną obietnicę złożoną wyborcom. Inne, to znaczy sceptyczna wobec globalnego ocieplenia Partia Postępu, jak również otwarcie negacjonistyczne Partia Kapitalistyczna i Demokraci, uczyniły ze sprzeciwu wobec „szaleństwa klimatycznego” swoją główną platformę.
Ważne polityczne przesunięcia miały jednak miejsce pomiędzy dwoma ekstremami. Agrarne Centrum przejęło wielu wyborców Partii Postępu, a wraz z nimi istotną część programu populistów. Obejmuje to niechęć do zaangażowania się w jakąkolwiek ambitną politykę klimatyczną, która mogłaby wpłynąć na styl życia wiejskiego elektoratu. O tym, co to oznacza dla polityki ochrony środowiska, świadczy afera, która miała miejsce w 2020 roku. Kiedy ekologiczna organizacja World Wide Fund for Nature (WWF) rozpoczęła kampanię na rzecz ochrony znikomej populacji norweskich wilków, wywołało to sprzeciw w wielu regionach rolniczych i pasterskich, bojkot konsumencki firmy odzieżowej, która wspierała WWF, oraz regionalny bojkot corocznej zbiórki pieniędzy na cele charytatywne organizowanej przez telewizję krajową, której WWF był partnerem. Fakt, że bazą Partii Centrum są właśnie ci wyborcy, wzmaga obawy ruchów ekologicznych o zachowanie tego ugrupowania w nowym rządzie.
Tymczasem, mimo że zarówno Konserwatyści, jak i Partia Pracy dużo mówią o swoim zaangażowaniu w łagodzenie zmian klimatycznych, ich propozycje polityczne są niemal identyczne. Obejmują bezterminową ochronę krajowego sektora naftowego i gazowego.
Polityka klimatyczna? „Tak, ale…”
Dwie najbardziej prośrodowiskowe partie, Zieloni i Liberałowie, zdołały zdobyć zaledwie 11 ze 169 miejsc w parlamencie. W sumie partie wspierające przyspieszone odejście od uzależnienia Norwegii od ropy i gazu zebrały zaledwie 20 procent głosów. Partia Zielonych nie była w stanie przekroczyć 4-procentowego progu wyborczego, a jej wynik jest rozczarowaniem dla wszystkich życzliwych obserwatorów.
Tymczasem aż 64 procent głosów oddano na partie, które ani nie kwestionują jednoznacznie potrzeby działania w sprawie zmian klimatu, ani nie zamierzają podjąć kosztownych kroków w tym kierunku.
Uzależnienie norweskiej gospodarki od ropy i gazu (to aż 14 procent PKB i 41 procent eksportu, a także około 200 tysięcy miejsc pracy!) sprawia, że ambitna polityka klimatyczna wywołuje ogromne kontrowersje, a wycofywanie ropy naftowej pozostaje tematem tabu. Sceptyczna wobec klimatu grupa na Facebooku, nosząca pompatyczną nazwę „Ludowe powstanie przeciwko histerii klimatycznej”, liczy ponad 160 tysięcy członków w kraju liczącym 5,3 miliony mieszkańców, podczas gdy kontrinicjatywa („Ludowe powstanie przeciwko ludowemu powstaniu przeciwko histerii klimatycznej”) liczy zaledwie około 120 tysięcy osób.
Wojna domowa w mediach społecznościowych trwa. Kiedy w sierpniu tego roku organizacje ekologiczne uruchomiły inicjatywę „Ryk dla klimatu 2021”, internetowy „challenge”, w którym każdy mógł nagrać swój krzyk w odpowiedzi na raport IPCC, zwolennicy norweskiego sektora naftowego i gazowego szybko utworzyli grupę „Ryk dla ropy”, która w ciągu zaledwie czterech dni zebrała 200 tysięcy zwolenników.
Lekcje z Norwegii: antyklimatyczna lewica?
Transformacja energetyczna w Europie trwa, dlatego powinniśmy przygotować się na nowe formy i kierunki politycznego oporu wobec rosnących ambicji polityki klimatycznej. Nie będą to już tylko negacjoniści klimatyczni ani „starzy znajomi” wśród populistów czy skrajnej prawicy.
Największe wyzwanie dla osiągnięcia celów porozumienia paryskiego i neutralności węglowej może przyjść ze strony centrolewicy, która tradycyjnie (i nie bez powodu) stawia interesy pracownicze na pierwszym miejscu. Politycy Partii Pracy chełpią się swoim zaangażowaniem w walkę z wyzwaniem klimatycznym, jednocześnie wyśmiewając to, co postrzegają jako niekonstruktywny radykalizm Zielonych czy Czerwonych. Bliskie powiązania z największą konfederacją związków zawodowych w kraju (ponad połowa norweskiej siły roboczej jest uzwiązkowiona) sprawiają, że nawet najbardziej proklimatyczni z nich mają tendencję do przyjmowania punktu widzenia przemysłu naftowego jako prawdy objawionej.
