Granie resentymentem niemieckim, zarówno w polityce zagranicznej, jak i wewnętrznej, jest w Polsce opłacalne. Propagandowy chwyt „na złego Niemca” po raz pierwszy na dużą skalę został użyty w kampanii wyborczej 2005 roku przez sztab Lecha Kaczyńskiego. Fraza o „dziadku z Wehrmachtu” stała się synonimem politycznej manipulacji i w dydaktyce uniwersyteckiej służy jako przykład tak zwanej czarnej propagandy. Z perspektywy czasu, tamta sprawa wygląda na zapowiedź o wiele szerszej strategii.
Konteksty: status quo ante bellum
Na przełomie ostatnich stuleci wydawało się, że o historii polsko-niemieckiej potrafimy sobie wzajemnie powiedzieć wszystko. Od listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku ze słynną frazą „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”; polityki pojednania Willy’ego Brandta w latach siedemdziesiątych; przez prekursorskie doświadczenie bilateralnych badań i dydaktyzacji historii w ramach Wspólnej Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej Historyków i Geografów (utworzonej w 1972 roku); aż po powołanie profesjonalnych instytutów historycznych w Warszawie (1993) i Berlinie (2006) oraz setek wspólnych projektów naukowych, kulturalnych i oświatowych – wydawało się, że o przeszłości polsko-niemieckich relacji można mówić bez tabu i politycznych animozji.
Dzięki woli politycznej obu stron, „wieczną wrogość” zastąpiła w działaniu historia wzajemnych oddziaływań, czyli patrzenie na przeszłość tak, by zrozumieć sąsiada. Co wcale nie oznaczało, że trzeba go usprawiedliwiać.
Widoczne pęknięcie przyszło na początku XXI wieku, gdy działacze niemieckiego Związku Wypędzonych uruchomili nie tylko falę resentymentów, lecz także rewindykacyjnych żądań. Naturalna potrzeba wspominania dramatu przymusowego opuszczenia ziemi rodzinnej, stała się casus belli w medialnych relacjach między Niemcami a Polską. Uruchomiona po stronie niemieckiej roszczeniowość była tym bardziej niebezpieczna, że zbiegała się z rozpoczęciem procesu akcesyjnego Polski do Unii Europejskiej. W liście do wiceszefowej Związku Wypędzonych pisałem wówczas, w 2003 roku, że eskalacja żądań niemieckiej prawicy grozi zaprzepaszczeniem dorobku polsko-niemieckiego pojednania.
W 2004 roku, w odpowiedzi na roszczenia politycznych środowisk „wypędzonych”, Sejm z większością liberalno-socjaldemokratyczną [!] podjął rezolucję o wystąpieniu do rządu niemieckiego o reparacje za zniszczenia Polski w wyniku niemieckiej okupacji. Część lewicowych mediów niemieckich uznała tę reakcję za „histeryczną”. Później jeszcze, w 2009 roku, premier Donald Tusk podjął wysiłek pojednawczego gestu, aranżując na Westerplatte spotkanie z Angelą Merkel i Władimirem Putinem z okazji siedemdziesiątej rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej. Bezprecedensowość tego spotkania nie przełożyła się na społeczne reakcje. Te zostały rozbudzone w Polsce cztery lata później przez emisję największego szlagieru historycznego telewizji niemieckiej ZDF „Nasze matki, nasi ojcowie”, gdzie w pobocznym dla całej fabuły fragmencie wyeksponowany został polski antysemityzm. Prawie równolegle w różnych mediach zagranicznych, głównie w Niemczech i USA, pojawiały się wzmianki o „polskich obozach koncentracyjnych”.
Był to swoisty point of no return historycznego dialogu, którego nie złagodziła ani wystawa o powstaniu warszawskim w berlińskiej „Topografii Terroru” (w 2014 roku), otwarta przez prezydentów Joachima Gaucka i Bronisława Komorowskiego, ani zupełnie niezauważona medialnie wystawa w parlamencie Berlina o biskupie Bolesławie Kominku, z okazji pięćdziesięciolecia listu biskupów polskich (2015). Ale również w Niemczech brakowało dostatecznej woli politycznej, by dokonać większego zwrotu w zainteresowaniu polską historią. W 2013 roku inicjatywa Władysława Bartoszewskiego, by upamiętnić w stolicy Niemiec polskie ofiary wojny, przeszła bez echa.
