Parę dni temu świat obiegła informacja o udanym teście chińskiej broni hipersonicznej odpalonej z niskiej obity. Pekin tym samym potwierdził, że ma ambicje sięgające statusu supermocarstwa i potrafi na tej drodze wyprzedzić dotychczasowego hegemona.
Wydarzenie to, za „Financial Timesem”, określono powszechnie jako „moment Sputnika”, odwołując się do roku 1957, kiedy to ZSRR wystrzelił na orbitę pierwszego sztucznego satelitę i pokazał tym samym, że wyprzedził USA w dziedzinie technologii balistyczno-kosmicznych.
Specjaliści uważają, że wyścig zbrojeń, jeśli chodzi o pociski hipersoniczne, może radykalnie zachwiać dotychczasową równowagą militarną na świecie. Krótki czas osiągnięcia celu, możliwość manewrowania nimi w locie, w przeciwieństwie do międzykontynentalnych rakiet balistycznych, powoduje, że większość systemów obronnych może zostać odesłana na złom.
Narastająca konkurencja i przygotowywanie supermocarstw do militarnej konfrontacji kładzie się coraz głębszym cieniem na globalnej stabilności i z roku na rok staje się wyraźniejszym kontekstem całej polityki międzynarodowej.
USA w „militarnym szpagacie”
Dla Polski także. Raz – przez bezsilność i bierność Unii Europejskiej w tej sprawie, gdzie dotąd nie wiadomo, co miałoby znaczyć dotychczasowe balansowanie między Chinami jako strategicznym konkurentem a Chinami jako pożądanym partnerem handlowym. Dwa – przez skutki, jakie rywalizacja USA–Chiny niesie dla państw średnich i małych, poddawanych (z jednej lub z drugiej strony) presji handlowej, technologicznej, dyplomatycznej czy propagandowo-lobbystycznej.
Rząd w Warszawie z jednej strony trzyma się poły amerykańskiego płaszcza, kupując przychylność Waszyngtonu kolejnymi transakcjami za amerykański sprzęt wojskowy. Z drugiej chce, jak to ostatnio zapowiedział prezes NBP, zadłużać się w Chinach, co jak pokazują inne tego przypadki zawsze sprowadza na kredytobiorcę polityczny szantaż Pekinu.
Ale jest i inny obszar tej strategicznej rywalizacji. Wciąż nie wiadomo, czy USA będą w stanie utrzymywać wiarygodne odstraszanie i potencjał wojskowy w takim samym stopniu zarówno na terenie wschodniej Europy przeciw potencjalnej agresji Rosji, jak i na obszarze Indopacyfiku, gdzie toczy się rywalizacja z Chinami.
Czy można utrzymać zdolności bojowe w europejskim teatrze wojennym, mierząc się z pięcioma tysiącami czołgów Federacji Rosyjskiej i równocześnie powstrzymywać Chiny przed uderzeniem na Tajwan czy opanowywaniem mórz okołochińskich? Stan „militarnego szpagatu” na dłuższą metę może okazać się niemożliwy nawet dla tak potężnego supermocarstwa jak USA. To z kolei stawia zupełnie nowe wyzwania przed takimi krajami jak Polska.
Błędna rewolucja w polskiej armii
Wydałoby się, że zapowiedź nowego programu zbrojeniowego i powiększenia armii o ponad sto procent jest właśnie odpowiedzią na tę sytuację niepewności. Nic jednak bardziej mylnego.
To, co wiemy o rewolucji współczesnego pola walki, jest w radykalnej sprzeczności z ogłoszonymi planami proponowanymi w „ustawie o obronie Ojczyzny”. Z grubsza ta rewolucja polega na zupełnie innym typie konfliktów, charakteryzujących się dwoma cechami: wielodomenowością i działaniem poniżej progu konfliktu pełnoskalowego.
W tym pierwszym aspekcie chodzi o taki typ agresji, w którym uderzenia na systemy informatyczne, sianie dezinformacji i chaosu, jest równie ważne jak otwarte działania zbrojne. We współczesnych konfliktach nie ma dziedziny społecznej, która byłaby poza zasięgiem działań nieprzyjaciela – dopiero ten całościowy wachlarz agresji przynosi pożądany skutek.
W kwestii wojny „podprogowej” oznacza to, że zadanie ciosu wcale nie wymaga pełnoskalowego konfliktu ani formalnego stanu wojny, lecz może przebiegać w wydarzeniach pozornie oderwanych od siebie, licznych incydentach lub punktowych uderzeniach, powiązanych ze sobą w taki sposób, że napadnięty nie może wypowiedzieć wojny, bo stałby się formalnie agresorem, mimo że jest ofiarą (pokazała to dobitnie wojna na Ukrainie).