Czy Niemcy zmarnują historyczny sukces Zielonych?
Zdecydowanie bardziej niż wybory w peryferyjnej Norwegii uwagę światowych mediów przykuwała kampania w największej europejskiej demokracji – Niemczech. Jeszcze w maju wydawało się, że niemożliwe stanie się faktem, a wybory wygrają Zieloni pod wodzą Annaleny Baerbock. Jednak pełna wpadek kampania oraz wyraźna mobilizacja innych partii i mediów przeciwko młodej polityczce „ciągnęły” Zielonych na trzecie miejsce. Choć 14,8 procent głosów i 118 miejsc w Bundestagu to historyczny wynik, z punktu widzenia polityki klimatycznej może okazać się pyrrusowym zwycięstwem.
Biorąc pod uwagę wyniki pozostałych partii – zwycięskiej socjaldemokracji (SPD), z 206 mandatami, chadecji (CDU/CSU), mającej 196 miejsc, oraz liberalnych Wolnych Demokratów (FDP) z 92 przedstawicielami, możliwe są trzy kombinacje koalicji większościowych, z których najbardziej prawdopodobna jest opcja „świateł ulicznych” (SPD+Zieloni+FDP), gdzie Zieloni będą mieć istotną pozycję. Problem w tym, że skala wyzwań jest ogromna.
Najważniejsza z punktu widzenia klimatu jest kwestia przyszłości niemieckiej transformacji energetycznej – Energiewende. Ten ambitny projekt, wyrosły z wizji ruchu ekologicznego jeszcze z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, zakłada oparcie systemu energetycznego na odnawialnych źródłach energii, połączone ze stopniowym wygaszaniem węgla, atomu i gazu ziemnego. To eksperyment na żywym organizmie gospodarki wartej 4,3 biliona dolarów.
Aby zakończył się on sukcesem, musi być realizowany konsekwentnie. Z Energiewende jest bowiem jak z jazdą na rowerze – żeby się nie wywrócić, trzeba cały czas pedałować. Problemem ostatnich lat, czyli rządów koalicji chadeków i socjaldemokratów, było robienie transformacji energetycznej na pół gwizdka i bez przekonania. Oznakami tego było niezwykle łagodne traktowanie sektora węglowego – choćby poprzez stworzenie komisji węglowej, w której przedstawiciele sektora wypracowali sobie odroczenie „wyroku” do 2038 roku. Inną skandaliczną oznaką robienia Energiwende na pół gwizdka było wspieranie przez obie główne partie drugiej nitki Nord Stream 2 – gazociągu szkodliwego politycznie i niepasującego do celów transformacji.
[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2021/02/17/nord-stream-ostpolitik-szulecki/” txt1=”Kacper Szulecki” txt2=”Dlaczego Niemcy dalej chcą budować Nord Stream?” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2021/02/Nord_Stream_ceremony.jpeg”]
Silna pozycja Zielonych daje nadzieję na to, że Energiewende nabierze wiatru w żagle. Z drugiej jednak strony, wiodąca pozycja SPD w rządzącej koalicji, a także konieczność porozumienia z neoliberalną FDP mogą znów wykoleić cały projekt.
Podobnie jak w Norwegii, bardzo istotna stanie się też kwestia sprawiedliwej transformacji. Od dłuższego czasu eksperci i organizacje pozarządowe sygnalizowały nierówny podział kosztów – zepchniętych zwłaszcza na biedniejszych mieszkańców miast oraz mniejsze firmy. Do tego dochodzi transformacja powęglowych regionów, szczególnie na wschodzie, oraz wypełnienie obietnicy stworzenia „zielonej gospodarki”, która ma w założeniu zapewnić nowe miejsca pracy. Z tych powodów socjaldemokracja także w Niemczech może stać się hamulcowym polityki klimatycznej.
Czechy, czyli za „węglową kurtyną”
Mimo wszystkich krytycznych uwag i pesymistycznych interpretacji, sytuacja w Norwegii i w Niemczech wygląda bez porównania lepiej niż w Czechach, gdzie w zeszły weekend odbyły się wybory do izby niższej parlamentu. Uwaga opinii publicznej skupiła się na niespodziewanej porażce Ruchu ANO premiera Andreja Babiša. Jednak pięciopartyjny rząd opozycji – jeśli powstanie – z punktu widzenia polityki klimatycznej nie oznacza niczego dobrego.