A jednak w ciągu dwudziestu lat suwerennej Polski w relacjach z Niemcami stworzono realne ramy dialogu opartego na partnerstwie. Masowa wymiana szkolna i pozaszkolna, kontakty samorządowe systematycznie poszerzały w Niemczech krąg zainteresowań kulturą i historią Polski. Sprzyjała temu odgórna polityka porozumienia, której efektem był również drugi na świecie bilateralny podręcznik do nauczania historii „Europa. Nasza historia”.
Kontratak
Po roku 2015 pisanie historii od nowa, często w nawiązaniu do relacji polsko-niemieckich, stało się jednym z programowych zadań rządzącej w Polsce prawicowej koalicji. Azymut działań ustawiła opisywana przez politologów zasada backlashu – czyli gwałtownej zmiany, kontrataku i odcięcia się od poprzedników.
Przybiera ona dziś różne formy: od próby napiętnowania przeciwnika (figura zdrajcy), poprzez ciągle formułowane pogróżki (reparacje), po łagodniejsze, pozornie perswazyjne metody zawłaszczanie przestrzeni medialnej (wymazywanie i misja). W efekcie chodzi o wyparcie z pola dyskursu publicznego alternatywnych idei i dorobku poprzedników, wymazanie realnych przeciwników politycznych.
Odniosę się tylko do trzech wybranych, aktualnych przykładów, które odzwierciedlają tak zarysowaną strategię „gry w Niemca – wiecznego wroga”.
Przykład pierwszy: kreowanie zdrajcy
„Wróg” jako zewnętrzne niebezpieczeństwo i jako zdrajca państwa/narodu wszedł do powszechnego użycia z wyżyn warsztatu naukowego profesora Andrzeja Nowaka, poprzez polityczne przesłanie Jarosława Kaczyńskiego, wyrażonego w ojkofobii, czyli wrogości wobec własnej ojczyzny – i z takim wsparciem uzyskały nową moc już nie tylko w środowiskach narodowców i kiboli. W publicznym wymiarze „wróg” służy mobilizacji społeczeństwa wokół rządzących, którzy mają najwięcej instrumentów obronnych. Ci, którzy krytykują bądź zachowują dystans, stają się automatycznie „zdrajcami”, skazanymi na wykluczenie ze wspólnoty.
Najczęstszym sposobem wykluczenia rzekomych zdrajców jest dopisanie im stosownych genealogii i przedstawienie jako „obcych narodowo”, splamionych komunistycznym, lewackim zaangażowaniem rodziców albo dziadków, czy wreszcie zmanipulowanie publicznych działań, tak by wpisywały się w „antypolski” schemat.
W latach dziewięćdziesiątych próby takiego zdyskredytowania Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Aleksandra Kwaśniewskiego czy w szczególności Adama Michnika należały do marginesu sfery publicznej. Od prawie dekady (czego początkiem była książka „Resortowe dzieci” z 2013 roku) stały się normą prawicowych mediów, dla których „pierwszym zdrajcą” jest Donald Tusk.
Na początku listopada 2021 ofiarą kreowania wizerunku „zdrajcy” stał się dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku i naczelny redaktor polsko-niemieckiego magazynu „Dialog” – Basil Kerski. W celu uwiarygodnienia spreparowanych argumentów, atak rozpoczęła nie gazeta ogólnopolska, lecz lokalny (czytaj: bliski miejscu działania) „Dziennik Bałtycki”, wchodzący w skład koncernu prasowego Polska Press, od niedawna należącego do PKN Orlen. Autor tekstu „Niemiec, ale nasz?” posłużył się całym wachlarzem socjotechnicznych środków, by zdyskredytować Basila Kerskiego. Były to między innymi „niemieckie koneksje środowiska «gdańskich liberałów»”, z którym jest związany, „niszczenie Polonii Niemieckiej”, irackie pochodzenie ojca i koronny dowód zdrady – przyjęcie obywatelstwa niemieckiego w wieku 17 lat. Dyskredytującym go faktem jest również redagowanie „Dialogu”, którego wydawcą jest Federalny Związek Niemiecko-Polskich Towarzystw, przedstawiony jako rodzaj „piątej kolumny” relacji polsko-niemieckich.
