Polscy miłośnicy Prousta mają dziś powody do radości. Bez fanfar i bicia w tarabany, ale za to konsekwentnie od trzech lat w łódzkim wydawnictwie Officyna ukazują się kolejne tomy „W poszukiwaniu utraconego czasu” – każdy w nowym przekładzie innego tłumacza. Po publikacji translatorskich prac Krystyny Rodowskiej i Wawrzyńca Brzozowskiego, w listopadzie przyszła pora na tłumaczenie Jacka Giszczaka, który na nowo spolszczył dla nas „Stronę Guermantów”.
To jednak nie wszystko. Nowa rzecz pojawiła się także wśród przekładów klasycznych prac proustologicznych. Tych ostatnich, o czym wie każdy miłośnik pisarza, jest dostępnych po polsku tyle, co kot napłakał. Mamy przełożoną słynną książkę Deleuze’a „Proust i znaki”, jest wybór tekstów o twórczości Prousta złożony w 1970 roku przez Jana Błońskiego („Proust w oczach krytyki światowej”), jest wreszcie Proustowski tom „Literatury na Świecie” z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Od tego roku można do tej skromnej wyliczanki dodać błyskotliwy i głośny swego czasu esej Jean-François Revela „O Marcelu Prouście”.
Jak się jednak okazuje, z Revelem trzeba dziś ostrożnie. Kiedy w jednej z rozmów z podnieceniem wspomniałem o ukazaniu się u nas jego niewielkiego, aczkolwiek gęstego dziełka, usłyszałem w odpowiedzi: „Ponoć to nieciekawy, prawicowy typ”.
Liberał, a więc prawicowiec
Revel prawicowy? Jak zawsze w przypadku tego typu prostych, dosadnych ideologicznych epitetów, mających moc – w zależności od sympatii politycznych – albo natychmiastowego obracania wniwecz, albo przesadnej gloryfikacji dorobku pisarza, warto zadać sobie pytanie, co by to miało znaczyć.
W Polsce anno Domini 2021 bycie prawicowym kojarzy się z narodowym populizmem Jarosława Kaczyńskiego i silną komponentą katolicką à la minister Czarnek. Zmarłego w 2006 roku Revela – filozofa, krytyka sztuki, dziennikarza, wytrawnego polemisty, wieloletniego redaktora tygodnika „L’Express” – trudno jednak upchać w tak przykrojone ramy.
Swoją aktywność publiczną zaczynał po drugiej wojnie światowej jako socjalista i pozostał nim długo, wspierając między innymi François Mitterranda oraz założoną przez niego w 1964 roku Konwencję Instytucji Republikańskich (Convention des institutions républicaines, CIR) – partię zrzeszającą francuskie organizacje socjalistyczne.
Politycznym zwrotem był dla Revela rok 1971, w którym odbył się słynny kongres odnowionej Partii Socjalistycznej (PS) w Épinay. To wówczas na francuskiej demokratycznej lewicy doszło do przetasowań, które przez kolejną dekadę miały nadawać ton prowadzonej przez nią polityce. PS, w której stanowisko pierwszego sekretarza przypadło Mitterrandowi, obrała zdecydowanie antykapitalistyczny kurs i zawarła programowe porozumienie z francuskimi komunistami, mające przynieść zwycięstwo w nadchodzących wyborach parlamentarnych.
Przez niemal całe lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte Revel był lewicowy, ale podobne jak Orwell alergicznie reagował na komunizm. Ideologia ta była dla niego wyrazem zwycięstwa abstrakcyjnej, oderwanej od doświadczenia teorii nad praktyką, co w późniejszym okresie było zresztą głównym punktem jego krytyki komunistycznej interpretacji Marksa. Revel zarzucał komunistom zdradę marksowskiego pojęcia praxis, zgodnie z którym wartość teorii należało oceniać, biorąc pod uwagę jej rzeczywiste skutki, a nie intencje. Ponadto, podobnie jak komunistycznego dogmatyzmu nie cierpiał też komunistycznego centralizmu i kultu jednostki.