Choć formalnie zrzeszone z liberalną frakcją Renew Europe, populistyczne ANO od lat prezentowało wobec klimatu nastawienie typowe dla Europy Środkowej i Wschodniej. Zdawało się to potwierdzać tezę o istnieniu w miejscu dawnej żelaznej, nowej „węglowej kurtyny”. Problem w tym, że to samo można powiedzieć o konserwatywno-liberalnych partiach opozycyjnych – ODS, TOP’09 i Chrześcijańskiej Demokracji, które będą stanowiły trzon nowej koalicji.
[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2020/12/09/populizm-klimat-szulecki-sorry-taki-mamy-klimat/” txt1=”Kacper Szulecki” txt2=”Czy populiści mogą pomóc klimatowi?” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2020/12/demagogue-2193093_1280-kopia-2-e1607455118728.jpg”]
Drugi z wyborczych aliansów – centrowo-liberalny sojusz Partii Piratów i samorządowców STAN (Burmistrzowie i Niezależni) daje tylko odrobinę więcej nadziei. Piraci pełnią na czeskiej scenie rolę podobną do niemieckich Zielonych, zasiadają też w Parlamencie Europejskim we frakcji Zielonych, ale nie są partią ekologiczną. To wolnościowe i „technooptymistyczne” ugrupowanie, wyrosłe na protestach przeciw ACTA, w polskich warunkach mogłoby zagospodarować dużą część młodego miejskiego elektoratu, także wolnorynkowców głosujących na Konfederację. Choć o ochronie klimatu mówią najwięcej ze wszystkich czeskich partii, nawet oni nie poparli Europejskiego Zielonego Ładu. Tak czy owak, przez kruczek w czeskim systemie wyborczym, do parlamentu dostało się tylko czworo przedstawicieli Piratów, a to oznacza, że ich głos będzie ledwo słyszalny. Tymczasem właściwa partia Zielonych zdobyła niecały 1 procent głosów.
Jedyną dobrą wiadomością jest to, że podobnie jak w Polsce, w Czechach dekarbonizacja będzie miała miejsce niezależnie od intencji głównych sił politycznych. Nowy rząd będzie musiał przygotować się na początek kontrolowanego upadku sektora węglowego. Prawdopodobnie pomoże też utrzymać nacisk na polskie władze, bo w sprawie Turowa nowa koalicja będzie miała podobne stanowisko do rządu Babiša.
Wnioski na przyszłość
Patrząc na te trzy bardzo różne przecież kraje, możemy jeszcze bardziej obawiać się o przyszłość. Jeśli kryzys klimatyczny wymaga radykalnych kroków, a te z kolei wymagają zdecydowanego politycznego przywództwa, to norwescy, niemieccy i czescy wyborcy nie wykorzystali okazji, by ustawić swoje państwa na proklimatycznym kursie.
To poniekąd zrozumiałe, ale stawia kwestię politycznej wykonalności ambitnej ochrony klimatu pod znakiem zapytania.
Czeskie wybory to potencjalnie nauczka dla Polski – choć nasza dyskusja polityczna wokół ochrony klimatu jest dziś o wiele bardziej zaawansowana i zróżnicowana, a nawet Prawo i Sprawiedliwość używa dziś wielu słów z ekologicznego słownika. Tamtejszy elektorat stoi jednak przed podobnymi problemami, dlatego podatny jest na głos węglowych populistów, mówiących o suwerenności i budowie narodowego przemysłu, jakby problemu globalnego ocieplenia wcale nie było.
Jedna lekcja jest jednak uniwersalna. Postawione przed wizją „sprawiedliwej transformacji” społeczeństwa będą kładły nacisk na sprawiedliwość w zdecydowanie większym stopniu niż transformację, wybierając wolniejsze tempo, umiar i gwarancje ekonomiczne. W obliczu obaw o środki do życia, retoryka „kryzysu klimatycznego” może okazać się kontrproduktywna. Dlatego drogi socjaldemokratycznej lewicy i ruchu klimatycznego zaczną się rozchodzić, o czym może świadczyć przykład Niemiec i w szczególności Norwegii.
W miarę wzrostu napięcia i zaostrzania się debaty politycznej większa część elektoratu może opowiedzieć się za bezpieczniejszą, bardziej stabilną i „racjonalną” polityką. Jednocześnie obserwatorzy globalnej polityki klimatycznej, tacy jak Michael E. Mann w swojej ostatniej książce „The New Climate War” sugerują, że w miarę jak świat zmierza w kierunku ocieplenia o 3 stopnie, namawianie do spowolnienia dekarbonizacji jest nowym negacjonizmem.