Odwieczny problem z tekstami jak ten w „Dzienniku Bałtyckim” polega na tym, że z de facto kłamliwymi insynuacjami nie sposób podjąć racjonalnej polemiki. Dodatkowo, w wyniku rewolucji technologicznej na „wieczność” zalegać będą w internecie – i w każdej chwili będą mogły posłużyć jako argument w walce politycznej. Czy z tak fałszywie wykreowanym wizerunkiem może się równać fakt, że Basil Kerski już w połowie lat dziewięćdziesiątych jako najmłodszy, 24-letni korespondent paryskiej „Kultury” kontynuował najlepsze tradycje polskiej eseistyki politycznej, a jego mieszkanie w Berlinie było drugą, społeczną ambasadą kultury polskiej?! I pomyśleć, że w 2005 roku za tę działalność otrzymał złoty Krzyż Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej…
Przykład drugi: gra na emocjach
Medialny spektakl zaczął się w przededniu kolejnej rocznicy wybuchu powstania warszawskiego w 2017 roku. Na niespotykaną skalę w historii III Rzeczpospolitej ruszyła akcja propagandowa polskiej telewizji publicznej skierowana przeciw Niemcom. Jej celem, wyznaczonym kilka tygodni wcześniej przez prezesa PiS-u, było przygotowanie gruntu pod żądanie od państwa niemieckiego reparacji za polskie straty podczas okupacji w czasie drugiej wojny światowej.
Początek kampanii propagandowej dał antyniemiecki spot reklamowy wyemitowany 1 sierpnia, zaraz po głównym wydaniu „Wiadomości” w pierwszym programie TVP. Potem nastąpiła seria informacji i zaaranżowanych dyskusji. Finałem zaś stały się medialne wyrazy poparcia dla kibiców Legii, którzy 2 sierpnia w charakterze oprawy meczowej pokazali baner przedstawiający niemieckiego żołnierza przykładającego pistolet do głowy polskiego dziecka. Kontekst był w oczywisty sposób polityczny i nie miał nic wspólnego z wyjaśnianiem tragicznego losu Polaków pod okupacją niemiecką. Ot, po prostu, od czasów „dziadka z Wehrmachtu” wiadomo, że „na Niemcach” można zbić polityczny kapitał.
W 2017 roku, uruchamiając emocje i mechanizm mobilizacji wewnętrznej wobec rzekomego zagrożenia polskich interesów, posłużono się metodami znanymi z komunistycznej propagandy antyniemieckiej czy antyżydowskiej lat sześćdziesiątych. Partia rządząca osiągnęła połowiczny sukces na krótki dystans, bo z różnych środowisk zaczęły dochodzić głosy satysfakcji w stylu: „no wreszcie im pokazaliśmy!”, „teraz Niemcy przestaną nam dyktować swoje warunki w Unii Europejskiej!”. Oficjalnie rząd polski nie wystąpił dotychczas z żadnymi roszczeniami. Ostatecznie porażkę dyplomatyczną zastąpiono pozornym sukcesem w polityce wewnętrznej – mobilizacją elektoratu „w obronie przed niemieckim zagrożeniem”. I tak, od ponad czterech lat temat jest odgrzewany w zależności od politycznego zapotrzebowania.
W połowie 2020 roku większość niemieckiej opinii publicznej (68 procent) była przeciw reparacjom dla Polski, a większość polskiej opinii publicznej (57 procent) za żądaniami polskiego rządu. Interesujące, że grupą najbardziej roszczeniową w Polsce nie jest pokolenie 60+, czyli ewentualni świadkowie niemieckiej okupacji czy ich dzieci, lecz grupa w wieku 25–34 lata (67 procent), czyli pokolenie wnuków ofiar wojny. Można by powiedzieć, że jest to pokolenie „porozumienia” i „stabilizacji sąsiedzkich relacji”. Zasadne wydaje się w tym kontekście pytanie: Jak będą reagowały kolejne pokolenia? Być może z nadmiaru historii zrodzi się pokolenie buntu i odejścia od przeszłości w ogóle.
Przykład trzeci: zagranie wizerunkowe „Teraz my!”
Przed dwudziestu laty, w kontekście przejmowania władzy przez komunistów w latach czterdziestych XX wieku, Marcin Zaremba pisał, że przeszłość musiała być wówczas na nawo wynaleziona i odpowiednio spreparowana. Daleki jestem od prostych paraleli ze współczesnością, idąc jednak tropem interpretacji Anny Wolff-Powęskiej [„Przegląd Polityczny”, nr 168, 2021], również obecnie następuje próba całkowitego przeobrażenia wiedzy i struktur instytucjonalnych.
Powoływane są nowe instytucje, którymi kierować mają nowe elity, z wypracowanymi intencjami i mechanizmami nowoczesnego backlashu ubranego w pozorną koncyliacyjność. Jednym z przykładów może być prowadzona od 2018 roku miękka strategia programowa oddziału Instytutu Pileckiego w Berlinie. Z jednej strony, oferuje on medialne oraz nowoczesne w formie programy i stypendia. Z drugiej – strategia realizuje taktykę odrzucenia (wymazywania) wszystkiego, co dotychczas w dziedzinie badań i upowszechnienia historii i dydaktyki między Polską a Niemcami zrobiono.