To w zupełności wystarczyło, żeby ówczesna komunizująca lewica patrzyła na Revela z dystansem. Do całkowitego potępienia brakowało jednak jeszcze dwóch grzechów – proamerykanizmu i poparcia dla idei wolnego rynku. Temu pierwszemu Revel dał wyraz w wydanej w 1970 roku szeroko komentowanej książce „Ni Marx, ni Jésus” [Ani Marks, ani Jezus], w której wskazał Stany Zjednoczone jako jedyne miejsce prawdziwej społecznej rewolucji potrafiącej zmienić kształt demokratycznego świata. Kapitalizm z kolei był dla niego oczywistym wyborem w obliczu niewydajności i utopijności komunizmu. Już w 1969 roku, jeszcze jako zdeklarowany socjalista, pisał w tygodniku „L’Express”, zatroskany antyeuropejskim i prokomunistycznym zwrotem w szeregach francuskiej lewicy: „Kto wie, czy jedynym możliwym socjalizmem nie byłby socjalizm europejski, a zbudowana w ten sposób socjalistyczna Europa nie spełniałaby kryteriów Europy kapitalistycznej?”. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wyższość anglosaskiego, kapitalistycznego modelu gospodarki była już dla niego bezdyskusyjna, choć nigdy nie stawiał ekonomii w centrum swoich zainteresowań.
Kim z politycznego punktu widzenia jest więc Jean-François Revel? We Francji wśród większości lewicy odpowiedź przez lata była oczywista – liberałem, a więc prawicowcem. Z polskiego punktu widzenia rzecz nie jest jednak taka prosta. Revel był raczej ideowym krewnym Raymonda Arona niż Jean-Marie Le Pena, a trudno temu pierwszemu przypisywać jakieś demoniczne prawicowe oblicze. W Revelu nie było krztyny nacjonalistycznego zacietrzewienia. Nie znosił etatyzmu, niemądrego suwerenizmu i wodzowskich zapędów. Stąd jego niesłabnąca niechęć do de Gaulle’a – megalomańskiej, według niego, inkarnacji narodu francuskiego. Stąd również ostra krytyka instytucji V Republiki z silnym, niemal cesarskim statusem prezydenta na czele. Ze świecą szukać także w poglądach Revela rysu religijnego. Był zdecydowanym przeciwnikiem mieszania religii do polityki, która według niego doskonale mogła się obyć bez metafizycznej sankcji. Trudno więc znaleźć kogoś bardziej oddalonego od współczesnych narodowych populistów niż tego rozczarowanego marksizmem uważnego czytelnika Marksa, antykościelnego ateusza, empirysty skupionego zawsze na tym, co przeżyte i doświadczone.
Antyfilozof
Ten ostatni trop odsyła zresztą do innej, niepolitycznej twarzy Revela. We Francji jest on postrzegany jako autor nie tylko antykomunistycznych manifestów, ale także ostrych filozoficznych polemik. Sławę na tym polu zdobył zresztą bardzo wcześnie. W zaledwie kilka lat po ukończeniu prestiżowej École normale supérieure i zdaniu agrégation, czyli konkursu dopuszczającego do nauczania w szkołach średnich, młody profesor opublikował esej „Pourquoi des philosophes” [Po co nam filozofowie], który wywołał spore zamieszanie.
„Ta książka – wspominał później Revel – była dla mnie wówczas, gdy ją ukończyłem i opublikowałem w 1957 roku, prawdziwym pożegnaniem z filozofią”. Nic dodać, nic ująć. Revel udowadniał w niej, że od czasów Kanta filozofia straciła monopol na racjonalne wyjaśnianie i odczarowywanie świata na rzecz nauki, która wyemancypowała się, tworząc własne metody badawcze. Filozofia, przyznawał, oczywiście nie umarła, ale stała się rodzajem gatunku literackiego, dziedziną, w której danej teorii nie da się obalić, można ją co najwyżej zastąpić. Dzieje się to zazwyczaj raczej na poziomie terminologii, stylu rozumowania niż samych argumentów. W filozoficznej dyskusji różnych nurtów i kierunków idzie bowiem nie o zbicie dowodów, lecz o narzucenie języka, który ma potem przez pewien czas niemal nienaruszalną i absorbującą wszystko naokoło moc objaśniania rzeczywistości. Innymi słowy, każda doktryna filozoficzna jest modą, nowym sposobem wyrażania starych, powracających w każdej epoce egzystencjalnych pytań ludzkości.
W jednej z przedmów do licznych wydań swego eseju Revel błyskotliwie zilustrował tę właściwość współczesnej (i nie tylko) filozofii, podając przykład kandydata do École normale supérieure, który w 1968 roku w jednym z programów telewizyjnych udowadniał, dlaczego Freud był tak naprawdę strukturalistą. Revel wyobraził go sobie przemawiającego w minionych dekadach: „W 1958 roku wyłożyłby nam, że psychoanaliza jest w przeważającej mierze fenomenologią. […] W 1948 roku nasz kandydat wykazałby w przekonujący sposób dialektyczną naturę psychoanalizy. […] W 1938 roku ten sam błyskotliwy student (a raczej jego tata) powiedziałby nam, w jaki sposób – pomimo pewnych nieistotnych i sporadycznych nieścisłości dotyczących raczej litery niż ducha – psychoanaliza jest bezdyskusyjnie myślą bergsonowską”.
Wywód ten ma oczywiście charakter anegdotyczny. Revel wyłuszcza swoją tezę znacznie bardziej na serio, podając liczne przykłady i sprawnie mnożąc argumenty. Brawura młodego wykładowcy została zresztą doceniona. I przez zwykłych czytelników, którzy ruszyli do księgarń, i przez świat literacki (książka otrzymała Nagrodę Fénéona, w której jury zasiadali Louis Aragon i Jean Paulhan), i przez samych filozofów, którzy zabrali się do polemik.
Bergsonowskie komunały
Przypominam tu Revela w tym (anty)filozoficznym wydaniu po to, by podkreślić, że to właśnie ten Revel napisał dwa lata później szkic „O Marcelu Prouście”. Revel dociekliwy, opierający się głównie na tekstach źródłowych, prowokujący do myślenia.
Podobnie jak w przypadku spojrzenia na współczesną filozofię, jego ujęcie Prousta też było powiewem świeżości. Do tej pory ukazywano autora „W poszukiwaniu utraconego czasu” jako subtelnego psychologa. Revel widział w nim raczej pasjonującego moralistę i krytyka społecznego, piętnującego „idiotyzm, nudę i grubiaństwo życia światowego”. Co więcej, dostrzegał w jego dziele silny komponent polityczny. Kiedy dla innych ostatni tom Proustowskiego cyklu, „Czas odnaleziony”, stanowił metafizyczną analizę odkupicielskiej mocy aktu twórczego, Revel czytał go jako „zdrową satyrę na szowinizm, nacjonalistyczne salony, patriotyczne egerie, prasę zalaną wojowniczą prozą w stylu Norpois czy innych Brichotów”.
Podważył też przyjęty powszechnie pogląd, że dzieło Prousta jest ściśle zaplanowaną konstrukcją, literackim odpowiednikiem gotyckiej katedry. Porównywał je raczej do „Prób” Montaigneʼa, swojego ulubionego filozofa, któremu w książce o Prouście poświęcił osobny rozdział. Powieściowy cykl Prousta miał być raczej przykładem postępującej dekompozycji, pęczniejącej od „rwących potoków słów i lokalnych przerostów”. Forma „W poszukiwaniu…”, stwierdzał Revel, jest mniej istotna i mniej rewolucyjna, niż nam się zdaje. Proust jest w zaskakującym stopniu pisarzem klasycznym, konwencjonalnym, o lata świetlne oddalonym od eksperymentów powieściowych Joyceʼa czy nawet Musila.
Wreszcie Revel poważył się skrytykować największy z proustologicznych dogmatów (wyznawany przez samego pisarza) – że główną wartością (i nowością) „W poszukiwaniu utraconego czasu” jest subtelna filozofia pamięci. Nic z tych rzeczy, mówi francuski krytyk. Kiedy Proust pisze swoje dzieło, podobne filozoficzne objawienia panują na salonach w roli „wyświechtanego komunału odziedziczonego po Bergsonie”. Revel przypomina też, że Proust pisał po dyskusjach psychologów dotyczących „pamięci afektywnej”. Innymi słowy, w osławionej psychologii Prousta próżno szukać filozoficznych rewelacji. Wymieszane jest w niej po prostu „trochę spirytualizmu i trochę asocjanistycznego sensualizmu”. Zresztą, podsumowuje Revel, najczęściej kojarzone z Proustowskim fenomenem pamięci fragmenty ze słynnymi opisami kwiatów głogu lub maczanej w lipowym naparze magdalenki są jednymi z nudniejszych w całym dziele.
Z prawicy na lewicę
Można się z interpretacją Revela nie zgadzać, trudno jednak odmówić jej błyskotliwości. Na pewno warto jej poświęcić parę wieczorów. Tym bardziej, że została napisana w dość ważnym dla badań nad Proustem czasie.
W latach pięćdziesiątych ukazuje się pierwsza bazująca na archiwach rodzinnych biografia pisarza pióra André Mauroisa. W 1954 roku po raz pierwszy wydane zostają również teksty krytyczne Prousta „Przeciwko Saint-Beuveʼowi”. Przesuwa się też punkt ciężkości, jeśli chodzi o przedmiot zainteresowań komentatorów jego dzieła. Bada się już nie tylko psychologiczny aspekt „W poszukiwaniu…”, ale także zaczyna się je czytać przy użyciu najnowszych teorii filozoficznych. Wkrótce Blanchot, studiując Prousta, będzie usiłował uchwycić istotę aktu twórczego, Deleuze skupi się na funkcjonowaniu znaku, Genette będzie poszukiwał ukrytych struktur.
Zmienia się też polityczna recepcja Proustowskiej twórczości. Oto z pisarza salonowego, niedostrzegającego mizerii prostego ludu, Proust zmienia się w rewolucyjnego krytyka społecznego, demaskującego sztywny świat konwenansów tłumiących twórczą ekspresję jednostki. Mówiąc językiem polityki – Proust z pisarza prawicowego, któremu krytyk sztuki André Fermigier w latach czterdziestych zarzucał, że jedyną bliską prawdziwego życia postacią w jego powieści jest gosposia Franciszka, staje się pisarzem jeśli nie lewicowym, to przynajmniej o lewicowej wrażliwości.
Jak dziś czytać Prousta? „Tyle jest kluczy do każdych drzwi – pisał on do Léona Daudeta – że naprawdę nie ma żadnych”. Do jego dzieła pasuje przynajmniej kilka, niezależnie od ideowych założeń, jakie za nimi stoją. Ważne, by przy lekturze wykazać się szczerością wobec samego siebie i wiernością samemu tekstowi. Bo przecież, jak przypomina nam Revel, „mówić o pisarzu to mówić, opierając się na jego wypowiedziach, co samemu się myśli o tym, o czym on mówił”.
Książka:
Jean-François Revel, „O Marcelu Prouście”, przeł. Grażyna Majcher, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021.
Pozostała bibliografia:
Jean-François Revel, „Pourquoi des philosophes. Pour lʼItalie. Sur Proust. La Cabale des dévots. Contrecensures. Descartes inutile et incertain”, collection dirigée par Guy Schoeller, éd. Robert Laffont, Paris 1997.
Jan Błoński, „Widzieć jasno w zachwyceniu. Szkic Literacki o twórczości Prousta”, wyd. II, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985.