To nie dojście do stolicy wojsk nieprzyjacielskich może zniszczyć suwerenność Polski, bo takie zagrożenie sprowokowałoby reakcję i Berlina, i Paryża, zagrożonych upadkiem Warszawy, ale zajęcie Białej Podlaskiej lub Białegostoku.
Za takimi działaniami stoi cała potężna maszyna wojenna, wiarygodnie grożąca ofierze i jego sojusznikom pełnoskalową wojną i nuklearnymi siłami w przypadku udanej obrony. W takich warunkach prowadzenia współczesnych konfliktów ani 250 czołgów Abrams, ani 300-tysięczna armia nie jest żadną odpowiedzią.
Pomieszane priorytety MON-u
I ostania kwestia: przemiany współczesnego pola walki to w pierwszej kolejności zmniejszenie zaangażowania fizycznego żołnierzy na polu walki, coraz bardziej autonomiczne drony lądowe i powietrzne różnych typów.
Do tego dochodzą systemy odpornej komunikacji, zakres rozpoznania i redukcja sygnatury elektronicznej własnych wojsk, systemy antydostępowe (przeciwlotnicze i walki elektronicznej) spłaszczenie łańcucha dowodzenia, systemy sztucznej inteligencji na wszystkich szczeblach. Na koniec broń rażenia pośredniego na dalekich dystansach – oto kierunki przekształcania wiodących sił zbrojnych świata.
Żaden z tych czynników rewolucji militarnej nie jest priorytetem MON-u, a jeśli już coś się nabywa, jak ostatnio tureckie drony Bayraktar TB2, to w oderwaniu od reszty (łączności, systemów dowodzenia) i w dawkach „homeopatycznych” jak na potrzeby nowoczesnej armii.
Pospolite ruszenie w XXI wieku
300 tysięcy żołnierzy w Polsce stanowiłoby najliczniejszą armię na kontynencie, biorąc pod uwagę proporcje ludności kraju. Żeby tę armię wyposażyć w adekwatne do opisanych wyżej przemian, potrzeba by budżetu porównywalnego z budżetami czołowych potęg gospodarczych świata, a nie ósmej gospodarki UE.
W rezultacie otrzymamy coś w rodzaju pospolitego ruszenia, słabo uzbrojonego i wyszkolonego i bezradnego wobec przeciwnika, co pokazało się już dwa razy w naszej historii, kiedy nie zrozumieliśmy, na czym polega nowoczesna wojna – raz w czasie potopu szwedzkiego, dwa – w 1939 roku.
Zostaniemy bez szans na współczesnym polu walki, ale za to z gigantycznym długiem spłacanym przez pokolenia, bo cała ta „wielka strategia” jest oparta o finasowanie pozabudżetowe w formie pożyczek na rynku.
System odpornościowy Polski nie działa
I może rzecz najważniejsza: o odporności we współczesnych czasach decyduje odporność całego systemu społecznego organizowanego przez państwo. O odporności na przykład decyduje liczba lekarzy na 100 tysięcy obywateli, w Polsce jedna z najniższych w Europie.
Decyduje zintegrowany system obrony cywilnej, którego nie mamy, odporność na cyberataki, a nie korespondencja kancelarii premiera codziennie publikowana przez hackerów. Stworzenie takiej odporności w warunkach nowego typu wojny to także zatarcie granicy między sferą cywilną a wojskową, powszechny konsensus obronny, a nie komunikaty propagandowe kierowane wyłącznie do swojego elektoratu.
Sprawdziliśmy tę regułę niedawno i nadal podlegamy temu testowi z fatalnym wynikiem: Polska ma jeden z najwyższych w Europie współczynników nadmiarowych zgonów w wyniku pandemii covid-19. System odpornościowy państwa nie zadziałał. Podobnie może być w razie zagrożenia wojną.
Pomysły na słabo wyposażoną i uzbrojoną „wielką armię” w słabym państwie, to pomysł na przegraną, bo dziś to nie totalna wojna (jak za generała Ericha Ludendorfa, autora tego pojęcia), daje szansę przetrwania, ale totalna odporność – jak z książek Nassima Taleba.
Ale by to zrozumieć, trzeba mieć głowę w XXI wieku, a nie w XIX, i wicepremiera do spraw bezpieczeństwa i obronności z pokolenia, które z racji biologicznych gwarantuje dożycie do skutków swoich własnych decyzji.