W czerwcu 2020 roku ukazał się czwarty (ostatni) tom drugiego na świecie bilateralnego podręcznika do nauczania historii „Europa. Nasza historia”, przygotowanego przez zespół polskich oraz niemieckich historyków i dydaktyków dla wydawnictwa WSiP. Wiadomość zelektryzowała środowiska oświatowe w wielu krajach europejskich i w Azji Wschodniej.
Ewenementem był fakt, że podręcznik powstawał w kooperacji rządów obu państw, w ciągu niespełna dwunastu lat wspólnej pracy – co znaczy, że w Polsce pieczę nad projektem sprawowały rządy różnych koalicji politycznych, a ze strony obywatelskiej Wspólna Polsko-Niemiecka Komisja Podręcznikowa. Sukcesem niezaprzeczalnym, z perspektywy polskiej, jest fakt, że podręcznik oferuje niemieckim nauczycielom i uczniom wiedzę o Polsce i Europie Wschodniej, która dotychczas była mocno zaniedbana bądź zupełnie pomijana. Francuski historyk Etienne François uznał, że polsko-niemiecki podręcznik o głowę przewyższa pionierski podręcznik niemiecko-francuski.
Upublicznienie faktu wydania podręcznika nastąpiło na początku grudnia 2020 roku w polskojęzycznym wydaniu Deutsche Welle, a już 4 grudnia PAP opublikowała rozmowę z Hanną Radziejowską, kierowniczką Instytutu Pileckiego, która jakby nigdy nic oznajmiła, że rozpoczęły się właśnie prace nad badaniem stanu świadomości historycznej niemieckiej młodzieży na temat historii Polski, które mają „rozpocząć dyskusję nad niemieckim nauczaniem historii”. Koincydencja czasowa wywiadu i ukazania się podręcznika „Europa. Nasza historia” wydaje się symptomatyczna. Ten sam schemat wypowiedzi kierowniczka berlińskiego oddziału Instytutu Pileckiego przyjęła w wypowiedziach dla polskiej i niemieckiej prasy.
Być może nie bez znaczenia jest także fakt, że o ile w Niemczech (poza Bawarią) podręcznik został dopuszczony do nauczania już ponad rok temu, o tyle w Polsce Ministerstwo Edukacji i Nauki ciągle, wbrew procedurom i dwustronnym ustaleniom, nie podejmuje decyzji. Dorobek edukacyjny Polsko-Niemieckiej Wymiany Młodzieży, unikalna współpraca oświatowa między Warszawą a Berlinem czy Saksonią i województwem dolnośląskim, setki innych historycznych projektów szkolnych i samorządowych nie istnieją z perspektywy kierownictwa Instytutu Pileckiego. W miejsce kreacji wroga jest sztucznie wykreowana pustka i… misja, by ją wypełnić.
Puenta
Gra w „Niemca – wiecznego wroga” ciągle jeszcze przynosi wizerunkowe sukcesy koalicji, która rządzi Polską. Osobnego artykułu wymagałby problem, dlaczego w Niemczech są tego tak słabe reperkusje albo jakie trupy w szafie własnej świadomości historycznej mają nasi zachodni sąsiedzi.
W Polsce ani liberałowie czy liberalni konserwatyści, ani lewica nie mają pomysłu na alternatywną interpretację historii. Liberalno-lewicowa idea dialogu (na przykład Chantal Mouffe) przegrywa z silnym archetypem filozofii wroga Carla Schmitta, tak preferowanej przez kręgi konserwatywne, skupione między innymi wokół „Teologii Politycznej”. W kontekście relacji polsko-niemieckich nie wróży to dobrze.
Strategia grania „na wroga” będzie trafiała na podatny grunt. Ponad 60 procent żywo pamiętanych miejsc wspólnej historii, a więc takich, które oddziałują na nasze wybory i identyfikacje, odnosi się zarówno w Niemczech, jak i Polsce do drugiej wojny światowej oraz jej bezpośrednich skutków. Z tego wynika, że co najmniej jeszcze pół wieku (do czasu odejścia pokolenia wnuków) tematy związane z drugą wojną światową mogą pulsacyjnie powracać do centrum debat publicznych i polaryzować aktywnie scenę polityczną.
Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit.