„Umieranie jak umieranie – ogłady w tym żadnej”

Gdy czytałam debiut prozatorski Pakuły, przez cały czas towarzyszyło mi zdanie Zyty Rudzkiej, którym rozpoczęła „Tkanki miękkie”: „Umieranie jak umieranie – ogłady w tym żadnej”. Bo jak pisać o świadomym, bolesnym umieraniu na raka? O niemożności złapania tchu, o bólu, który nie pozwala trzeźwo myśleć, o wszechogarniającej słabości ciała, które nie ma już siły podnieść się z łóżka? O wymiotach, którymi kończy się większość przyjętych posiłków, albo strachu, że połknięcie czegokolwiek może spowodować uduszenie? Jak wyjaśnić, że jednocześnie łapiemy się kurczowo życia i marzymy o śmierci, która zakończy te cierpienia? Czy literatura jest w stanie to zrobić? Umierający nie piszą takich książek. Mogą je napisać tylko ich najbliżsi.

Taką książkę napisał Pakuła. Rak trzustki ojca to wyzwanie, na które rodzina narratora nie jest gotowa. Nie bardzo wiedzą, co jest dla ojca/męża/brata najlepsze, a boją się go o to zapytać. Dlatego wielokrotnie kluczą, zgadują, zastanawiają się i ważą każde słowo. Czy powinni udawać, że wszystko będzie dobrze, że na raka nie zawsze się umiera, że będą jeszcze lepsze dni? Lepsze dla ojca i lepsze dla nich.

Kiedy choroba jest w pierwszym stadium, mogą jeszcze udawać, powtarzać formułki, że cuda się przecież zdarzają – co za różnica, w co wierzysz. W obliczu śmierci wierzy się we wszystko i wszystkich. Na przykład w lekarzy – że akurat w tym przypadku zastosują leczenie, które ocali albo przynajmniej przedłuży życie chorego na tyle, że wszyscy będą względnie zadowoleni. Może nie sam chory, ale przynajmniej jego najbliżsi. Będą mieli czas poukładać sobie wszystko, zaplanować, zadać właściwe pytania, ułożyć scenariusz tego, co potem, jakie życzenia chorego trzeba jeszcze spełnić, żeby mógł odejść spokojny i szczęśliwy. Nikt przecież nie pyta umierającego, czy boi się śmierci.

A może powinniśmy rozmawiać właśnie o strachu, którego nie da się oswoić? W literaturze pisze się dużo o nieobecnych zmarłych, tych ze wspomnień, które pojawiają się w naszej głowie niczym czarno-białe fotografie, kiedy porządkujemy rzeczy, które pozostały. Nie pisze się o samym umieraniu. No bo co o tym tak naprawdę wiemy? Możemy tylko patrzeć na umierającego i pytać, czego potrzebuje. Ale czy możemy mu to dać?

Ojciec narratora w ostatnim etapie choroby prosi o pomoc w eutanazji. Ta prośba szokuje najbliższych. Nie wiedzą, co powinni w związku z tym czuć. Rozum mówi: to cierpienie jest nie do zniesienia, a emocje: jak mam zabić swojego ojca? W jaki sposób pozbawić kogoś życia? Może poduszka na twarz? Nie, są łatwiejsze sposoby. Wystarczy podać odpowiednio dużą dawkę morfiny, a do tej jest przecież łatwy dostęp. To jedyne, co opieka medyczna chętnie proponuje ludziom umierającym na raka.

Narrator wciąż o tym myśli, planuje krok po kroku, jak mógłby to zrobić, a w momencie, kiedy ojciec krztusi się tabletką, pierwszy biegnie, żeby go ratować. Bo jak pomóc odejść komuś, kogo nieobecność w naszym życiu jest nie do wyobrażenia?

Drogi ucieczki

Nikt nie wie, ile potrwa umieranie ojca. Może kilka tygodni, może miesięcy, a może lat. Świat nie przestał pędzić. Jest praca zawodowa, są spotkania, rozmowy, inni członkowie rodziny i codzienne sprawy. Proza życia. To ocalenie przed szaleństwem.

Narrator ratuje się, kończąc pisanie sztuki o Stanisławie Lemie i Philipie K. Dicku dla Łaźni Nowej w Nowej Hucie w Krakowie. Ten tekst pozwala mu oddychać, ale też zadawać pytania o wiarę, duchowość, mistykę, siłę rozumu, miłosierdzie, cienką granicę między zdrowiem a szaleństwem. W tym tekście dwóch wielkich pisarzy rozmawia też o tajemnicach ludzkiego mózgu, ewolucji, świadomości, o absurdach PRL-owskiej rzeczywistości. Dramat kontrastuje ze szpitalno-domową rzeczywistością, w której żyje narrator. Jest od niej ucieczką, sposobem na jej rozbicie.

Język dramatu, którym na co dzień posługuje się autor, widać też wyraźnie w strukturze książki, która jest „poszarpana”. Rodzina nie jest w stanie żyć tylko rakiem ojca, więc czytelniczce i czytelnikowi też będzie to oszczędzone. W zamian za to otrzymamy kilka obrazków obyczajowych. Na przykład rozmowę matki z synem o jego pierwszej, niedoszłej kochance, z którą matka przypadkiem spotkała się na ulicy. Albo kłótnie z babcią, która nie chce zachowywać się tak, jak oczekuje od niej wnuk. Jest nieprzystająca, wypowiada słowa, na które nie ma miejsca, próbuje skupić całą uwagę na sobie. Na własnych bolączkach.

Są też rozmowy z drugą babcią – mamą ojca, która właśnie traci syna. O przeszłości, robotach w Niemczech w czasie wojny. Jest próba zrozumienia, nadania sensu swojej obecności tu i teraz. Takie chwile są potrzebne, by przetrwać. Składa ją się na nie robienie zakupów, blendowanie posiłków, żeby ojciec mógł je przełknąć, albo kupowanie mu frytek i burgerów, na które ma ochotę, a których nigdy nie zje. Te drobne, codzienne czynności są wszystkim potrzebne, by zająć czymś myśli, by przeczekać. Bo wszyscy czekają na jedno – aż ojciec umrze. Ze smutkiem, z nadzieją, z poczuciem winy.

Porozmawiajmy

Mateusz Pakuła w wywiadach, których udziela, często powtarza, że chciałby, żeby ta książka była przyczynkiem do społecznej dyskusji o eutanazji. W kraju, w którym gloryfikujemy cierpienie i śmierć w „sprawie większej od nas”, na taką rozmowę nie było i nie ma miejsca. Ale jest miejsce w literaturze.

I z pewnością Pakuła taką dyskusję podejmuje. Choć nie jest to rozmowa zerojedynkowa, bo ostatecznie sam pozostaje z myślą o tym, jak nie był w stanie spełnić prośby swojego umierającego ojca: „Jak nie zabiłem swojego ojca? Nie zabiłem go szybko i bezboleśnie, nie udusiłem go poduszką, nie zakatrupiłem go we śnie, nie podałem mu śmiertelnej dawki morfiny, nie podciąłem mu żył, nie strzeliłem mu w łeb. Jak bardzo żałuję? Nie potrafię określić rozmiarów żalu, głębokości tej przepaści” [s. 219].

Koniec końców z cierpieniem umierającego pozostają jego najbliżsi. To oni pamiętają każdy kolejny dzień, kiedy ten nie mógł złapać tchu, kiedy „przelewał się” przez ręce, kiedy jęczał z bólu, kiedy patrzył pustym wzrokiem w kierunku czegoś, do czego nikt inny nie miał dostępu. To najbliżsi zostają z obrazami człowieka pozbawionego nie tylko sił, ale i godności, obrazem człowieka, który był zdany na łaskę innych ludzi. Pakuła daje w tej książce upust swojej wściekłości. Jest ona wyrazem żałoby, ale i niezgody na to, jak wygląda dziś umieranie na raka w polskich realiach. I choć nie lubię tego porównania, to tak – ta książka to forma autoterapii autora. Czy udana? Tego nie wiem. Bo przecież każdy z nas inaczej przeżywa żałobę.

 

Książka: 

Mateusz Pakuła, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2021.